"Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera". Historia niezwykłego szpiega

"Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera" to najnowsza książka Andrzeja Brzezieckiego. Jej bohaterem jest Roman Czerniawski, jeden z największych agentów w historii europejskiego wywiadu i człowiek, którego marzeniem było rozegranie "wielkiej gry" o niepodległość Polski i który nigdy nie zapominał, skąd pochodzi i o czyją wolność walczy.

Roman Czerniawski, znany również jako Walenty, Armand, Hubert i Brutus, to jeden z największych agentów w historii europejskiego wywiadu. Innowator, którego generał Władysław Sikorski osobiście odznaczył orderem Virtuti Militari. Człowiek, który rozkazywał Francuzom, wzbudzał podziw Abwehry, pracował dla rządu Jego Królewskiej Mości, oszukał Hitlera, a przede wszystkim służył Polsce.

Na podstawie m.in. niedawno odtajnionych dokumentów z archiwów brytyjskich służb specjalnych, Andrzej Brzeziecki kreśli portret jednego z najbardziej bohaterskich Polaków działających w wywiadzie podczas II wojny światowej. Ten ekscentryczny mężczyzna zaskakiwał największych przywódców europejskich swoim sprytem, pomysłowością i niestandardowymi metodami konspiracyjnymi, a jego życiorys z powodzeniem mógłby posłużyć Ianowi Flemingowi za wzór przy tworzeniu postaci Jamesa Bonda, z którym dzielił także słabość do płci pięknej.

Reklama

Poniżej publikujemy fragment trzymającej w napięciu książki "Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera" autorstwa Andrzeja Brzezieckiego.

Narty w Megeve

W ciągu kilku pierwszych tygodni Czerniawski stanął przed dwoma głównymi problemami: raportów miał dużo, pieniędzy zaś mało. Rozwiązanie obu tych kwestii znajdowało się w Marsylii. Jeszcze w grudniu 1940 roku do Paryża przybył agent Jean, który przywiózł pieniądze, ale też informację od Tudora, że długo oczekiwane pianino, jak nazywano przenośną radiostację, ma przybyć lada moment. Radiostacja pozwoliłaby na przesyłanie raportów znacznie szybciej i wydajniej niż pociągiem. Major Zarembski chciał, by Czerniawski przybył po sprzęt osobiście.

Podróż oczywiście wiązała się z ryzykiem. Czerniawski rozważał przejście przez zieloną granicę, ale Jean miał inny pomysł. Wielu Francuzów, którzy mieszkają w przygranicznym rejonie, codziennie autobusem przekracza granicę i załatwia swoje sprawy po obu jej stronach. Niemcy wydają im lokalne przepustki. I Jean blankiety takiej przepustki mógł załatwić.

"Mam przyjaciela - mrugnął zabawnie - ma mały zakład drukarski. Kłopot jednak w tym, że nie mamy pieczątki; a ta właśnie ma cholernie skomplikowany rysunek, diabelnie trudny".

Czerniawski podjął ryzyko. Gdy Jean załatwił mu wydrukowane przez znajomego blankiety przepustek, przystąpił do dzieła. Miał, jak przystało na porządnego szpiega, szufladę pełną chemikaliów i atramentów o różnych barwach. Nie mógł zrobić pieczątki, ale chciał podrobić jej odbicie. Mijały jednak godziny, a to, co uzyskiwał, wciąż było dalekie od oryginału. Kolor nie podchodził. A nazajutrz miał oddać Jeanowi jego przepustkę - ba, miał z nim ruszyć na południe. Szanse na to malały z każdą minutą i każdym zepsutym blankietem.

Praca szpiega to nie gonienie po dachach budynków (albo: nie tylko gonienie po dachach budynków), ale często mozolne ślęczenie po nocach przy biurku. Dzwony jakiegoś kościoła wybiły trzecią nad ranem, gdy Czerniawski uznał, że jego pieczątka jest tak dobra, jak oryginał. Udało się   podrobić ołówkiem moczonym w wodzie. Jego "pieczątka" miała tylko tę wadę, że w razie deszczu - albo gdyby strażnik na granicy miał mokre ręce - cała mogłaby się rozmazać. Na szczęście etui, w którym trzymał swoją podrobioną kartę tożsamości, pasowało także do przepustki.

Tego samego ranka, a był to 24 grudnia, Armand Borni ruszył do Marsylii. Autobus zatrzymał się na granicy.

"Feldfebel zbliżał się wolno ku mnie, sprawdzając papiery. Po chwili jego wysokie buty były już przede mną. Odebrał celuloidową pochewkę, spojrzał na przepustkę, odwrócił na drugą stronę, popatrzył na fotografię, porównał z moją twarzą i posunął się ku przodowi, oddając mój celuloid. Przymknąłem oczy. Starter wreszcie jęknął, motor zazgrzytał i autobus ruszył po nierównej drodze".

Niemal w tym samym momencie dosiadł się do niego Jean, który jako monsieur Lurton jechał tym samym autobusem. Obaj panowie ucięli sobie krótką pogawędkę, złożyli sobie życzenia świąteczne i rozstali w dobrych nastrojach.

Czerniawski wieczór wigilijny spędził w wagonie restauracyjnym pociągu, którym jechał do Marsylii. Nie podeszła do niego żadna piękność w wieczorowej sukni, jak to bywa w filmach. Siedział sam, pił czerwone wino i czuł się samotny. "Moi rodzice byli w okupowanej przez Niemców Polsce, brat w oflagu w Niemczech, wszyscy zaś moi przyjaciele rozproszyli się między południem Francji a Anglią i Szkocją".

Nazajutrz pojawił się w pięknie położonej Villa Mimosa. Major Zarembski wraz z żoną podjęli go świątecznym obiadem. Połamali się też z nim opłatkiem. Tego dnia nie rozmawiali o pracy. Dopiero następnego dnia Tudor przyznał, że wciąż czeka na obiecane "pianino", które mogło przyjść w każdej chwili. Zaproponował gościowi, by u niego zaczekał na przesyłkę. Ale Czerniawski miał inny pomysł. Wybrał się do Sabaudii, do jednego z piękniejszych francuskich alpejskich kurortów narciarskich - Megeve. Mając pod nogami prawie dwa metry śniegu i piękne słońce nad głową, nie mógł czuć się lepiej. Mknąc na nartach, wykonując chrystianie i inne ewolucje, dostarczał sobie emocji, które tak bardzo lubił.

Kilka dni białego szaleństwa w Alpach było nagrodą za ciężką pracę w ostatnich miesiącach i cały stres związany z podrabianiem dokumentów, przekraczaniem granicy, życiem z podwójną tożsamością. Chyba każdy szanujący się szpieg lubi narty. I kobiety. Czerniawski dyskretnie przemilczał to w swoich wspomnieniach, ale z relacji Mathilde Carré, która skrupulatnie wyliczała jego kochanki, wiemy, że nie był w Megeve sam. Być może na miejscu poznał tę kobietę około trzydziestki? Była mężatką z dwójką dzieci. Została nie tylko kochanką Czerniawskiego, lecz także agentką o pseudonimie Orion i potem często przyjeżdżała do Paryża, ku irytacji swojego męża dentysty, który Kotce kojarzył się z "wiecznym mężem" Fiodora Dostojewskiego. Czerniawski raz tylko, przy innej okazji, i tylko w angielskiej wersji wspomnień, zapisał, że pani Lecquelec, o pseudonimie Orion, była "cichą, czarującą kobietą uosabiającą w jego oczach niepokonaną siłę wielu Francuzów, których spotykał, wykonując swoje zadanie". Prawdopodobnie była więc częścią tej Francji, której Niemcy nie pokonali, ale która najwyraźniej łatwo ulegała Polakowi. O swej relacji z panią Lecquelec wspomniał też później w raporcie dla MI5.

Jednak mimo białego szaleństwa i romansu, myśli i plany związane z siatką szpiegowską nie opuszczały Czerniawskiego w Alpach. Po trzech dniach przyjemności nie wytrzymał i postanowił wrócić do Marsylii. Czwartego dnia, pełen optymizmu, zapukał do drzwi Villa Mimosa.

Pianino

Tudor czekał na niego. Był w dobrym nastroju. Radiostacja przybyła dzień wcześniej. Miał też dla paryskiej siatki nowy zastrzyk gotówki. Sprzęt okazał się jak na tamte czasy niewielki, przypominał przenośną maszynę do pisania. Ta mała, szara, metalowa skrzynka nie wydała się Czerniawskiemu szczególnie godna zaufania, ale operatorzy Tudora, Bronisław Dulęba i Zygmunt Masłowski, byli przekonani, że odpowiednio obsługiwana maszyna pozwoli na skuteczny kontakt z Londynem.

Pozostało ustalić kod, jakim będzie się posługiwać siatka Interallié. Tudor i Czerniawski postanowili go oprzeć na polsko-francuskim słowniku autorstwa Bolesława Kielskiego, tytuł ten z pewnością dostępny był też w Londynie - językiem komunikacji miał być francuski. Trzy pierwsze cyfry miały oznaczać stronę, dwie następne wiersz, w którym znajdowało się dane słowo. Ciąg zero, pięć, sześć, zero, siedem oznaczałby zatem pięćdziesiątą szóstą stronę i siódmy wers. Ponadto postanowiono jeszcze dodawać do każdego zaszyfrowanego słowa wymiennie daty urodzin Czerniawskiego i Zarembskiego. Ale licząc od 1 stycznia 1941 roku, liczby oznaczające daty urodzin ich obu codziennie zwiększałyby się o jeden.

"Wspaniale! To znaczy, że nie tylko każde drugie słowo zaszyfrowane ze słownika będzie miało inny klucz, lecz również cała kombinacja zmieniać się będzie codziennie" - Czerniawski był pod wrażeniem.

Kod, oświadczył Tudor, zostanie dla bezpieczeństwa przesłany przez Madryt do Londynu. Ustalono też, że w eterze siatka Czerniawskiego nazywana będzie Interallié, ale w samej Francji - La Famille - Rodzina. On zaś podpisywać depesze będzie nie jako Armand, choć pod takim pseudonimem funkcjonował we Francji, lecz Valentin, bo jako Walenty znany był na Wyspach jeszcze ze swej wcześniejszej działalności we Francji nieokupowanej.

W Nowy Rok Armand Borni znów przekraczał granicę autobusem. Mały bagaż, zawierający cenną radiostację, upchał nad siedzeniem. Tym razem jednak na granicy miał pecha. Przekonał się o tym, gdy tylko zobaczył na posterunku uzbrojone straże. Jeden z Niemców wszedł do autobusu, a Czerniawski, ku swojemu przerażeniu, zorientował się, że szkop ma listę Francuzów, którym wydano lokalne przepustki. Niemcy najwyraźniej się wycwanili.

"Poczułem, że mi się zimno robi" - wspominał. Ujrzał jednak, jak jeden z młodych Francuzów zamiast przepustki pokazał swoją kartę demobilizacyjną i Niemiec zaakceptował ten dokument. Akurat taką kartę Czerniawski też posiadał - szybko ją wyjął, schował swoją podrobioną przepustkę w portfelu, portfel zaś wyrzucił za siebie i czekał w napięciu, aż Niemiec do niego podejdzie.

Dokładnie w tym momencie jakaś staruszka siedząca z tyłu podała mu portfel z trefnymi dokumentami. Czerniawski chciał przekląć babę, ale opanował się i tylko podziękował: "Merci, Madame".

Szczęśliwie strażnik nie zauważył niczego podejrzanego ani w zachowaniu podróżnego, ani w jego papierach. W Tours Czerniawski wysiadł na miękkich nogach. Do lunchu zamówił całą karafkę wina. Wspominał potem: "Było to zwykłe, stołowe wino, lecz wydawało mi się, że nigdy w życiu nie piłem tak dobrego".

* * *

Po przybyciu do stolicy Francji Armand i Kotka zmienili lokum. 12 stycznia 1941 roku para przeprowadziła się do mieszkania przy ulicy Colonel Moll 14. Na wszelki wypadek zostawili sobie jednak w odwodzie stary lokal na ostatnim piętrze kliniki, niedaleko obserwatorium. Z nowego mieszkania bardzo zadowolona była Kotka - w poprzednim marzła, tu było ciepło i była też porządna łazienka. Kąpiele, jak się później przekonamy, miały dla niej duże znaczenie.

Czerniawski od razu podjął próby nawiązania kontaktu z Londynem. Paryski radiowiec Czerniawskiego, Kent, jednak przez wiele dni nie mógł sobie z tym poradzić.

W końcu zapadła decyzja, że Kent (którego Carré nazywa w swoich wspomnieniach Mono) w towarzystwie Kotki uda się do nieokupowanej strefy i przejdzie przeszkolenie u Zygmunta Masłowskiego i Bronisława Dulęby - w Vichy się rozdzielą i Kent sam pojedzie do Marsylii. Po kilku dniach był już z powrotem, ale wciąż nie udawało mu się nawiązać łączności. Mijały cenne tygodnie. Raporty spływały już ze wszystkich sektorów, było ich coraz więcej i więcej. I choć Czerniawski ustanowił własne drogi kurierskie do Hiszpanii, by nie obciążać kurierów Tudora, to przesyłanie raportów w eterze stawało się coraz pilniejszą sprawą.

Czerniawski postanowił znów udać się do Marsylii i poprosić o operatora. Tym razem przeszedł granicę na dziko. Na niewielkiej przygranicznej stacji kolejowej Fleury zamówił piwo w dworcowym bufecie i wdał się w pogawędkę z właścicielką lokalu. Po chwili wiedział już, w jakich odstępach czasowych chodzą patrole. Zostało mu akurat tyle czasu, by spokojnie dopić piwo. Pół godziny później przedzierał się przez krzaki i zarośla, by w końcu wyjść nieopodal francuskiego posterunku granicznego. Udało się!

Tudor jeszcze raz udzielił wsparcia młodszemu koledze, wysyłając do Paryża swoich ludzi, by pomogli nawiązać kontakt z Londynem. Poza zaangażowaniem w sprawę miał też w tym własny interes. Raporty siatki Interallié były uważane za priorytetowe, więc musiał je przesyłać jako pierwsze, kosztem własnych materiałów.

Wkrótce Czerniawski gościł w Paryżu nie tylko Zygmunta Masłowskiego, lecz także Eugeniusza Włodarczyka. Masłowski przybył jedynie na kilka dni, Włodarczyk, agent Maurice, miał zostać w mieście już na stałe jako operator radiostacji.

Przygotowania znów zajęły trochę czasu. Kent, który nie mógł sobie poradzić z nawiązaniem łączności, okazał się bardzo pomocny w innych sprawach technicznych i logistycznych. Poszukiwał części do radiostacji, znajdował lokale. W końcu ustalono, że 10 maja 1941 roku podjęta będzie kolejna próba. Paryskie radio mieściło się wówczas w lokalu na najwyższym piętrze kamienicy przy placu Trocadéro 3, dokąd przeniesiono sztab siatki na początku maja ze wspomnianego lokalu przy Colonel Moll, gdyż Armand podejrzewał, że był tam obserwowany.

Operatorzy w Londynie byli umówieni i mieli być w pogotowiu o czterech określonych godzinach tego dnia. Maurice miał nadawać: "Od Interallié stop cieszymy się z nawiązania bezpośredniego kontaktu stop Walenty".

10 maja o szesnastej trzydzieści rozegrała się klasyczna szpiegowska scena.

O tej właśnie godzinie mężczyzna z dokumentami Armanda Borniego wszedł do kawiarni niedaleko Trocadéro, usiadł przy stoliku i położył na nim "Paris-Soir", dziennik tyleż popularny, co kolaborancki. Chwilę później do stolika podszedł nieznajomy i spytał, czy może usiąść na wolnym krześle. Pan Borni nie miał nic przeciwko temu. Nieznajomy usiadł, na stole położył swój egzemplarz "Paris-Soir" i zamówił kawę. Kilka minut później Borni wstał od stolika i zabrał gazetę. Tylko ktoś bacznie obserwujący dwóch mężczyzn mógłby się zorientować, że "Paris-Soir", który wziął, nie należał do niego, ale do drugiego mężczyzny. "Nikomu w lokalu nie przyszło chyba na myśl, że w gazecie tej znajdowała się depesza, która niecałe pół godziny temu opuściła Londyn".

Czerniawski wyszedł z kawiarni i pobiegł do mieszkania. Miał już wcześniej przygotowaną liczbę, jaką należało odjąć (data urodzin plus liczba dni, jaka minęła od 1 stycznia 1941 roku), dokonał obliczeń i zaczął rozszyfrowywać wiadomość: "Do Interallié stop gratulacje".

Od tej pory krótkie depesze były nadawane z Paryża do stacji odbiorczych w Wielkiej Brytanii - stamtąd, wciąż zaszyfrowane, trafiały do hotelu Rubens w Londynie, gdzie mieściła się kwatera główna premiera i Naczelnego Wodza generała Władysława Sikorskiego. Tam dopiero były odkodowywane i przekazywane Brytyjczykom. Odpowiedzi z Londynu przychodziły zaś do jednej z paryskich radiostacji Interallié, a stamtąd, spisane, ale wciąż zaszyfrowane, trafiały do sztabu siatki, gdzie je odczytywano - chyba że akurat sztab mieścił się w tym samym mieszkaniu co radiostacja.

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy