Henryk Wujec: Do dziś pamiętam strach przed niemieckim żołnierzem

Ocalały z wysiedleń Zamojszczyzny Henryk Wujec, późniejszy słynny opozycjonista czasów peerelowskich, przeżył dramat będący udziałem tysięcy Dzieci Zamojszczyzny i cudem uniknął śmierci w niemieckim obozie zagłady na Majdanku.

Stworzony w 1941 roku niemiecki projekt, wyniośle nazwany Generalplan Ost (Generalny Plan Wschodni), za geograficznym przymiotnikiem ukrywał mordercze przedsięwzięcie, opracowane pod kierownictwem Heinricha Himmlera przez nazistowskich zbrodniarzy z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Plan, będący podstawą projektu Neue Ordnung (Nowy Porządek), zakładał "oczyszczenie" Zamojszczyzny, która miała zostać zasiedlona niemieckimi kolonistami. Wyrzuconych z domów Polaków czekał tragiczny los. Kierowano ich do obozów zagłady albo do niewolniczej pracy w Niemczech. Najmocniej cierpiały dzieci. Mordowano je jako zbędny balast, nieprzydatny "rasie panów" albo rabowano rodzicom w celu germanizacji. Wszystko to w imię Das Grossgermanische Reich (Wielkogermańska Rzesza), w której nie było miejsca dla tak zwanych Untermenschen (podludzi).

Reklama

Pacyfikacja Zamojszczyzny przebiegała w dwóch etapach. Pierwszy miał miejsce od późnej jesieni 1942 roku do wiosny 1943 roku. Drugi - latem 1943 roku, gdy potęga Niemiec po bitwie pod Stalingradem zaczęła się załamywać. Wtedy Niemcy przyszli wysiedlić wieś Henryka Wujca.

- Druga część akcji pacyfikacyjnej w lecie 1943 roku była zlecona na wyraźny rozkaz Heinricha Himmlera, który naciskał na realizację planu wysiedlenia Zamojszczyzny - wspominał. - Dla mnie to jest pewien przykład szaleństwa, jakie rządziło wówczas hitlerowskimi Niemcami. Przecież od Wschodu szedł front sowiecki, Armia Czerwona naciskała na Wehrmacht. Kolonizacja Zamojszczyzny w takich warunkach była czymś zupełnie bezsensownym. Jednak zlecona przez Himmlera akcja objęła między innymi wioski powiatu biłgorajskiego, w tym moją wieś Podlesie - mówił Wujec w takcie sesji edukacyjnej "Niemieckie wysiedlenia Polaków z Zamojszczyzny" w Muzeum Auschwitz.

Po brutalnych wysiedleniach na przełomie 1942 i 1943 roku mieszkańcy Zamojszczyzny spodziewali się najgorszego. Nie wiedziano tylko, jaką formę przyjmie niemieckie barbarzyństwo w stosunku do polskiej ludności cywilnej.

- Nikt oczywiście z góry nie wiedział, w jaki sposób akcja pacyfikacyjna będzie przebiegać. Chodziły tylko słuchy, mówiło się o akcjach pacyfikacyjnych w innych częściach Zamojszczyzny - komentował Wujec. - Mieszkańcy mojej wsi obawiali się Niemców. Na przykład moja mama, która była wówczas w ciąży, nie czekała w domu na pacyfikację, tylko uciekła do Puszczy Solskiej z innymi kobietami. Mieszkały w lesie, gdy tylko zbliżały się kłopoty, uciekały jeszcze głębiej w puszczę... We wrześniu 1943 roku w lesie urodził się mój brat Stanisław. Mój ojciec natomiast został na gospodarstwie, ponieważ ktoś musiał zajmować się dobytkiem i opiekować żywym inwentarzem.

Do pacyfikacji Podlesia doszło na początku lipca. Wieś została otoczona przez Niemców, a jej mieszkańcy mieli kilkanaście minut na ubranie się i spakowanie najpotrzebniejszych przedmiotów. Uspokajano ich i przekonywano, że przenoszą się w inne miejsce zamieszkania, gdzie znajdą pracę, a dzieci pójdą do szkoły. W rzeczywistości czekało ich najgorsze: obóz śmierci albo przymusowa niewolnicza praca w Niemczech.

- Ja oczywiście pacyfikacji nie pamiętam, miałem wówczas dwa i pół roku - przyznał Wujec. - Znam jednak jej szczegóły z opowiadań rodziny i sąsiadów. Tego dnia, kiedy Niemcy otoczyli naszą wieś, mojego ojca nie było w gospodarstwie. Wczesnym rankiem poszedł bowiem do miasta sprzedać mleko. Była wojna, w ten sposób ojciec zarabiał. Sam poszedł z bańkami z mlekiem, a mnie, małego chłopczyka, zostawił pod opieką siostry ciotecznej Danusi. W tamtych czasach spokrewnione dzieci były wychowywane wspólnie, to była jedna wielka rodzina, ja traktowałem Danusię jak moją starszą siostrę.

Tata, przed pójściem do miasta, wysłał nas do wujka Jana Wojdy, który był moim ojcem chrzestnym. Pacyfikacja zastała mnie w jego domu. Wojda był jednym z najbardziej poważanych gospodarzy na wsi, stanowił wzór dla innych, w jego domu były podręczniki rolnicze. A Niemcy w czasie pacyfikacji nie wysiedlali ze wsi właśnie takich wzorowych gospodarzy, którzy mieli później pomagać kolonistom zasiedlonym w miejsce wypędzonych Polaków, wprowadzić ich w realia tamtejszego życia. W naszej wsi panowało przekonanie, że Wojda jest właśnie takim wzorowym gospodarzem i Niemcy go nie wysiedlą, pacyfikacja go nie obejmie. Jednak Niemcy po wejściu do Podlesia otoczyli prawie wszystkie gospodarstwa, również gospodarstwo Wojdy. I zabrali go razem z żoną Marianną, córką Heleną, moją siostrą cioteczną Danusią i mną. W pewnym sensie dobrze się stało, że Niemcy wysiedlili nas razem z Wojdami, którzy oświadczyli, że jesteśmy ich dziećmi. Nie wiadomo, jaki los spotkałby Danusię i mnie, gdyby Niemcy zastali nas samych w gospodarstwie taty... Na szczęście byłem pod opieką wujka Jana i Danusi.      

Henryk Wujec i jego rodzina trafili do wysiedleńczego punktu pośredniego pod Biłgorajem, gdzie spędzili trzy dni, a później do owianego złą sławą obozu w Zwierzyńcu pod Zamościem. Nie był to jednak finał dramatycznej podróży chłopca. Kolejnym przystankiem miało być jedno z najbardziej złowrogich miejsc w historii ludzkości - niemiecki obóz śmierci w Majdanku.

- W Zwierzyńcu zapakowano nas w wagony bydlęce i wysłano do Majdanka. Z opowieści wiem, że atmosfera była tragiczna. Do ludzi dotarło bowiem, że jadą do obozu śmierci. Moi wujkowie mieli jeszcze jedno zmartwienie. Zastanawiali się: "Co zrobić z tym małym Heńkiem?". Wiedzieli, że pociąg będzie jechał przez Świdnik do Lublina i Majdanka. Pod Świdnikiem leżała wieś, w której mieszkała moja babcia Marianna, siostra wujka Jana. Postanowili, że przez szczelinę w wagonie wyrzucą kartkę zaadresowaną do mojej babci z prośbą o pomoc i uratowanie wnuka. Jakimś cudem ta kartka trafiła do babci, ktoś ją znalazł przy torach i przyniósł. Dzięki temu dowiedziała się, że do Majdanka trafiła jej rodzina, w tym brat i wnuk. Babcia postanowiła podejść pod obóz, bo można było przez druty wzywać rodzinę. Udało jej się porozmawiać z moim wujkiem. Postanowiono, że babcia spróbuje wyciągnąć mnie z obozu. Babcia chodziła po niemieckich urzędach w Lublinie i próbowała mnie ratować. Przekonywała Niemców, że dwuipółletnie dziecko jest zbędne w obozie, stanowi tylko obciążenie. Jej słowa trafiały w próżnię, a to dlatego, że akcję zlecił osobiście Himmler, który chciał stworzyć na Zamojszczyźnie pas bezpieczeństwa, a wszystkich Polaków traktował jako zagrożenie, jako bandytów pomagających bandytom w lasach, czyli partyzantom. A ci stanowili zagrożenie nie tylko dla niemieckich osadników, ale też i niemieckiego wojska, które cofało się przed Armią Czerwoną. Babcia usłyszała, że każdy Polak to bandyta, nawet dwuipółletnie dziecko. Nie udało jej się uzyskać zgody na zwolnienie mnie z obozu w Majdanku - opowiadał.

Warunki pobytu w Majdanku były mordercze dla dorosłych więźniów, a co dopiero dla dzieci. Te jeszcze mocniej odczuwały realia życia w obozie, co błyskawicznie odbijało się na zdrowiu kruchych istot. - Danusia mówiła mi, że gdyby nie ona, gdyby nie jej opieka, to zmarłbym w obozie - mówił poruszony Wujec. Ostatecznie Niemcy postanowili, że jego rodzina zostanie skierowana do pracy niewolniczej w Bawarii. Polacy byli wysyłani na roboty przymusowe z obozu przejściowego na ulicy Krochmalnej w Lublinie.

- Ludzie mieszkali tam w tragicznych warunkach, dosłownie na peronach, oczekując na transport. Babcia wiedziała, że mamy zostać wysłani do Niemiec i skontaktowała się z Radą Główną Opiekuńczą, która pomagała więźniom na Krochmalnej. Udało jej się namówić siostrę zakonną, która chodziła do więźniów, że wyniesie mnie z terenu obozu w koszyku. Byłem małym i chudym dzieckiem, zmieściłem się do dużego kosza, przykrytego dodatkowo kocem. Siostrze udało się mnie wynieść z Krochmalnej. Nie wiem, jak tego dokonała, może przekupiła strażników? Pewnym jest, że na Krochmalnej nie panował taki rygor jak na Majdanku. Byłem uratowany. Niestety, następnego dnia ta sama siostra zakonna miała podjąć próbę wyprowadzenia z obozu Danusi. Kiedy przyszła na perony okazało się, że moja rodzina odjechała z transportem już do Niemiec... - wspominał, zawieszając głos.

Mały Henryk Wujec był ocalony z obozu i wybawiony od wyjazdu do Niemiec. Jego stan był jednak bardzo zły. Rozpoczęła się walka o uratowanie chłopcu życia. - Mój stan był dramatyczny. W Lublinie babcia chodziła ze mną od lekarza do lekarza - wspominał. - Z trudem udało im się mnie postawić na nogi. W międzyczasie babcia powiadomiła mojego ojca, że przebywam u niej. Tata się wówczas ukrywał przed Niemcami, jednak potajemnie, schowany w jakiejś ciężarówce, przyjechał po mnie. Gdy mnie zobaczył, wymizerowanego po obozie, to mnie nie rozpoznał. Poznał mnie... po wybitym zębie, który straciłem podczas jakiegoś wypadku, a ojciec to pamiętał. Wróciliśmy do Podlesia, do domu - opowiadał.

Był rok 1944. Wojna wciąż trwała, choć Niemcy cofali się na wszystkich frontach. Trzyipółletni Henryk przeżył wówczas jeszcze jedną traumę, którą zna już nie z opowieści, ale z autopsji. Incydent tak mocno wbił się małemu chłopcu w pamięć, że zachował go we wspomnieniach do dziś.

- Byłem małym chłopcem, ale wówczas na wsi pracowały nawet najmniejsze dzieci. Ja pilnowałem krów niedaleko gospodarstwa. W pewnym momencie postanowiłem pójść do domu, bo chciało mi się pić. Gdy szedłem zauważyłem, że za mną podąża niemiecki żołnierz. Wpadłem w paniczny strach. Taką reakcję wywołał u mnie mundur. Bałem się, że człowiek w mundurze znowu mnie gdzieś zabierze. Zacząłem uciekać. Wpadłem między zabudowania. Zauważyła mnie sąsiadka, która wzięła mnie na ręce i uspokoiła. Niemiec nie chciał mi zrobić krzywdy. Okazało się, że tak jak ja chciał się tylko napić wody ze studni. Jednak moment strachu przed tym niemieckim żołnierzem pozostał już ze mą na zawsze - przyznał Henryk Wujec, który z czasów wojennych pamięta doskonale jeszcze jedno zdarzenie: gdy sowieccy żołnierze zastrzelili jego ulubionego psa tylko dlatego, że szczekał na czerwonoarmistów.

- Wspomnienia wojenne odbieramy dwojako: jako ogólną historię tragicznych wydarzeń, ale też jako indywidualne losy, które wciąż są w naszej pamięci i odzywają się po okupacji. Wojna była cały czas żywa w naszej wsi, wciąż żyło się tamtymi czasami, mówiło o nich. Tamte wydarzenia ciągle odbijały się na naszej wspólnocie. Podam przykład. Mój wujek Jan, który uratował mnie wtedy na Majdanku, po wojnie wrócił z prac przymusowych w Niemczech. Tam, na tym wygnaniu, zmarła jego jedyna córka Helena. Miała wówczas osiemnaście czy dziewiętnaście lat. W perspektywie ogólnej tragedii drugiej wojny światowej to drobna rzecz. Umiera jedna osoba, czyjaś córka. Niby nic strasznego. Ale to gospodarstwo wujka, wzorowe gospodarstwo przypomnę, pozostaje bez dziedzica i powoli marniało, wreszcie umarło. Dziś tego gospodarstwa nie ma. Nie ma sadu, nie ma uli... Jedna drobna rzecz, a jak zniszczyła strukturę wsi. Zniszczono wzór. Z takich powodów skutki wojny, wysiedlenia, pacyfikację cały czas odczuwamy. Do dziś - puentuje Henryk Wujec.

Takich wojennych zniszczeń, pozostawiających często niezaleczone rany, doznała zdecydowana większość polskich wsi. 

Artur Wróblewski

(Wypowiedzi Henryka Wujca pochodzą z zorganizowanej przez Muzeum Auschwitz sesji edukacyjnej "Niemieckie wysiedlenia Polaków z Zamojszczyzny")

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy