"Można mówić o całym pokoleniu Marca '68"

Marzec '68 to nie tylko kilku przywódców, można mówić o całym pokoleniu Marca; strajkującym studentom sympatię okazywali zwykli ludzie - przynosili jedzenie, kwiaty; w całej Polsce były demonstracje, w tym środowisk robotniczych i liceów technicznych - mówi PAP opozycjonistka Irena Lasota.

PAP: Dlaczego władze PRL zdecydowały się tak radykalnie stłumić protesty studentów w marcu 1968 roku?

Irena Lasota: Z dzisiejszej perspektywy to ciekawe pytanie, zważywszy na pana wiek. Zwykle starsi dziennikarze zadają mi pytanie: jak to się stało, że te władze pozwoliły, żeby doszło do demonstracji na Uniwersytecie Warszawskim 8 marca. Ta olbrzymia różnica w formułowaniu pytania wynika z Pana innej percepcji, człowieka, który nie zetknął się z gomułkowskim PRL-em. To było państwo, w którym mało kto się wychylał. Październik 56' (tzw. odwilż gomułkowska - PAP) wydawał się wielu ludziom zrywem wolnościowym, ale szybko okazało się, że wróciło to samo PZPR, tylko z innym I sekretarzem. Ostatnia znana demonstracja, podczas której milicja biła ludzi, była w 1957 roku, kiedy inteligencja protestowała przeciwko zamknięciu "Po Prostu" (tygodnik społeczno-literacki - PAP). Znam tę historię tylko z opowieści, ponieważ miałam wówczas 11 lat. Studentką Uniwersytetu Warszawskiego zostałam w 1962 roku.

Reklama

PAP: Proszę przybliżyć, w jaki sposób na uczelni tworzył się ruch opozycyjny wobec komunistycznej władzy.

- Na uniwersytetach były różne grupy, które spotykały się nieformalnie. Część studentów aktywnych w tych grupach wywodziła się z kręgów "Walterowców", część z Klubów Inteligencji Katolickiej. Inni nigdzie nie byli zrzeszeni. Odkrywaliśmy się nawzajem przez wspólne lektury czy przez to, że mówiliśmy podobne rzeczy na seminariach. Władza pokazywała, że istnieje, ale my w to nie wierzyliśmy. Grupa, w której byłam, postanowiła pojechać do Kampinosu, żeby porozmawiać otwarcie w leśniczówce. Było nas może dwanaścioro. Po tygodniu wszystkich zatrzymano. Rano przyszła esbecja i zawieźli nas do Pałacu Mostowskich. Troszkę pogrozili, ale nie na tyle skutecznie, byśmy uznali, że nie możemy się spotykać. Po prostu przestaliśmy się umawiać przez telefon. Tak wyglądało nasze życie w 1967 roku.

PAP: Czy władze PRL próbowały kreować własne ruchy studenckie?

- Wpadli na idiotyczny pomysł wyładowania naszej energii podczas otwartych spotkań Związku Młodzieży Socjalistycznej. Jednak zupełnie nie potrafili nad tym zapanować. Gdy było wiadomo, że w ZMS-ie będzie jakieś ciekawe spotkanie, np. z ambasadorem sowieckim w rocznicę rewolucji październikowej, przygotowywaliśmy się do niego i zadawaliśmy własne pytania. ZMS strasznie się wówczas denerwował, bo nie panował nad spotkaniami. To w tamtym czasie na naszą nieformalną grupę zwróciła uwagę milicja, SB i partia. Nazwali nas "komandosami" dlatego, że robiliśmy im "desanty" na spotkania ZMS i psuliśmy je. Ta nazwa brzmiała ironicznie do momentu, kiedy po 8 marca nas wsadzono i zrobiono z "komandosów" tajną organizację. Nie byliśmy zorganizowani, choć milicjanci potem mówili, że byliśmy organizacją. Organizacją tak tajną, że nawet my nie wiedzieliśmy o jej istnieniu.

PAP: Które z wydarzeń okazało się przełomowe dla formowania się ruchu studenckiego jako czynnej opozycji?

- Przełomowym wydarzeniem w tym wzrastaniu napięcia była 10. rocznica Października'56 i poświęcony jej wykład prof. Leszka Kołakowskiego. Sam Kołakowski był charyzmatycznym wykładowcą. Deklasował intelektualnie prawie wszystkich. Kilka dni później wyrzucono go z partii. Wtedy zaczęły się protesty intelektualistów partyjnych. To było bardzo zabawne, bo jako studentka, znająca Kołakowskiego, miałam wrażenie, że on wcale nie chce, żeby go przyjęli tam z powrotem. Były nawet jakieś listy członków partii, żeby Kołakowskiego przywrócić, a rezultacie samych autorów tych odezw usunięto z PZPR. Po przemówieniu Leszka Kołakowskiego zawieszono chyba tylko jednego studenta - Adama Michnika. Zbieraliśmy podpisy w jego obronie do rektora. Było ich sporo, dobrze ponad tysiąc. Był to już czas przełomu 1967/68 r. Ubecja była wtedy bardziej widoczna, podobnie widać było większe zaangażowanie młodych komunistów z ZMS-u. Był to też czas "wojny ulotkowej". Już wtedy zaczęły się pojawiać na komunistycznych ulotkach akcenty antysemickie, a my pisaliśmy ulotki o demokracji i wolności słowa. Nasza najbardziej "wywrotowa" ulotka przypominała, że artykuł 71. konstytucji PRL głosi, że jest wolność słowa i zgromadzeń. Było to niezwykle denerwujące dla władz. Skonfiskowano mi wydanie konstytucji dlatego, że miałam w niej zaznaczony na czerwono art. 71. Złożyliśmy wtedy z mężem odwołanie, chcąc uzyskać zaświadczenie, że konfiskują nam konstytucję, jako materiał zakazany. Ostatecznie została nam zwrócona.

PAP: Jak dalej potoczyły się wydarzenia, które doprowadziły do kulminacji protestów 8 marca?

- Dalej była słynna sprawa "Dziadów" wystawionych w Teatrze Narodowym, w reżyserii bardzo znanego wówczas i cenionego Kazimierza Dejmka. Sam reżyser był zresztą członkiem PZPR. Na pewno była to świetna reżyseria i ludzie oklaskiwali tę sztukę. Trzeba przecież pamiętać, że w "Dziadach" jest wiele antyrosyjskich motywów. Ze znakomitej książki prof. Jerzego Eislera pt. "Marzec 1968" dowiedziałam się, że SB liczyła nawet oklaski, tzn. po których fragmentach sztuki było ich najwięcej. Zamieszanie ze spektaklem, nawet po latach, jest dość dziwną sprawą. Niektórzy mówią, że to była prowokacja, jednak nikt nie jest w stanie wskazać jej autorów. Czy to było Biuro Polityczne PZPR, czy kogoś z niższego szczebla? Normalnie cenzura działała tak, że albo czemuś zapobiegała, albo zamykała spektakl. W przypadku "Dziadów" zapowiedziano miesiąc wcześniej, że 30 stycznia odbędzie się ostatnie przedstawienie. To było niesłychane, że padła oficjalnie taka zapowiedź. Krążyły plotki po Warszawie, że to ambasada sowiecka chce zamknąć sztukę.

PAP: Jak wyglądał ostatni spektakl?

- Na ostatnie przedstawienie "Dziadów" wszystkie bilety zostały wyprzedane. Przyszło jednak o wiele więcej osób, podobno ok. trzystu. Ja też byłam na tym przedstawieniu. Taka sytuacja nie była niczym niezwykłym. Gdy do Warszawy przejeżdżał np. Louis Armstrong czy Artur Rubinstein, to zawsze przychodziło więcej osób, niż było biletów. Ludzie napierali na wejście, by w końcu zostać wpuszczonym i usiąść np. na schodkach. W przypadku "Dziadów" do tłumu przed teatrem przyszła milicja. Wszystkim wydawało się, że nas wygonią - a oni wpuścili wszystkich. To też jest jeden z tych niewyjaśnionych elementów - kto dał jaki rozkaz? W pierwszym rzędzie na sali siedział Karol Modzelewski, który zaczął skandować hasło: "Niepodległość bez cenzury!", które się bardzo szybko spodobało i wszyscy się dołączyli. Po spektaklu nikt nie wiedział, co stanie się dalej. Poszliśmy pod pomnik Adama Mickiewicza. Na miejscu nie było już pomysłu, co robić dalej, było zimno i wszyscy najchętniej wróciliby do domu, ale nagle zorientowaliśmy się, że jesteśmy otoczeni przez wozy milicyjne i ubeków w cywilu. Zaczęli wyciągać ludzi, więc szliśmy dalej w zbitej mocno grupie pustym Krakowskim Przedmieściem, bo była jakaś dziesiąta wieczór. W pewnym momencie wozy milicyjne się zatrzymały i wciągnięto różnych ludzi. Parę dni później dowiedzieliśmy się, że zatrzymano około 30 osób, z których kilkanaście skazano na kary grzywny.

PAP: Co się stało potem na uczelni?

- Na samym początku marca władze UW usunęły bezprawnie - choć wtedy wszystko było bezprawne - dwóch studentów: Adama Michnika i Henryka Szlajfera. To było wyzwanie dla nas, by coś zrobić. Najpierw była petycja, a potem zaplanowaliśmy wiec na 8 marca. Nie widzieliśmy w ogóle, czy i kto przyjdzie, czy nas aresztują wcześniej, czy już po wiecu. Okazało się, że przyszło o wiele więcej studentów, niż zakładaliśmy - był nas pełen dziedziniec. Umówiliśmy się wcześniej, że ja będę czytała rezolucję o przywróceniu studentów Adama Michnika i Henryka Szlajfera, anulowaniu grzywien za obecność pod pomnikiem Mickiewicza i zaprzestaniu represji. W rezolucji była też "groźba", mówiąca o tym, że "w przypadku dalszych represji odpowiemy przy użyciu tych samych środków co studenci czechosłowaccy". Wykrzyczałam tekst rezolucji, ale wątpię, by ktokolwiek ją usłyszał. Wcześniej przygotowaliśmy ulotki z jej treścią. Podczas wiecu napierały na nas grupki studentów z niektórymi profesorami partyjnymi, chcąc nas wypchnąć. Władza nie spodziewała się, że będzie tyle osób, ale była na to przygotowana. W pewnym momencie podjechały autobusy, z których wysypała się "klasa robotnicza", która okazała się później ormowcami. Zaczęli pałować studentów i wyciągać ich z tłumu. Nasz wiec cofnął się głębiej w kompleks UW, pod Pałac Kazimierzowski i tam wyłoniła się spontanicznie nasza delegacja, do której mnie włączono. Rektor UW sprytnie wyjechał wcześniej zagranicę. Był tylko prorektor, który - moim zdaniem - najpewniej powiadomił milicję i zaprosił ją na teren UW. Zobaczyliśmy w pewnym momencie, że do ormowców dołączają oddziały ZOMO w pełnym rynsztunku. Część studentów uciekała na skarpę za uniwersytetem. Mnie aresztowano tego samego dnia wieczorem. Wtedy Marzec'68 skończył się dla mnie (Irenę Lasotę skazano na 2 miesiące, lecz została zwolniona dopiero w sierpniu 1968 r. - PAP).

PAP: Jakie efekty przyniósł wiec?

- Prasa 9 marca krótko informowała, że były jakieś zamieszki, ale już w poniedziałek 11 cała Warszawa wiedziała o tym, co się stało. Politechnika Warszawska ruszyła 9 marca z marszem poparcia dla zatrzymanych studentów na UW. Zostali strasznie spałowani. Wtedy aresztowano już setki studentów, których wieziono do Pałacu Mostowskich i bito na tzw. ścieżce zdrowia. Niektórym dawano kolegia, na innych donoszono na uczelnie, doprowadzając do ich wyrzucenia. Następnie wcielano ich szybko do wojska, do specjalnych karnych batalionów. Potem dowiedzieliśmy się, że poza solidarnością między studentami, zwykli ludzie okazywali sympatię, przynosząc jedzenie i kwiaty na strajkujące uczelnie. W całej Polsce odbywały się różne demonstracje - nie tylko na wyższych uczelniach - ale również środowisk robotniczych i liceów technicznych. O tym władza PRL milczała i wolała teorię, że całe społeczeństwo jest rozdzielone - a robotnicy popierają partię.

PAP: Jak wyglądało dalej kontruderzenie władz PRL?

- PZPR natychmiast zorganizowała kontrmanifestacje, na których byli smutni ludzie, którzy mieli być robotnikami. Mieli transparenty z hasłami "Klasa robotnicza popiera słuszną linię towarzysza Wiesława", "Precz z syjonistami", "Nie dla syjońskiego imperializmu". To był okres wewnątrzpartyjnych intryg. Wystarczy zobaczyć przemówienie Gomułki z 19 marca. Jego dynamika była na ówczesne czasy zaskakująca. Gomułka przemawia, a sala mu przerywa, czego się nigdy nie robiło. Tutaj była zdziczała sala, pełna ludzi Moczara i Gierka, którzy przerywali Gomułce do tego stopnia, że on aż ocierał pot i mówił: "Towarzysze dajcie mi skończyć", na co sala odpowiadała: "Śmielej! Śmielej!". Kiedy Gomułka mówił, że istnieją trzy rodzaje obywateli pochodzenia żydowskiego: "tacy, którzy są lojalni wobec Polski, niezdecydowani i lojalni wobec Izraela - którzy powinni wyjechać", sala wyła: "Jeszcze dziś! Jeszcze dziś!". Po 50 latach jest spór, na ile te wydarzenia miały faktycznie podłoże antysemickie. Przemówienie Gomułki na pewno takie było, wydzielając osoby pochodzenia żydowskiego od innych. W tym czasie różne frakcje PZPR obrzucały się różnymi inwektywami i okazało się, że antysemityzm w PZPR da się zbudować. W efekcie bardzo dużo osób straciło pracę. Ten proces trwał przez 2-3 miesiące. To było zjawisko o wiele bardziej przerażające na prowincji i w miastach, gdzie było niewiele osób pochodzenia żydowskiego. Dotyczyło to ludzi, którzy mieli w sobie traumę II wojny światowej i byli przestraszeni. W Warszawie było inaczej, byliśmy w dużej grupie, nikt nie wiedział, kto jest jakiego pochodzenia i nawet jeśli ktoś miał żydowskie korzenie, to spotykał się z sympatią. Komunistyczna prasa po nazwisku wytykała takie osoby, kreując ich na wrogów Polski i syjonistów.

PAP: Jak Pani dziś ocenia świadomość polskiego społeczeństwa o wydarzeniach Marca '68 i czy te wydarzenia czegoś nas nauczyły?

- Niektórzy wyciągają wnioski z historii, inni nie. Ludzie, którzy w 1968 r. byli młodzi, czy w średnim wieku, wyciągnęli bardzo dobre lekcje. Nauczyli się, czym jest solidarność i tego, że można się organizować i działać. To, co działo się na Uniwersytecie Warszawskim, było pierwszą lekcją demokracji dla tamtego pokolenia. Wydziały wybierały swoich przedstawicieli do komitetów strajkowych, głosowano nad rezolucjami, debatowano nad ich treścią. To było zupełnie nowe doświadczenie w PRL - możliwość samodzielnego zarządzania. W Rosji, po całym okresie komunizmu, ludzie nie wierzą, że mogą sami coś zrobić. Warto pamiętać, że Marzec'68 to nie tylko kilku przywódców, których nazwiska bardzo nagłośniły w ostatnich latach niektóre media. Możemy mówić o całym pokoleniu Marca'68. Ze wzruszeniem zauważyłam, że wielu ówczesnych studentów I czy II roku, którzy uczestniczyli w wiecach, i który uważali siebie właśnie za pokolenie marcowe, zaangażowało się w walkę o wolną Polskę, np. pomagając KOR-owi. Z jakiegoś powodu mało się o tych sprawach mówi współcześnie. Odnoszę wrażenie, że w ogóle jest bardzo niewiele informacji o tym, czym w rzeczywistości był Marzec'68.

Rozmawiał Maciej Puchłowski (PAP)

PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama