Powstanie styczniowe: Jak 214 Polaków "haniebnie" pobiło 1320 Rumunów

To jeden z mniej znanych epizodów powstania styczniowego. W trakcie zrywu niepodległościowego Polakom przyszło walczyć nie tylko z wojskami carskimi, ale – zaznaczmy bardzo niechętnie - również i z oddziałami rumuńskimi.

Powstanie styczniowe zazwyczaj kojarzy się z pomniejszymi bitwami i potyczkami, toczonymi w lasach na terenie zaboru rosyjskiego z carskimi żołnierzami i kozakami. Tymczasem powstańcom zdarzyło się również walczyć z... wojskami Zjednoczonego Księstwa Rumunii.

Przechytrzyć carskiego agenta

W jaki sposób polscy żołnierze znaleźli się w tamtym zakątku Europy? Rzeczony oddział sformował Zygmunt Miłkowski, weteran Wiosny Ludów na Węgrzech i wojny krymskiej. To własnie w czasie tego ostatniego konfliktu Miłkowski stworzył walczący z Imperium Rosyjskim u boku Turcji legion polski.

Gdy 22 stycznia 1863 roku wybuchło powstanie styczniowe, korzystając z przychylności Turcji Miłkowski ponownie zorganizował oddział, który miał wkroczyć z Imperium Osmańskiego do niedawno powstałych z połączenia Mołdawii i Wołoszczyzny Zjednoczonych Księstw Rumunii, a następnie przebić się na teren Podola i Wołynia. Był lipiec 1863 roku.

Reklama

O planach powstańców poinformowane zostały carskie służby wywiadowcze. Polaków zdradził Grek, który pośredniczył w wynajęciu okrętu. Miłkowski przejrzał jednak agenta i wprowadził trefnego przewoźnika w błąd, przekazując mu informację, że liczący 1000 żołnierzy oddział zamierza wylądować pod Akermanem. Informacja tej treści poszła do generała Pawła Kotzebue, ówczesnego gubernatora noworosyjsko-besarabskiego i późniejszego generała gubernatora warszawskiego. Ten postanowił wyjść Polakom "na powitanie" i pojawił się pod Akermanem z liczącym aż 16 tysięcy korpusem. Tymczasem kilkaset kilometrów dalej Miłkowski, z zaledwie 213 żołnierzami, przepłynął na pokładzie angielskiego parostatku przez Dunaj na terytorium rumuńskie.

Nie oznaczało to, że polscy powstańcy mieli otwartą drogę na terytorium dawnej Rzeczpospolitej.

"Broń niesiemy do Polski, dobrowolnie jej nie złożymy"

"Prowadzę przez Księstwa Zjednoczone oddział orężny i przez to gwałcę neutralność ziemi waszej. Puśćcie więc nas, idziemy bowiem walczyć przeciwko nieprzyjaciołom cywilizacji i wolności. Jakiż trybunał potępiłby syna za to, że przechodzi przez pole sąsiada, spiesząc na ratunek matki, smaganej przez mordercę" - w ten obrazowy sposób, w odezwie wydanej w lipcu 1863 roku, Miłkowski starał się przekonać rumuńskie władze, by przepuściły Polaków przez ich ziemie.  

O ile ludność rumuńska życzliwie przyjmowała Polaków, to już domnitor Aleksander Jan Cuza był przeciwny przemarszowi powstańców. Trudno się dziwić, rumuński książę najprawdopodobniej obawiał się zemsty potężnego Imperium Rosyjskiego. Cuza rozkazał, by przechwycić Polaków, a przeciw oddziałowi Miłkowskiego wyruszyło z różnych garnizonów aż 6 tysięcy żołnierzy.

15 lipca 1863 roku pod Kostangalią Polacy spotkali się z liczącym 1260 piechurów i 60 kawalerzystów oddziałem pułkownika Calinescu. Rumuński dowódca podjął rozmowy z Miłkowskim i namawiał go do złożenia broni, wskazując między innymi na miażdżącą przewagę liczebną jego żołnierzy. "Broń niesiemy do Polski, dobrowolnie jej nie złożymy" - odpowiedział jednak polski dowódca.

I choć obie strony zupełnie nie paliły się do walki, to jednak do bitwy doszło.

214 pokonało 1320

"Miłkowski (...) dał rozkaz majorowi Józefowi Jagminowi rozsypania tyralierów, którzy zająwszy całą dolinę w poprzek, natychmiast posunęli się naprzód; na prawem skrzydle porucznik Wojna zajął chałupy, na lewem obsadzono wierzby. Wozy pod przykryciem jazdy odesłano za ogród. Wkrótce po wystąpieniu tyralierów rozpoczął się ze strony wojska rumuńskiego gęsty ogień. Powstańcy z odwagą rzucili się naprzód. Jazda rumuńska posunąwszy się naprzód, nie doszła nawet do polskiej linii tyralierskiej i pierzchnęła" - opisywał później historyk Stanisław Zieliński w "Bitwach i potyczkach 1863-64" (1913).

Mający przewagę liczebną Rumunii spróbowali jednak manewru okrążającego i zamierzali obejść polskie skrzydło. Wówczas doszło do brawurowego ataku na bagnety, który rozstrzygnął wynik bitwy. Rumunii spanikowali i uciekli z pola walki.

"Jedna z kolumn piechoty mołdawskiej zawróciła na prawo, aby obejść stanowisko oddziału. Wtedy Miłkowski z kompanią Karola Brzozowskiego rzucił się na bagnety i cała kolumna uszła, a równocześnie Jagmin złamał środek wojska rumuńskiego. Nieład i zamieszanie uchodzących zakomunikowało się rezerwom i wszystko, prócz lewego skrzydła rumuńskiego, rzuciło się do ucieczki, porzucając broń, amunicyę i tornistry. Lewe tylko skrzydło śmiało podeszło ku łańcuchowi tyralierskiemu, lecz i ono przed celnym ogniem powstańców musiało uchodzić’ - to kolejny fragment dzieła Zielińskiego.

"Cóż to byli za żołnierze... Ta garstka Polaków, co siedem razy liczniejsze i lepiej uzbrojone roty w otwartym pokonała polu" - wspominał Miłkowski. W wyniku walki śmierć poniosło sześciu Polaków: podporucznik Piotr Stankiewicz, podoficer Jan Krewniak oraz szeregowi Leon Stancler, Paweł Piwowarski, Jan Jackowski i Mikołaj Swaryczewski. Rannych zostało 25 powstańców, w tym 12 ciężko. Ranny odnieśli między innymi kapitan Brzozowski i major Franciszek Zima. Rumuni stracili 18 żołnierzy, a 40 zostało rannych, w tym 18 ciężko.

"Pobiliście nas haniebnie"

Po bitwie doszło do kolejnego spotkania oficerów. "Pobiliście nas haniebnie" - w ten sposób Calinescu oddał hołd Miłkowskiemu i jego żołnierzom.

Doszło do pięknych sceny: Polacy zwrócili Rumunom zdobyte 60 sztuk broni, a ci zrewanżowali się transportem rannych Polaków do szpitala w naddunajskim Galaczu, gdzie - jak pisze Zieliński - "władze rumuńskie i ludność serdecznie zaopiekowały" się powstańcami.

Choć zwycięski, Miłkowski miał świadomość, że dalszy marsz uzbrojonego oddziału w stronę granicy nie ma szans powodzenia. Dwa dni po bitwie Polacy, przekroczywszy już rzekę Prut, złożyli broń. Rumuni broń zarekwirowali, ale nie robili większych przeszkód powstańcom, chcącym indywidualnie dołączyć do oddziałów walczących o wolną Polskę na terenie zaboru rosyjskiego. 

Artur Wróblewski

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy