Starego Breslau już nie ma

Zdobycie Breslau miało być "wielkanocnym prezentem" dla Stalina od Armii Czerwonej.

Prezentujemy fragment książki "Ostatnia twierdza Hitlera. Breslau 1945" Richarda Hargreavesa.

- - -

W ostatnim tygodniu marca po Breslau zaczęła krążyć plotka. Rozsiewanie pogłosek było zakazane, oczywiście z wyjątkiem "szeptanej propagandy" rozpowszechnianej przez nazistów. Propagowane w ten sposób plotki, zazwyczaj mówiące o tym, że odsiecz dla twierdzy już nadchodzi, nie ziściły się. Ale ta najnowsza pogłoska nie została sfabrykowana. Krążyła z ust do ust: Armia Czerwona chce podarować Stalinowi prezent wielkanocny i tym prezentem ma być zdobycie Breslau.

Początkowo wydawało się, że również ta plotka pozostanie tylko plotką. Sobota 31 marca - Wielka Sobota - zaczęła się spokojnie. Hugo Hartung podziwiał forsycje kwitnące na placu św. Macieja. Lotnictwo radzieckie przejawiało niewielką aktywność. Dwa niemieckie moździerze okopane na placu, przykryte siatkami kamuflującymi, z braku amunicji strzelały tylko z rzadka. "Pod wieczór wszystko się zmienia" - pisał w dzienniku Hartung. Sowieci ogłosili przez głośniki, że w Wielkanoc Breslau będzie atakowane nieprzerwanie przez 750 bombowców. O zmierzchu w Wielką Sobotę "rozpętuje się huraganowy ogień, przy którym bledną wszelkie dotychczasowe doświadczenia". Był to jednak dopiero wstęp do dwóch dni, które na zawsze miały odmienić oblicze Breslau.

Reklama

Jeszcze przed świtem w Wielkanoc ksiądz Paul Peikert poszedł do konfesjonału w swoim kościele pod wezwaniem św. Maurycego, na wschodnim skraju centrum miasta. Czekały już tam na niego całe oddziały żołnierzy, jak również wielu jego parafian.

Około trzech kilometrów dalej na zachód Klaus Franke siedział wraz ze swoim towarzyszem broni Hansem na trzecim piętrze wieży zegarowej w zakładach Linke-Hofmann. Ci dwaj wysunięci obserwatorzy artyleryjscy spędzali już piątą noc z rzędu na swojej grzędzie, obserwując zachodnie przedmieścia Breslau przez lornetę nożycową. Chociaż ich punkt obserwacyjny nie był położony zbyt wysoko, zapewniał im widoczność aż do Leśnicy leżącej sześć kilometrów dalej, a nawet Lutyni oddalonej o prawie dwanaście kilometrów.

Za dnia widzieli wozy drabiniaste, ciężarówki, konne zaprzęgi, zaprzodkowane działa, czołgi, kolumny maszerujących żołnierzy, cyklistów, nieprzerwany ruch. W nocy tylko słyszeli pojazdy i czasem okrzyk jakiegoś kierowcy. Od czasu do czasu widać było błysk wystrzału armatniego, słychać było huk dział i gwizd przelatujących pocisków. Gdyby nie to, noce na wieży ciągnęłyby się w nieskończoność, jak wspominał Franke. Bez przerwy palił papierosy i szperał po kieszeniach swojej panterki, w poszukiwaniu żelaznych racji żywnościowych. Noc z 31 marca na 1 kwietnia niczym się nie odróżniała od poprzednich, dopóki cienki pasek światła na wschodzie nie obwieścił nadchodzącego dnia. W tym samym momencie o godzinie 4.45 nad ranem horyzont na zachodzie także zapłonął, jak gdyby nagle rozwarło się naraz "tysiąc ziejących ogniem paszcz". Po błyskach nastąpił grom, straszliwy ryk i świst. "Ziemia drży, a latające wokół żelastwo brzęczy i szczęka" - pisał Franke.

- "Rozpętało się istne piekło na ziemi". Jego towarzysz dopadł do telefonu polowego. "Nieprzyjacielski ostrzał rozpoczął się o czwartej czterdzieści pięć na skalę nigdy...". Linia została zerwana. Franke usiadł za radiostacją i wystukał alfabetem Morse’a wiadomość do sztabu: "Godzina 4.45. Nawała artyleryjska o niespotykanym wcześniej natężeniu. Trwa nadal. Obserwacja niemożliwa". Odpowiedź przyszła niemal natychmiast: "Wytrzymajcie do świtu".

Ostrzał tymczasem nasilał się. "Jakby nastąpiła erupcja potężnego wulkanu" - pisał Franke. - "Powietrze aż kipi od żrącego dymu i prochu. Huragan grzmotów i eksplozji narasta z minuty na minutę. Spada na nas prawdziwy deszcz zabójczego ołowiu". Wieża zegarowa drżała i zdawała się kołysać pod wpływem kolejnych wybuchów. Wtedy nastąpiło bezpośrednie trafienie piętro niżej pod dwójką obserwatorów. Obaj mężczyźni w jednej chwili zostali ogłuszeni, zaczęło im dzwonić w uszach, a ich stanowisko obserwacyjne wypełniły tumany ceglanego pyłu i kurzu. Kolejny pocisk artyleryjski zburzył drugie piętro, wyrywając schody ze stalowych podpór. Powietrze było tak gęste od dymu i pyłu, że prawie nie można było oddychać, ale obaj pozostali na posterunku.

Tymczasem spowiedź w kościele św. Maurycego przeciągnęła się o piętnaście minut. Było po prostu zbyt wielu żołnierzy, żeby ksiądz Peikert zdążył wysłuchać ich grzechów i udzielić im rozgrzeszenia. Msza w końcu rozpoczęła się po szóstej rano. Rezurekcji jednak nie udało się odprawić, gdyż proboszcz nie chciał zbytnio przedłużać mszy z powodu niebezpieczeństwa nalotów. Z tego samego powodu nie odbyła procesja rezurekcyjna. Jak się później okazało, było to ostatnie nabożeństwo, jakie ksiądz Peikert odprawił w tej świątyni.

Przed kościołem św. Maurycego trzynastoletni Eberhard "Ebi" Hassenbach z zapałem machał do swojej rodziny. Machał, dopóki widział swoją matkę, ojca i siostrę. Hassenbachowie wstali bladym świtem, żeby pójść do spowiedzi i przyjąć komunię w czasie mszy wielkanocnej. Po zakończeniu nabożeństwa Ebi Hassenbach pożegnał się z rodziną. Kilka tygodni wcześniej ten pełen życia, gadatliwy nastolatek został powołany do służby w charakterze łącznika przy partyjnej Ortsgruppe we wschodnim Breslau. Początkowo po służbie wracał na noc do domu, ale po tym jak awansował, przestał nocować w domu. Wpadł z krótką wizytą do rodziny w Wielki Piątek. Wygląd syna zszokował jego matkę Gertrudę. "Wcześniej był taki ufny, tak wesoło z nami gawędził" - wspominała. - "A teraz ledwo wydusił z siebie jakieś słowo, był jakiś roztargniony, mało jadł i chciał tylko spać". Kiedy zaczynał mówić, opowiadał straszne rzeczy. "Mutti" - uśmiechnął się sztucznie do matki - "jestem kompletnie zdruzgotany". Frau Hassenbach zaczęła narzekać na reżim. "W co oni zmienili nasze szczęśliwe, beztroskie dzieci?". Rozzłoszczona ośmieliła się pójść do siedziby Ortsgruppe, gdzie zażądała zwolnienia swego syna ze służby. Funkcjonariusz partyjny zbył ją. "Wy także musicie się poświęcić" - oznajmił.

Paul Peikert dotarł do przepełnionego schronu przeciwlotniczego przy ulicy Klasztornej, gdzie miejscowi mieszkańcy czekali na odprawienie przez niego mszy. Gdy ksiądz przygotowywał się do nabożeństwa przed prowizorycznym ołtarzem, zaczęły spadać pierwsze bomby zrzucane przez 340 radzieckich bombowców. W ciągu pół godziny w najbliższym sąsiedztwie schronu spadło pięć jednotonowych bomb. Jedna z nich zburzyła Zakład św. Agnieszki [nieistniejące już hospicjum przy ulicy Klasztornej (Traugutta) - przyp. tłum.]. Druga trafiła w znajdujący się zaledwie osiem metrów od ich piwnicy zbiorowy grób, w którym Peikert tydzień wcześniej pochował dziesięć osób zabitych w poprzednim nalocie. Osiem ciał wraz z trumnami "zostało startych na proch". Trzecia bomba uderzyła w sąsiedni dom, grzebiąc żywcem pod gruzami osiem osób. Nigdy ich nie odnaleziono. Czwarta spadła do ogrodu parafialnego, wyrywając lej o średnicy dwudziestu metrów i od siedmiu do ośmiu metrów głębokości. Piąta bomba zburzyła posesję sąsiadującą z Zakładem św. Agnieszki przy ulicy Klasztornej. Eksplozje tak wstrząsnęły całym budynkiem, że ściany piwnicy się ugięły i wydawało się, że za chwilę się zawalą. Przy każdym wybuchu przewracały się lichtarze ustawione na ołtarzu. Ludzie co chwilę podrywali się z miejsc, sądząc, że nadeszła już ich ostatnia chwila.

Wilhelm Saffe i jego żona wyszli ze swojej piwnicy przy ulicy Różanki (ob. Pomorska), żeby udać się na mszę w kościele pod wezwaniem św. Bonifacego przy pobliskim placu Bendera. Ledwo małżonkowie zasiedli w kościelnej ławie, gdy nad ich głowami pojawiły się radzieckie bombowce. Msza jednak trwała dalej. Mury świątyni drżały, ale młody ksiądz prowadzący nabożeństwo zachowywał spokój. Podobnie chór, który "nie przestał śpiewać ani na chwilę, nawet gdy świst bomb zdawał się zapowiadać zgromadzonym bliski koniec, a parafianie z przerażenia krzyczeli unisono". Krótka przerwa w bombardowaniu pozwoliła wiernym uciec na drugą stronę ulicy, do pobliskiego Parku Północnego (ob. park Staszica), a właściwie tego, co z niego zostało. "Wspaniałe drzewa leżały powalone we wszystkich kierunkach" - wspominał Saffe. Obok rozbitego wozu leżały trupy koni. Był to "obraz nędzy i rozpaczy". Gdy małżonkowie dopadli do spustoszonego parku, bombardowanie ponownie się zaczęło. "Samoloty. Biegnij do następnego domu!" - Saffe krzyknął do żony. Zniknęła w najbliższym budynku, a on wpadł do następnych drzwi i zbiegł schodami do piwnicy, gdy zaczęły spadać pierwsze bomby. W czasie kolejnej przerwy w nalotach małżonkowie wydostali się ze swego prowizorycznego schronu i pobiegli do własnego domu. "Ciężko sapiąc, śmiertelnie zmęczeni, z nerwami w strzępach, stoczyliśmy się w dół po schodach do naszej piwnicy - ale w końcu byliśmy we własnym domu" - pisał z ulgą Wilhelm Saffe.

Ksiądz Peikert, korzystając z krótkiej przerwy w bombardowaniu, pobiegł na swoją plebanię, po drodze mijając rozbity zaprzęg, zabite konie i martwego woźnicę oraz dwa duże leje po wybuchach ziejące na ulicy Klasztornej. Ledwo zdążył w domu przełknąć kilka kęsów śniadania, gdy bombowce ponownie się pojawiły. Peikert po raz kolejny pobiegł do schronu. "Nieustannie, fala za falą, ciągnęły nieprzyjacielskie samoloty nad naszym miastem i zrzucały swój śmiercionośny ładunek" - pisał proboszcz w dzienniku. - "W schronie ciągle gasło światło i wszędzie zapadała ciemność, gdy wybuchały nieprzyjacielskie bomby i wzbijały tumany pyłu i prochu, tak że wokół nas było całkiem czarno. Przy tym wygięły się ściany piwnicy i myśleliśmy, że ugodziło w samą plebanię, która się wkrótce na nas zawali". Po kilku minutach, gdy opadły tumany pyłu, stwierdzili jednak, że bomby trafiły w sąsiedni budynek.

Podmuch eksplozji zrzucił z motocykla żołnierza Thea Klosego, który natychmiast pobiegł do najbliższej piwnicy. Zbiegł po schodach na dół, gdzie znalazł przerażonych wrocławian kryjących się przed bombardowaniem. To, co tam ujrzał, było niemal nie do opisania. "Dzieci płakały, kobiety krzyczały. Ściany piwnicy się trzęsły". Dom stojący powyżej został bezpośrednio trafiony pociskiem moździerzowym i zaczął płonąć. Ludzie nie chcieli wyjść z piwnicy, ale Klose się odważył. Odnalazł drogę do schodów i wydostał się na ulicę, która stała w płomieniach. Jego motocykl do tego czasu zamienił się w kupę złomu. Klose pobiegł ulicą, padając na ziemię za każdym razem, gdy z płonących domów strzelały języki ognia. "Nie wiem nawet, ile razy tak robiłem" - wspominał potem. - "Wiem tylko, że całą twarz miałem poranioną i w końcu zdołałem dotrzeć do publicznego schronu przeciwlotniczego". On także był przepełniony krzyczącymi i płaczącymi ludźmi.

Podczas chwilowej ciszy Hugo Hartung i pewien kapral z jego kompanii dostali rozkaz opuszczenia placu św. Macieja leżącego na prawym brzegu Odry i udania się na oddaloną mniej więcej o kilometr ulicę św. Antoniego na Starym Mieście. Hartung i jego towarzysz nie zdołali jednak dotrzeć do rzeki. Gdy wyszli z placu, ponownie zaczął się nalot bombowy. "Co to musi być za przyjemność dla rosyjskich lotników krążyć wokoło po tym niekończącym się, głębokim, jasnobłękitnym niebie" - pisał w dzienniku były dyrektor teatru. - "Żadnej niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, żadnych myśliwców, które by ich niepokoiły. Niebo nad Breslau należy do nich". Dwaj żołnierze biegli pochyleni z głowami wciśniętymi w ramiona, trzymając się tuż przy ścianach domów i co chwilę uskakując do piwnic. Po upływie dwóch i pół godziny postanowili wrócić do swoich kwater. Nie było żadnej nadziei na przejście przez most Uniwersytecki. Obaj mężczyźni wrócili więc do swojej piwnicy przy placu św. Macieja. Po południu w ich schronie pojawili się cywile, w tym rodzice i żona sierżanta z kompanii Hartunga. Ojciec rodziny powoli starał się opowiedzieć, co właśnie przeżyli.

"Tylko wyobraź sobie, że wielki pocisk" - mówił starszy mężczyzna, zacinając się - "wylądował w piwnicy obok. Tamta piwnica była lepsza od naszej. Dlatego było tam więcej ludzi. Mieliśmy się tam właśnie przenieść, ale żona nie mogła nigdzie znaleźć ciasta. I kiedy je już znalazła, to się właśnie stało. Tuż koło nas, w sąsiedniej piwnicy. Było tam co najmniej dwadzieścia osób". Jego żona tymczasem położyła na stole ocalony kawałek wielkanocnego tortu, udekorowany małymi czerwonymi i zielonymi jajeczkami z marcepanu, i zaproponowała, że zrobi kawę - nie jakiś erzac, ale prawdziwą kawę - dla wszystkich obecnych w piwnicy. "O tej porze identyczne sceny rozgrywają się w niejednej wrocławskiej piwnicy, czasami z prawdziwą kawą, a czasami z zastępczą" - zauważył Hartung. - "Nie wszędzie mają świąteczny tort i ciasto, ale w niektórych miejscach gra muzyka z radia lub z gramofonu, jeśli pomimo bombardowania mają tam jeszcze prąd". Z muzyką czy bez niej, w tle słychać było przez cały czas ten sam zestaw dźwięków: buczenie bombowców, na przemian nasilające się i słabnące, przemieszane z charakterystycznym terkotem "maszyn do szycia", jak nazywano karabiny maszynowe radzieckich samolotów. "Wszędzie ziemia się rusza, drzwi wylatują z futryn, światła gasną, a sufity i mury walą się w gruzy" - pisał Hugo Hartung - "tak że ta godzina przy wielkanocnej kawie pozostaje jednym z krzepiących złudzeń w czasach naszego upadku".

Żołnierz Waffen SS Georg Haas znalazł schronienie w piwnicy kościoła Bonifratrów (ob. kościół św. Trójcy) przy ulicy Klasztornej. Żelaznych drzwi do schronu pilnowały dwie dziewczyny o umorusanych buziach pod stalowymi hełmami. Od czasu do czasu ktoś z zewnątrz pukał w te drzwi, ale piwnica była już pełna. Nie pozwalano wejść nikomu więcej. Z każdym wybuchem z sufitu sypał się kurz i tynk, pokrywając znajdujących się w schronie ludzi warstwą szarego pyłu. Z minuty na minutę było coraz goręcej. Dzieci piszczały, matki krzyczały, niektórzy dostawali napadów histerii i usiłowali wydostać się na zewnątrz, depcząc po innych w drodze do drzwi. Drapali paznokciami żelazne wrota, aż w końcu dawali za wygraną, opuszczając pokrwawione ręce. Ci, którzy stali w głębi piwnicy, zaczęli się odsuwać od ścian, które parzyły rozgrzane od szalejących na zewnątrz pożarów. Jakaś starsza kobieta krzyczała: "Wszyscy pójdziemy do piekła. Ta piwnica. Ten dom. Całe to miasto. Wszystko do piekła". Próbowała dotrzeć do drzwi, ale potknęła się i upadła, rozbijając sobie głowę o skrzynkę. Nikt się nie ruszył, żeby pomóc jej się podnieść.

Wrocławscy komuniści od lat zepchnięci do podziemia wybrali sobie właśnie tę wielkanocną niedzielę, żeby zamanifestować swoje poglądy. W całym mieście nagle pojawiły się białe flagi, których naliczono aż 125. Nawet jeśli zauważyli je radzieccy lotnicy - a nie ma na to dowodów - zostały całkowicie zignorowane.

W tamtą niedzielę mieszkańcy Breslau mogli jedynie pozostać w swoich piwnicach i modlić się. W tym czasie całe miasto było dosłownie "brukowane bombami", jak zanotował pewien anonimowy kronikarz. W dalszej części jego - lub jej - relacji można przeczytać:

Powietrze przepełnia nieustanny ryk, wycie, wybuchy, buczenie samolotów i świst pocisków. Z tego wszystkiego przebija się szczególnie ostrzał artyleryjski od południa, wschodu i zachodu. Śmierć zbiera obfite żniwo i odprawia prawdziwą orgię zniszczenia. Bunkier wydaje się unosić i opadać z trzaskiem. Budynek trzęsie się jak śmiertelnie ranione zwierzę. Jesteśmy ogłuszeni ciśnieniem powietrza i zatykamy uszy rękami, żeby nie słuchać tej straszliwej, piekielnej symfonii i zatykamy sobie usta zaciśniętymi pięściami, żeby nie krzyczeć, gdy ogarnia nas szaleńcze przerażenie. Niektórzy padają na kolana i modlą się lub mamroczą do siebie jakieś niezrozumiałe słowa. Niektórzy wyglądają na sparaliżowanych ze strachu. Wszyscy mają twarze całe w pyle i przez to wyglądają na bardzo starych. Wydaje się, jakby tylko nad naszą kamienicą latały setki samolotów, krążąc bezustannie ponad nami, a w oddali słychać niekończący, niekończący się ryk, rosnący i opadający, melodię śmierci.

W przerwach biegniemy, ryzykując życie, żeby szukać ludzi pogrzebanych żywcem w sąsiednich domach. Jednak wśród ruin nie znajdujemy nikogo żywego. Wszyscy zginęli. A ci, którzy są w stanie, sami wyczołgują się spod gruzów. Są brudni, obdarci, poranieni - bardziej przypominają zwierzęta niż ludzi. Wytrzeszczone ze strachu białka ich oczu błyskają na poczerniałych i podrapanych twarzach. Ciągle jeszcze czują na sobie oddech śmierci i szaleją ze strachu.

Dopiero o piątej po południu bombardowanie ustało i Paul Peikert ostrożnie wychynął ze schronu w piwnicy swojej plebanii. Była pora na wieczorną mszę, ale jego parafianie się nie pojawili. Żaden z nich nie odważył się wyjść z piwnic i schronów. Zjawili się tylko dwaj wojskowi, którzy rozmawiali z proboszczem przez dłuższy czas o wydarzeniach tego dnia. Oceniali, że w tym najświętszym dla chrześcijan dniu na Breslau spadło około 5 tysięcy bomb.

Zmrok zapadł krótko przed siódmą wieczorem, ale tej niedzieli Breslau nie pokryły ciemności, gdyż oprócz księżycowej pełni niebo rozświetlała również czerwona łuna pożarów. Jak zauważył młodszy oficer Erich Schönfelder, widok był jednocześnie urzekający i przerażający. Po spędzeniu całego dnia w piwnicy Petera Bannerta i jego towarzysza ciągnęło jakoś do stojącego przy Rynku kościoła św. Elżbiety. Wspięli się na blisko stumetrową wieżę kościelną i w milczeniu patrzyli na to "jedno wielkie morze płomieni", po czym przygnębieni zeszli na dół. Tymczasem na północnym froncie obrony sierżant Gerhard Schwingel obserwował, jak jego towarzysz siedzi w swoim okopie, tyłem do przeciwnika, "czytając gazetę i podziwiając te wspaniałe fajerwerki". Ci, którzy nadal ukrywali się w piwnicach i schronach, nie mieli pojęcia o tym, co się działo z ich miastem, ale wiadomo było, że dzieje się coś strasznego. W piwnicy kościoła Bonifratrów przy ulicy Klasztornej wręcz czuło się w powietrzu narastające uczucie paniki. Przez szczeliny w murach i przy ciężkich żelaznych drzwiach do piwnicy dostawał się gryzący zapach spalenizny. Dzieci kaszlały i zaczęły płakać. Z zewnątrz co chwilę ktoś walił do drzwi. Do ludzi stojących bliżej wejścia dobiegały pojedyncze słowa. "Pożar! Wychodzić! Ulica się pali! Ratujcie...". Do tej chwili dwie dziewczyny z iście stoickim spokojem pilnowały tych drzwi, nie pozwalając nikomu wejść ani wyjść.

Teraz jedna z nich się załamała. "Palimy się! Wychodzić! Palimy się!". Rzuciła się na drzwi. W piwnicy wybuchła panika. Wszyscy obecni w schronie ruszyli w stronę wyjścia. Pięści poszły w ruch, ludzie przewracali się o siebie, jakiś kaleki weteran próbował sobie utorować drogę do wyjścia za pomocą swojej kuli, aż ktoś wykopał spod niego sztuczną nogę; mężczyzna upadł na ziemię i został stratowany przez tłum. Odsunięto zasuwę w drzwiach i zgromadzeni w piwnicy ruszyli na schody, przez korytarz i na ulicę Klasztorną. Chyba jednak szybko tego pożałowali, gdyż jak wspominał Haas, ulica była "jednym wielkim morzem płomieni". Ubrania zajęły im się ogniem, ludzie rzucali się na zryty lejami chodnik, starając się zdusić płomienie. "Pociski z rykiem przelatują nad tym przerażającym miejscem, niosąc śmierć i zniszczenie tym, którzy sądzili, że uciekli przed ogniem piekielnym" - pisał Haas. - "Żar zapiera dech. Wycie pocisków artyleryjskich, trzask płomieni, huk zapadających się dachów, nieustanne wybuchy i przeraźliwe krzyki ludzi sprawiają, że aż drżą bębenki w uszach". Widział, jak podmuch eksplozji pocisków artyleryjskich rzucał ludźmi "jak kawałkiem papieru w czasie jesiennej wichury". Kilku szczęśliwców, takich jak Haas, zdołało umknąć przed ogniem i błądząc między poczerniałymi fasadami domów, zdeformowanymi trupami i wypalonymi wrakami pojazdów, w końcu dotarli z powrotem do schronu.

Świt Poniedziałku Wielkanocnego wstał przesłonięty ścianą dymu, przez którą próbowały się przebić promienie słoneczne. W sztabie generała Niehoffa jeden z oficerów sztabowych wystukał drogą radiową pilną prośbę do Luftwaffe o zapewnienie miastu ochrony przed atakami radzieckiego lotnictwa. W depeszy proszono, aby samoloty myśliwskie przybyły o wpół do dziesiątej rano. Niemieckie myśliwce jednak się nie pojawiły, a o wpół do dziesiątej w Breslau już od trzydziestu minut trwał kolejny radziecki nalot bombowy. W ten sposób rozpoczynał się "najgorszy dzień w tysiącletniej historii Breslau", jak stwierdził potem ksiądz Walter Lassmann.

 (...)



INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy