Zbrodnie nierozliczone czy nierozliczalne?

Krakowska Loża Historii Współczesnej zaprasza na dyskusję o książce "Wina i kara. Społeczeństwa wobec rozliczeń zbrodni popełnionych przez reżimy totalitarne w latach 1939-1956". "Zbrodnie drugiej wojny światowej, ich skala i okrucieństwo spowodowały, że fenomen dobra i zła w ludzkiej naturze stał się niezwykle popularnym tematem badań psychologów i psychiatrów" - pisze biorąca udział w dyskusji dr Joanny Lubeckiej z krakowskiego IPN.

W połowie ubiegłego wieku świat, a szczególnie Europa, był świadkiem totalitaryzmu w różnych odmianach. Po tym doświadczeniu narody, które przez nie przeszły, nigdy już nie były takie, jak przedtem. Niektóre dewastujące zmiany są nie do naprawienia - to pewne, ale czy przynajmniej można skutecznie domagać się sprawiedliwości ex post, naprawienia krzywd, uczciwego osądzenia zbrodniarzy?  Odpowiedź jest nieoczywista. W każdym razie wiemy tyle, że sprawiedliwość nigdzie, nawet w krajach ponoć wzorcowej praworządności, nie dokonała się w sposób satysfakcjonujący dla ofiar.

Reklama

Po to, aby sprawiedliwość mogła się dokonać, trzeba spełnienia kilku warunków wstępnych. Najpierw potrzebna jest społeczna zgoda co do twardego gruntu etycznego, na którym nastąpi ocena/ osądzenie zbrodni i zbrodniarzy. Następnie potrzebna jest wola polityczna szeroko rozumianej elity władzy, by przeprowadzić rozliczenia: prawno-karne, cywilne i historyczne. W końcu rozliczenia nie mogą być zakładnikiem geo-polityki, czy zgoła polityki wewnętrznej.  

Po 1945 r. w przypadku Europy Zachodniej, i po 1989 r. w przypadku Europy Środkowej, te warunki nie były spełnione - choć w znacząco różnych okolicznościach. Czy to znaczy, że postulat wymierzenia sprawiedliwości za zbrodnie totalitaryzmu musi na zawsze pozostać w sferze idei?

O tym chcemy rozmawiać w Bibliotece przy Rajskiej.

W spotkaniu, które odbędzie się 15 czerwca o godzinie 18:00 w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Krakowie, (ul. Rajska 1) wezmą udział dr Joanna Lubecka, dr hab. Filip Musiał, dr hab. Patryk Pleskot, a poprowadzi je tradycyjne Roman Graczyk.

"Efekt Lucyfera"- czy każdy może zostać Rudolfem Hössem? - Joanna Lubecka

Zbrodnie drugiej wojny światowej, ich skala i okrucieństwo spowodowały, że fenomen dobra i zła w ludzkiej naturze stał się niezwykle popularnym tematem badań psychologów i psychiatrów. Osadzeni w alianckich więzieniach zbrodniarze wojenni byli kapitalnym materiałem badawczym. Na co dzień dobrzy ojcowie rodzin, szanowani obywatele, wykształceni miłośnicy muzyki. Tymczasem na froncie, w służbie Hitlera, w obozach koncentracyjnych odpowiadali za mordowanie setek, czasem setek tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. Ten swoisty fenomen prowadzenia równoległego życia, fenomen stawania się złym intrygował psychologów. Philip Zimbardo "efektem Lucyfera" nazwał przemianę charakteru człowieka pod wpływem czynników zewnętrznych, kontekstu sytuacyjnego. Efekt Lucyfera symbolizuje zaskakującą zdolność "dobrego", "zwyczajnego" człowieka do czynienia zła.

Eksperymenty psychologów społecznych przede wszystkim Stanleya Milgrama i wspomnianego już Philipa Zimbardo, które stawiały zwykłych ludzi w sytuacjach skrajnych wyborów, dokonywanych pod presją "autorytetów", "wyższych" racji, lub roli, którą mieli odegrać dały zastraszające wyniki. Milgram, który swoje badania chciał przetestować w Stanach Zjednoczonych, po to, aby ostatecznie zrobić je w Niemczech i udowodnić większą podatność Niemców na wykonywanie rozkazów, po przeprowadzeniu ich na uniwersytecie w Yale, stwierdził: "znalazłem tu (w Ameryce) tyle posłuszeństwa, że wcale już nie było powodu jechać do Niemiec".

"Banalność zła"

Kolejne wyniki badań i eksperymentów psychologicznych w coraz większym stopniu ujawniały mechanizmy "stawania się złym", co więcej - obalały dotychczasowe popularne przekonanie o ludzkiej naturze, oparte na kantowskiej wierze w zakorzenione w człowieku dobro i racjonalność rozumu, potrafiącego zawsze odróżnić je od zła. Coraz bardziej oczywista stawała się "banalność" zła, która wynikała z kontekstu społecznego, a nie z ugruntowanego systemu wartości konkretnego człowieka. Niektóre koncepcje psychologii zakładały wręcz determinizm zachowania człowieka w określonym kontekście społecznym, odbierając mu wręcz wolną wolę lub redukując ją do pozoru wolności wyboru. Czy wyniki badań oznaczały, że "Eichman jest w każdym z nas"? Że każdy postawiony w odpowiednich okolicznościach mógłby zostać komendantem Auschwitz? Że zło jest aż tak banalne? Hannah Arendt, obserwując proces Eichmanna stworzyła tezę o "banalności zła". Koncepcja ta w korelacji z wynikami eksperymentów psychologicznych zaczęła żyć własnym życiem, dała podstawy (niezależnie od intencji autorki) do relatywizacji zbrodni, czy wręcz zacierania granicy między dobrem a złem w każdym człowieku pod wpływem określonych okoliczności, w których może się on znaleźć . "Normalność", "zwyczajność", "banalność" Eichmanna pozwalała podejrzewać, że faktycznie "Eichmann jest w każdym z nas", a to z kolei ukazywało iluzję wolnej woli, kwestionowało wartości oparte na religijnych granicach dobra i zła, podważało aksjologiczne podstawy humanizmu, czy po prostu zwykłej przyzwoitości.

Tezy psychologów społecznych stały się tak popularne i nośne medialnie, że zaczęto wyjaśniać na ich podstawie wszelkie bestialskie zachowania (m.in. postępowanie żołnierzy amerykańskich w Wietnamie lub nawet znęcanie się nad więźniami islamskimi w więzieniu Abu-Ghraib). Jednak z czasem zarówno w środowiskach psychologów, jak i historyków rósł opór przeciwko dominującej interpretacji zachowań nazistów, tłumaczącej ich postawę wpływem grupy, działaniem autorytetu i utożsamianiem się z graną rolą społeczną. Do głosu coraz silniej zaczęły dochodzić opinie, że najwięksi zbrodniarze wojenni, włącznie z "banalnym" Eichmannem, nie byli jedynie urzędnikami, żołnierzami wykonującymi rozkazy, lecz przejawiali znaczną kreatywność. Ian Kershaw - wybitny znawca III Rzeszy - w swoich książkach wykazał, że naziści nie tylko wykonywali rozkazy Hitlera, lecz także pracowali dla niego, wręcz prześcigali się w wysiłkach, wykazywali się często niebywałą inicjatywą i pomysłowością . Laurence Rees w książce o Auschwitz opisał z kolei nazizm jako system bardzo dynamiczny, w którym jednak ludzie nie musieli zabijać - jedynie niektórzy z nich to robili. Według Reesa zabójcy nie "znaleźli się" w nieludzkich warunkach i grupach - oni się do tych grup aktywnie przyłączali. Wolfgang Sofsky przekonuje zaś: "ludzie demonstrowali swoje poświęcenie, z własnej inicjatywy działając z większą brutalnością, niż wymagały tego od nich rozkazy".

Dominacja teorii o organicznej niemocy, inercji człowieka wobec okoliczności, w których się znalazł, została z czasem - nie bez trudu - przełamana. Jak już wyżej wspomniano, dyskusja toczyła się nie tylko w wąskim gronie specjalistów psychologii społecznej, ale również wśród historyków i znawców III Rzeszy. Zdecydowanie największą zasługę w wywołaniu publicznej debaty o motywach i skali zaangażowania przeciętnego Niemca w zbrodnie ma amerykański historyk Daniel Goldhagen . Pomijając jego dość kontrowersyjne lub zbyt dychotomiczne tezy, trzeba docenić, że debata, którą wywołał, pisząc o "gorliwych katach Hitlera", przesunęła środek ciężkości w ocenie uwikłania narodu niemieckiego w zbrodnie wojenne i motywacji udziału w tych zbrodniach.

O ile dwaj liczący się historycy i uczestnicy debaty - Browning i właśnie Goldhagen - w wielu kwestiach się nie zgadzają, a nawet dość ostro wzajemnie krytykują, o tyle w kwestii oceny dobrowolności udziału "zwykłych" Niemców w Holocauście są zasadniczo zgodni. Obaj podkreślają, że zbrodniarze nie byli wyselekcjonowanymi ze społeczeństwa niemieckiego jednostkami, lecz raczej przypadkowymi obywatelami. Najistotniejszy spór między nimi dotyczy motywacji zaangażowania i przyczyn eskalacji okrucieństw. Dla Goldhagena dominującym czynnikiem jest organiczny antysemityzm narodu niemieckiego, który był niejako aksjomatem kultury niemieckiej, autonomicznym i swoistym, charakterystycznym jedynie dla Niemców. Goldhagen podkreśla, że zbrodniarze nie byli "banalnymi" nihilistami. Wprost przeciwnie, ich motywacja wywodzi się właśnie z określonego systemu wartości, właściwego całemu narodowi niemieckiemu, który faktycznie pragnął, aby dzieło eliminacji zakończyło się sukcesem.

Z takim poglądem nie zgadza się Browning. Po pierwsze twierdzi, że mówienie o jednym, jednorodnym, niemieckim antysemityzmie jest znacznym uproszczeniem. Jak podkreśla Browning, nazistowscy aktywiści mordowali tak samo chętnie Żydów, jak i Polaków,  tak samo brutalnie rozprawili się z 2 mln jeńców radzieckich, jak i z 80 tys. umysłowo chorych Niemców. Browning krytykuje przede wszystkim założenie Goldhagena o przeciętnym Niemcu jako "gorliwym kacie", który chce zostać ludobójcą Żydów. Przeciętny Niemiec potrafił dostrzec różnicę między dopuszczalną dyskryminacją a niedopuszczalnym ludobójstwem. Kluczem do sukcesu Endlösung była obojętność, która pozwoliła "aktywistom" - jak ich nazwał badacz Holocaustu Saul Friedländer - zrealizować swe plany. Najtrafniej fakt ten podsumował Ian Kershaw w słynnym zdaniu: "drogę do Oświęcimia zbudowano z nienawiści, ale wybrukowano obojętnością".

IPN
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy