Adam Gajewski. Cichy bohater

Każda wojna ma swoich bohaterów – to truizm, którego nie ma co rozwijać. Między bohaterami bywają rozróżnienia: na wodzów, herosów, wielkich dowódców; w tle pozostają ci cisi, którym żołnierskie szczęście nie sprzyjało na tyle, by mogli przejść do legendy (choć niewątpliwie im towarzyszyło: wszak wynieśli z ognia życie). Jednym z tych ostatnich, współautorem odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 r., był Adam Gajewski.

Wojaczkę zaczynał wcześniej: w rodzinnych zbiorach zachowało się zdjęcie, przedstawiające 16-letniego kaprala 3. Batalionu Strzelców Sanockich, jednostki w 100 proc. ochotniczej, formowanej na Podkarpaciu z kandydatów, pochodzących z okolic Krosna, Haczowa i Sanoka. Batalion, dowodzony przez późniejszego generała Stanisława Maczka, szedł na odsiecz oblężonemu przez siły ukraińskie Lwowowi, i choć ostatecznie nie zameldował się u podnóży Wysokiego Zamku, zadanie spełnił z honorem, wiążąc siły wroga, które nolens volens nie mogły wzmocnić szeregów protagonistów Orląt.

Reklama

Jednostka młodocianego kaprala biła się z Ukraińcami na pograniczu Beskidu Niskiego oraz Bieszczadów, walczyła pod Chyrowem i na różnych frontach galicyjskich - a potem, kiedy przyszedł czas wojny z bolszewikami, on sam niezmiennie pozostał w mundurze, tyle że przeniósł się do umiłowanej (jak przystało potomka szlacheckiego rodu) kawalerii. Na frontach przybywał prawie do końca działań, odszedł z linii dopiero, gdy zmogła go zakaźna choroba. I to był moment krytyczny. Gdy bowiem po wyzdrowieniu i zakończeniu walk podjął naukę w podchorążówce ułańskiej, rychło musiał porzucić marzenia o karierze oficerskiej: stan zdrowia wyniszczonego trudami bojowymi i chorobą organizmu uznano za niedostateczny dla kandydata na zawodowego podporucznika. Decyzja o zmianie kategorii zdrowia, równoznaczna z koniecznością opuszczenia szkoły, wywołała rozpacz podchorążego. Przedstawiający mu hiobową iście wieść komendant miał wtedy (co Adam Gajewski zapamiętał na zawsze) powiedzieć: "Czekaj, chłopcze, ja ci te łzy obetrę" - i w pożegnalnym rozkazie awansować nastolatka z doświadczeniem bojowym na sierżanta rezerwy.

Potem była praca w przemyśle naftowym, rodzina, dzieci, także Medal Niepodległości, otrzymany za udział w walkach z lat 1918-1921 - i wybuch wojny. A zaraz potem: wywózka na wschód, poniewierka na Półwyspie Kolskim i w Workucie, wędrówka do armii Andersa. Legitymacja żołnierza Armii Polskiej w ZSRR kontrasygnowana złowieszczą sygnaturą: "oficer swjazi NKWD". Tułaczka przez Bliski Wschód i Afrykę. Zdobywanie Monte Cassino. Krzyż Walecznych. Funkcja szefa kompanii transportowej dywizji wileńskiej. Stopień chorążego. Battle-dress wyzłocony odznaczeniami.

A jeszcze później - powrót do Polski i kopalń ropy naftowej, w których pomimo kwalifikacji oraz doświadczenia  nie wyszedł powyżej stanowiska zastępcy kierownika. Przez wiele lat samorzutnie przyjęty obowiązek żegnania odchodzących w zaświaty kolegów, którym los także kazał wspinać się kiedyś na przeklęte włoskie wzgórze, bukiecikami czerwonych maków.

I listopadowy dzień w 1984 r., w którym na miejsce wiecznego spoczynku na cmentarzu Centralnym w Sanoku odprowadzono 82-letniego weterana. Niegdysiejszego chłopca, który nie wahał się pójść na wojnę za ojczyznę - i który marzył o oficerskim mundurze...

(wald)

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy