Grudna Dolna: Gdzie węgiel niedawno kopano

Czasy, gdy z wsi w pobliżu Dębicy wyjeżdżały mozolnie furmanki, załadowane węglem - i to nie sprowadzonym bynajmniej ze Śląska, ale wydobytym w miejscowej kopalni - nie są wcale zbyt odległe. Eksploatacja złóż, zalegających pod powierzchnią wzniesień we wsi Grudna Dolna, trwała jeszcze długo po zakończeniu II wojny światowej, a ostateczna decyzja o zaprzestaniu działalności zakładu górniczego zapadła dopiero w 1958 r. Czy jednak dziś ktoś o tym pamięta?

Czasy, gdy z wsi w pobliżu Dębicy wyjeżdżały mozolnie furmanki, załadowane węglem - i to nie sprowadzonym bynajmniej ze Śląska, ale wydobytym w miejscowej kopalni - nie są wcale zbyt odległe. Eksploatacja złóż, zalegających pod powierzchnią wzniesień we wsi Grudna Dolna, trwała jeszcze długo po zakończeniu II wojny światowej, a ostateczna decyzja o zaprzestaniu działalności zakładu górniczego zapadła dopiero w 1958 r. Czy jednak dziś ktoś o tym pamięta?

Węgiel z Grudnej Dolnej był swego rodzaju osobliwością: ze względu na okres powstania zaliczano go do brunatnych, swoją strukturą natomiast i twardością bardziej przypominał odmianę kamienną. Geolodzy z czasów jego odkrycia, trzeciej ćwierci XIX wieku, porównywali go z surowcem, wydobywanym w okolicach Leoben w Austrii.

Do końca jednak eksploatacji złoża - i do końca interesowania się zasobami - nie było zgodności w klasyfikacji: jedni twierdzili, iż surowiec spod Brzostku jest nietypową odmianą węgla brunatnego, inni - że "litologicznie przypomina klaryn węgla kamiennego". Ale jak go zwał, tak zwał; faktem jest, iż we wsi przez ponad 100 lat istniał - i funkcjonował - najnormalniejszy zakład górniczy, kopalnia głębinowa.

Reklama

Jej historia zaczęła się klasycznie - od przypadku: ktoś, nieznany z nazwiska, zapuścił się do jaru, dnem którego płynął potok, i natrafił na formujący jeden z jego brzegów pas ciemnego kamienia. Okazało się, że był to węgiel. Odkrycie szybko zainteresowało właściciela majątku w Grudnej Dolnej Klemensa Rutowskiego; zamówione przezeń badania geologiczne wykazały, że węgiel jest wartościowym surowcem opałowym.

Rutowski zakrzątnął się wokół obiecującego interesu. W 1859 r. uzyskał prawo wydobycia, zaraz potem wyznaczył 9-hektarowy obszar górniczy. Początkowo węgiel pozyskiwano w najprostszy sposób, wkopując się w odsłonięty pokład, rychło jednak właściciel doszedł do wniosku, że wskazane jest zastosowanie bardziej fachowych metod. Że jednak nie miał wystarczających funduszów - a na domiar złego w 1873 r. w jednym z płytkich chodników wybuchł pożar, który strawił niemałe ilości kopaliny - jął rozglądać się za inwestorem, skłonnym pokryć koszty urządzenia prawdziwego, głębinowego zakładu wydobywczego.

Najpoważniejszym kandydatem okazał się tarnowski magnat, książę Eustachy Sanguszko - i on to nabył od Rutowskiego prawo rozbudowy kopalni. W 1874 r. państwowy urząd górniczy udzielił nabywcy zezwolenia na eksploatację złóż, zalegających pod powierzchnią 108 ha. Były to ambicje mocno przesadzone, rychło okazało się bowiem, że pod większą częścią wyznaczonego obszaru węgla nigdy nie znaleziono.

Za Sanguszki kopalnia w Grudnej Dolnej znakomicie się rozwinęła. Pod kierownictwem zaangażowanych przez karmazyna specjalistów drążono szyby eksploatacyjne i wentylacyjne, łączono je podziemnymi chodnikami, wprowadzano urządzenia techniczne (w postaci np. pomp, osuszających sztolnie). Na powierzchni wzniesiono dwa budynki administracyjno-mieszkalne oraz - w myśl najlepszych górniczych tradycji - kapliczkę poświęconą patronce gwarków, św. Barbarze.

Niestety, pomimo niemałych wydatków, poniesionych na rozbudowę kopalni, właściciel długo nie mógł się doczekać satysfakcjonującego wydobycia. Jak podają zapiski, o ile w latach 1871-73 pozyskano w Grudnej Dolnej około 880 ton węgla, o tyle w pierwszym roku władania Sanguszki produkcja wyniosła 480 t; nie były to więc wielkości, mogące zaimponować. Imponująca za to była skala działań, firmowanych przez księcia. Wydrążono co najmniej 7 szybów wydobywczych (najgłębszy, o nazwie Lubart Stary, doprowadzono do poziomu 76,4 m), główny podziemny chodnik, wzdłuż którego prowadzono eksploatację, miał 440 m długości.

Wszystko jednak skończyło się wraz ze śmiercią Eustachego Sanguszki, zmarłego w 1903 r. na gruźlicę, z którą zmagał się od 1901 r. Jego sukcesorzy nie wykazywali zainteresowania kontynuowaniem działalności górniczej: załoga kopalni rozjechała się po świecie, w wyrobiskach zapanowała cisza.

Powrót do wydobycia nastąpił dopiero w 1926 r. Do Grudnej przyjechał w owym czasie ze Śląska zawodowy górnik Andrzej Stokłosa. Jako że w owym czasie grunty w Grudnej Dolnej były własnością Wincentego Gruszki, który odkupił je od spadkobiercy księcia Eustachego, Romana Sanguszki, przybysz wydzierżawił kopalniany obszar, wystarał się też o zezwolenie na wydobycie, a wyremontowawszy stare szyby i chodniki - rozpoczął eksploatację.

Początkowo bazował na najprostszych i najtańszych narzędziach ręcznych, kiedy jednak zaczęły spływać pieniądze ze sprzedaży węgla, inwestował w mechanizację. W myśl jego zarządzeń drążono nowe szyby, pędzono chodniki; dzięki zainstalowaniu maszyny parowej wprowadzono wydajne pompy, przyśpieszono także wywóz urobku z szybów.

Kopalnia Stokłosy nie była wielkim zakładem: w 1932 r. zatrudniała zaledwie 30 osób, z czego pod ziemią, przy wydobyciu, pracowały 24. Załoga ta wydobywała średnio 2.000 t rocznie; w okresie letnim, gdy na rynku panował zastój, roboty wstrzymywano - w Grudnej nie było zjawiska produkowania "na zwałowisko".

Interes Stokłosy nie był lukratywny. Świadczą o tym niewysokie zarobki górników, świadczy rychłe zaprzestanie inwestowania w urządzenia techniczne i w poszukiwanie nowych złóż - świadczy też proces sądowy, jaki wytoczyła przedsiębiorcy właścicielka gruntów, na próżno domagająca się regularnego wnoszenia opłat dzierżawnych.

Sytuacja poprawiła się, gdy w 1937 r. do Grudnej przyjechali z Sosnowca czterej bracia Gajowie, fachowcy, pozbawieni zatrudnienia w przeżywających kryzys kopalniach Zagłębia Dąbrowskiego. Za aprobatą wdowy po Wincentym Gruszce weszli ze Stokłosą w spółkę - jednak współpraca nie trwała długo. W maju 1938 r. doszło do tragedii: w podziemnym wypadku zginął Andrzej Stokłosa. Jedynymi administratorami kopalni zostali więc Gajowie.

Prowadzili oni zakład do wojny i przez całą okupację. W celu zmniejszenia kosztów użyli do transportu urobku na powierzchnię kieratu konnego, a gdy sytuacja finansowa się poprawiła, kupili drugą maszynę parową. Większych złóż jednak - pomimo poszukiwań - nie znaleźli. Gajowie zajmowali się kopalnią w Grudnej (z przerwą na czas przejścia frontu) do 1948 r.: wtedy nowa władza odebrała im prawo eksploatacji złóż. Wydobycie - nie po raz pierwszy - zamarło.

Wskrzeszenie leciwej kopalni nastąpiło dopiero w 1955 r., kiedy miejscowi aktywiści zdołali przekonać swego posła na sejm do podjęcia próby odbudowy zakładu. Choć jednak rząd przeznaczył milion złotych na ten cel, i choć państwowe Przedsiębiorstwo Płytkich Kopalń Węgla Kamiennego w Katowicach wysłało nawet do Grudnej ekipę budowniczych, zapał szybko przeminął i niedokończone roboty przerwano.

Kopalnię przejęło Przedsiębiorstwo Eksploatacji Surowców Mineralnych Przemysłu Terenowego w Rzeszowie i prowadziło wydobycie - na małą skalę - do czerwca 1958 r. Wtedy ostatecznie zakład zlikwidowano.

Znający się jednak na rudymentach górniczej roboty niektórzy mieszkańcy Grudnej przez wiele lat prowadzili "ciche wydobycie" na własne potrzeby: wykorzystując fakt, iż węglowe pokłady sięgają w niektórych miejscach głębokości 1,5 pod powierzchnią, drążyli niewielkie szybiki i czerpali z nich nieduże ilości surowca opałowego.

Jako ciekawostkę odnotować warto, iż dyrektorem kopalni w Grudnej Dolnej był w XIX w. Leon Syroczyński (1844-1925), urodzony na Ukrainie, kształcony w Kijowie (studiował... medycynę) i Liege (wydalony z Austrii za udział w powstaniu styczniowym - walczył na Wołyniu i Lubelszczyźnie, w Warszawie był członkiem Wydziału Wojny Rządu Narodowego - ukończył tam Akademię Górniczą).

Po okresie zatrudnienia w belgijskich kopalniach rud cynku i ołowiu oraz... na kolejach holenderskich powrócił do Galicji, gdzie znalazł pracę właśnie w kopalni pod Brzostkiem. Zakładem kierował w latach 1873-1877, potem pełnił funkcję inżyniera górniczego Wydziału Krajowego we Lwowie, a także docenta, a następnie profesora, tamtejszej politechniki (zajmował się eksploatacją kopalń, głębokimi wierceniami, eksploatacją złóż ropy). Szczytem jego akademickiej kariery była godność rektora Szkoły Politechnicznej; piastował ponadto stanowisko kuratora Krajowej Szkoły Górniczej i Wiertniczej w Borysławiu. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości aktywnie pracował przy tworzeniu w Krakowie Akademii Górniczej.

Inną nietuzinkową osobistością był pierwszy właściciel kopalni Klemens Rutowski (1807-1896). Syn szlachciców, urodzony w Woli Rafałowskiej pod Rzeszowem, miał w życiu wiele burzliwych przejść. Po dwóch latach studiów prawniczych na uniwersytecie we Lwowie zrezygnował z kontynuowania ich - wydzierżawił wtedy majątek ziemski nad Dniestrem i zajął się gospodarowaniem; gdy jednak wybuchło powstanie listopadowe zostawił wieś i ruszył do walki z Rosjanami. Po upadku zrywu wyjechał na emigrację. Osiadł we Włoszech i tam - na uniwersytecie w Padwie - dokończył edukację, uzyskując tytuł doktora obojga praw.

Z dyplomem Klemens Rutowski powrócił do Lwowa; odbył aplikację, po czym wystarał się o prawo prowadzenia własnej praktyki adwokackiej w Tarnowie. W mieście tym, będącym trzecim co do wielkości ośrodkiem Królestwa Galicji i Lodomerii, zamieszkał w 1839 r. Szybko wysforował się na czoło lokalnej palestry, co dało mu niezależność materialną; nie zapominał jednak o ideałach młodości. Występował publicznie przeciwko działaniom austriackiej administracji, podżegającej chłopów do rabacji w 1846 r., w 1848 współorganizował Obwodową Radę Narodową i Gwardię Narodową (został jej kapitanem), wszedł także w skład Centralnej Rady Narodowej we Lwowie; w czasie powstania styczniowego zaś, jako członek tajnej Ławy Obwodowej, zbierał fundusze na zakup broni i materiałów sanitarnych dla walczących. Aktywność ta sprawiła, że przez wiele lat pozostawał pod ścisłym nadzorem policji, w 1864 r. spędził nawet 9 miesięcy w areszcie.

Rutowski zapisał się w historii Tarnowa jako aktywny działacz gospodarczy (należał do Towarzystwa Gospodarczo-Rolniczego w Krakowie, Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego i Kasy Oszczędności Miasta Tarnowa; gdy zaś doszedł do majątku i pod koniec lat 40. XIX w. kupił dobra w Grudnej Dolnej oraz Głobikówce, wprowadzał w nich nowości agrotechniczne, np. nawożenie pól wapnem), polityczny (w latach 1861-1876 był posłem do Sejmu Krajowego we Lwowie) i społecznym. W 1867 r. wszedł w skład Rady Miejskiej i został wybrany zastępcą burmistrza, a w 1873 - burmistrzem Tarnowa.

Pośród osiągnięć Rutowskiego wyliczyć można dokończenie budowy Szkoły Głównej Męskiej im. Mikołaja Kopernika i zorganizowanie Seminarium Nauczycielskiego, rozpoczęcie budowy miejskiej gazowni, zainstalowanie ulicznego oświetlenia gazowego. Rozmach, z jakim prowadził inwestycje, doprowadził do nadwątlenia finansów miejskich - w odpowiedzi na to Namiestnictwo rozwiązało w 1877 r. Radę Miejską i Rutowski stracił stanowisko. Przez rok jeszcze zasiadał w Radzie Powiatu, ale już wtedy zaczął wycofywać się z życia publicznego. Mieszkał na stałe w Grudnej Dolnej, do Tarnowa dojeżdżał tylko wtedy, gdy wzywały go obowiązki szefa kancelarii adwokackiej. W Grudnej też zmarł.

Na przypomnienie zasługuje też spadkobierca Klemensa Rutowskiego, jego jedyny męski potomek: Tadeusz (1852-1918). Ten doktor filozofii z wykształcenia, polityk, ekonomista, dziennikarz, publicysta i mecenas kultury, był posłem do Sejmu Krajowego we Lwowie i Rady Państwa w Wiedniu, w latach 1905-1914 piastował funkcję wiceprezydenta Lwowa, a między wrześniem 1914 a czerwcem 1915 r., w najtrudniejszym okresie okupacji rosyjskiej, prezydenta miasta.

Kiedy po internowaniu i wywiezieniu w głąb Rosji Tadeusz Rutowski wrócił w 1917 r. do Lwowa, powierzono mu stanowisko jego komisarycznego zarządcy. Gdy zmarł, społeczeństwo ufundowało mu na cmentarzu Łyczakowskim piękny grobowiec, opatrzony rzeźbą przedstawiającą lwa - takiego samego, jaki widnieje w herbie stolicy Galicji.

Waldemar Bałda

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy