Raport numer 172. Gdzie ukryto skarb powstańców z 1863 roku: 1,2 mln rubli w złocie?

Ze skarbem Chmieleńskiego brało się już za bary wielu zawodowych poszukiwaczy i cały legion amatorów. Znam takich, którzy opętani blaskiem złota zainwestowali gigantyczne pieniądze w specjalny sprzęt w przekonaniu, że jeżeli znajdą skarb, to koszty się zwrócą.

Jak dotąd znaleźli tylko rozczarowanie i postępujące z roku na rok zgorzknienie. Ile tego jest? W tytułowym raporcie 172 dla Rządu Narodowego, datowanym na 1 sierpnia 1863 roku, powstańczy wódz donosi, że zdobył na Rosjanach milion dwieście tysięcy złotych rubli.

Maksymaliści mnożą tę liczbę przez wagę popularnej monety pięciorublowej (około siedmiu gramów) i otrzymują ponad osiem ton. To już oczywiste szaleństwo. Dane te należy raczej odczytać jako milion dwieście tysięcy rubli w złocie. Zatem zamiast mnożeniem, trzeba się zająć dzieleniem. Zostańmy przy monetach pięciorublowych.To i tak daje szokującą wagę: około półtorej tony.

Reklama

Zygmunt Chmieleński nie pozostawił pamiętników naświetlających sprawę, ale szczęśliwie takowe skreślił dowódca pierwszego plutonu w jego oddziale, Jan Mazaraki. On też objaśnia, skąd się wzięły ruble: "(...) doszła do nas wiadomość, że dwie roty witebskiego pułku wałęsają się po okolicy, wybierając po dworach zaległe podatki i rabując, jak to zwykle przy egzekucji... Przyszli srodzy egzekutorzy do Janowa, tu się rozłożyli, nie zachowując tak dalece ostrożności, że nawet widet nie rozstawili (...)".

Dzień był skwarny, letni (6 lipca), toteż pewni swej potęgi Rosjanie postawili broń w kozły i, rozebrawszy się, wskoczyli do stawu. Chmieleński, mający sześciuset piechurów, stu dwudziestu konnych i dwustu czterdziestu kosynierów, podzielił oddział na dwie części. Z jedną grupą zamknął wyloty uliczek od stawu ku rynkowi miasteczka, drugiej kazał skrycie podejść Moskali.

Sukces był pełny. Kogo nie ubito w wodzie, tego powstańcy dopadli nad stawem, resztę docięto na rynku w Janowie. W ręce zwycięzców wpadł tabor, a z taborem "dienieżnyj jaszczyk", czyli kasa na kołach. W niej owe półtorej tony złotych monet i dwie monstrancje zrabowane w którymś z kościołów.

Pamiętnikarz Jan Mazaraki najwyraźniej nie znał zawartości skrzyni, bo przy nader szczegółowym opisie przewag janowskich na pewno nie omieszkałby się z nami tym podzielić.

Chmieleński postąpił jak roztropny wódz - z tysiąca bardzo różnych osób znających tajemnicę gigantycznej zdobyczy część mogła być zupełnie nieobliczalna. Utrzymał rzecz całą w tajemnicy i, najwyraźniej pod dobrą opieką zaufanych ludzi, odprawił kasę do bezpiecznej kryjówki, inną trasą niż pomaszerował oddział.

1 sierpnia 1863 roku, a więc dwadzieścia pięć dni po zdobyciu rubli, nasz bohater pisze raport do Rządu Narodowego. Mamy prawo sądzić, że dokument nigdy do adresata nie dotarł, zachował się bowiem wraz z brudnopisem, na którym dowódca zapisał: "Zatwierdzam".

Wersja czysta, ostateczna, została wydrukowana na czymś w rodzaju dziecięcej drukarki, w której ciągi słów składa się w specjalnych ramkach z pojedynczych gumowych literek (ciągle łapię się na anachronizmach w myśleniu, takich bowiem zabawek nikt nie widział od dobrych pięćdziesięciu lat, choć pewną rolę odegrały jeszcze w pismach ulotnych stanu wojennego). Niemniej to, czym dysponowali powstańcy, była to niewątpliwie lżejsza, polowa wersja posługującej się ołowianą czcionką drukarni.

Opis losu dokumentu ma kilkanaście wariantów i kilka mutacji regionalnych. Zebrałem je niemal wszystkie i jestem w stanie określić elementy powtarzalne. Dominuje motyw zalutowania w cynowej tubie przez któregoś z cudownie ocalonych powstańców po rozbiciu oddziału pod Bodzechowem przez smoleński pułk Czengeriego.

Drugi powtarzalny element to miejsce ukrycia i odnalezienia cynowej tuby, niezmiennie lokowane w nadprożu starego młyna, gdzieś w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.

Wędrował potem Raport numer 172 przez wiele rąk, nikomu jednak nie udało się znaleźć skarbu. Zajmijmy się teraz treścią.

Wynika z niej, że Chmieleński uległ nerwicy typowej dla posiadacza skarbu. Każde miejsce ukrycia go było niepewne i niewątpliwie grupa konwojująca także.

W ciągu trzech tygodni trzy razy zmienia lokalizację skrytki. Najpierw ukrywa złoto w pobliżu nieokreślonej Skały i jest to zapewne nazwa lokalna na tyle znana powszechnie, że nie wymagała doprecyzowania. Na Skale każe wyryć litery CKN - Centralny Komitet Narodowy.

Potem zmienia miejsce na Ostrężnik, dokładniej - w pobliżu groty u stóp ruin zamku Kazimierza Wielkiego. Z tego powodu obecnie wielu poszukiwaczy bezsensownie atakuje ruiny zamku, szukając zasypanych piwnic, gdzie - jak głoszą legendy - część rubli lec miała.

Przed uznaniem tej wersji wydarzeń za miarodajną warto najpierw samemu wdrapać się na niedostępną górę i uzmysłowić sobie problem z transportem półtoratonowego ciężaru stromą ścieżką na płaskowyż, na którym stała budowla. Czasowo więc tylko skarb legł pod kopcem ułożonym z kamieni piętnaście kroków od groty, tam, gdzie mógł dojechać wóz konny.

Tego w zapisach nie ma, ale jestem przekonany, że powstańczy dowódca już na samym początku "złotej eskapady" pozbył się charakterystycznego "dienieżnego jaszczyka", zamieniając go na jeden z licznych w poczcie sztabowym wozów taborowych.

I kolejny sygnał intuicji podpowiada, że skarb podzielono. Na kapitał obrotowy potrzebny do utrzymania oddziału liczącego około tysiąca ludzi, z czym i dziś byłby poważny problem, oraz "żelazny depozyt" pozostawiony do decyzji Rządu Narodowego.

Do tej drugiej części zapewne odnosi się finalny zapis raportu tyczący złotych rubli: "(...) aby nie dostały się w ręce moskiewskiego śmiertelnego wroga zabrałem spod groty Ostrężnica, chcąc je wywieźć przez wieś Catachowy pod Żarki do klasztoru Leśniowa i tam je chciałem ukryć. Ale cóż, kiedy droga jest tam piaszczysta i bardzo ciężka, więc zatrzymałem się na dołku Ostrężniku koło karczmy zwaną przez ludność Czerwonka. Obok karczmy będzie krzyż pod górę. Więc koło karczmy będzie droga do wsi Catachowy. Las sosnowy po drugiej stronie. Po drugiej stronie są dwie sosny, na jednej sośnie będzie zerznięta gałąź i trzy zaciasy. Ona jest matką lasu, więc obok tej sosny siedem kroków w stronę południową do wsi Catachowy na ramię ludzkie zakopałem (...)".

Ten rebus zostawiam czytelnikom do samodzielnej konfrontacji z terenem, uprzednio podzieliwszy się pewnymi wątpliwościami. Przede wszystkim, zarówno w powstańczym, jak i rosyjskim obyczaju sztabowym było pisanie najważniejszych informacji szyfrem, nazywanym hieroglifami. Chmieleński, jako doskonale wykształcony oficer, zapewne nieraz ten sposób praktykował. Wtedy inną drogą w ślad za raportem wieziono klucz do szyfru.

Nie sądzę, aby przy jego niepokoju o losy skarbu zawierzył takie sumy zwykłej kartce papieru. Szlaki kurierskie latem tego roku były nad wyraz niepewne, a liczba rąk, przez które przechodziła poczta, była trudna do zrachowania. Zresztą może dlatego raportu nie wysłał.

Nie zrobił tego zaś z całą pewnością, bo nie ma jego śladów w dossier Rządu Narodowego ani w późniejszych pamiętnikach ludzi związanych z kancelarią centralną powstania. Nie ma też wzmianki w popowstaniowych paryskich gorących debatach emigrantów, roztrząsających każdy, nawet drobny szczegół z tamtego zrywu. Nie mówiąc już o powstańczej prasie, która niepomiernie mniejszy finansowo sukces żyrzyński rozsławiła na całą Europę.

A zatem w epoce powstania informacja o zdobyczy z Janowa poza wąski krąg wtajemniczonych i obszar Jury nie wyszła. Jeżeli weźmie się do ręki oryginał dokumentu, to zastanawia dziwny sposób zapisania odległości od sosny - owych siedem kroków.

W ciągu zdania wolnego miejsca jest nie na jedną, ale na trzy cyfry. Czy więc ktoś przy zapisie majstrował? Może warto spróbować obejrzeć dokument w promieniach ultrafioletowych?

Jest jeszcze jeden kłopot. Skrupulatnie przewertowałem dostępne w Polsce rosyjskie źródła: i "Dziennik działań bojowych", i Mikołaja Pawliszczewa raporty dla Namiestnika Królestwa Polskiego spisywane każdego tygodnia i dlatego zatytułowane "Tygodnie Polskiego Buntu" - tam także wzmianki na temat skarbu Chmieleńskiego nie ma.

A w strukturze raportów Pawliszczewa jest specjalny podrozdział poświęcony stratom, jakie skarb Imperium ponosił wskutek utraty na rzecz powstańców kas, sum pocztowych, dochodów z komór celnych. Autor odnotowuje nawet kwoty śmiesznie małe, po trzysta rubli. Zlicza je w sposób rosnący i w sierpniu dochodzi zaledwie do siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy rubli, które wedle autora zostały zrabowane. Pisze tak z premedytacją, chcąc pokazać powstańców jako rabusiów głównie motywowanych materialnie.

Po stracie pod Żyrzynem dwustu czterdziestu tysięcy rubli desperacja i lament rosyjski są straszliwe. W rezultacie odwołano z Polski Wielkiego Księcia, brata Imperatora, zaczęły się dymisje, niekończące się śledztwa, słano setki dokumentów. Wściekłość cara uruchamia potężne siły wojskowe. Słowo "kompromitacja" dźwięczy jak Rosja długa i szeroka. A tu ginie milion dwieście tysięcy w złocie i nic, żadnej reakcji.

Zapewne sensowną odpowiedź dać mogą akta śledztwa prowadzonego przeciwko Chmieleńskiemu, których trzeba by szukać w Wojskowo-Historycznym Archiwum Rosji. Być może dlatego, że nie napisała o zdobyczy prasa powstańcza (bo i nie wiedziała), zamieciono sprawę pod dywan, bojąc się gniewu cara, ale w czasie śledztwa w Radomiu pytania takie paść musiały.

Jest jeszcze jedna możliwość, że złoto nie należało do księgowanych oficjalnie sum należnych skarbowi. Tajna czy lewa kasa to w rabunkowych działaniach rosyjskiego wojska nic nowego. Ale to już tylko spekulacja.

Niewątpliwie część złota posłużyła do sfinansowania bieżących potrzeb oddziału. Z lektury pamiętnika Mazarakiego wynika, że po bitwie w Janowie partii Chmieleńskiego żyje się lepiej niż przyzwoicie, są dobrze karmieni, poprawia się uzbrojenie: "(...) piechota uzbrojona była w giwery austriackie (kompania strzelców posiadała sztucery belgijskie) i ubrana była w kożuchy do kolan, pikowane, z szarego grubego sukna, czapki baranie i rękawice. Konnica miała karabinki belgijskie małe, pałasze i pistolety podoficerowie, wachmistrze, oficerowie odziani w kożuszki (...)".

Słowem, jak na standardową powstaniową mizerię dostatek. Oczywiście nie wykluczam, że pochodziło to wszystko z hojności tamtejszych Galicjan, ale owa "inność" od przeciętnej podkomendnych Chmieleńskiego jest nadto wyraźna.

Jest jeszcze jeden fragment w pamiętnikach wart baczniejszej uwagi. Pod datą 16 sierpnia 1863 roku porucznik Mazaraki opisuje sytuację, kiedy furgony oddziału są zagrożone i pojawia się sam dowódca, z ogromną desperacją krzycząc: "Tam na łące dragoni zabierają nasze furgony, na których jest cała nasza amunicja. Furgony nie mogą być wzięte... Zrozumiałem, że choćby tam cały pułk był, na nich uderzyć muszę (...)".

I dalej bitwa toczy się wokół taborów. Czy chodziło tylko o amunicję?

Kampania Chmieleńskiego, aż po pojmanie dowódcy 16 grudnia, ma tylko dwa okresy spokojniejszego życia obozowego. Pierwszy, po zdobyciu kasy, kiedy maszerują do Rudnik i tam budują wygodne obozowisko z barakami, kuchnią i codzienną, wydawaną do syta ciepłą strawą.

Potem, kiedy obozowisko wyśledzili Rosjanie, po bitwie wokół kwater przenieśli się powstańcy do Chlewiskiej Woli, gdzie oddział obozował najdłużej. Pozostałe tygodnie i miesiące to nocne marsze, odskoki, nieustanna rosyjska presja. I jeżeli się okaże, że pod Ostrężnikiem w miejscu wskazanym przez Raport numer 172 nic nie znajdziecie, warto się tymi dwoma obozowiskami zainteresować.

Jeśli w ciągu trzech tygodni Chmieleński zmieniał miejsce ukrycia skarbu trzy razy, to ile razy mógł zrobić to jeszcze do grudnia?

Jednego jestem pewien. Niewątpliwie ten wojskowy niezwykłej miary chciał, by zdobyte bajońskie sumy podtrzymały powstanie. To wynikało po prostu z jego życiorysu pełnego dramatycznych zwrotów. Wyobraźcie sobie syna rosyjskiego generała i Polki, absolwenta petersburskich akademii wojskowych, który nagle, pełniąc służbę oficera artylerii w Warszawie, odkrywa swą prawdziwą polską duszę, pisze jak honorowy żołnierz podanie o dymisję, a kiedy je odrzucono, dezerteruje.

Tuż przed śmiercią, kiedy dawni koledzy spod rosyjskich sztandarów namawiają go, by pisał petycję o łaskę cara, odmawia. Nie ma dla niego nic ważniejszego niż Sprawa.

-----

Fragment książki: Adam Sikorski "Mapa tajemnic. Kronika zwiadowców historii" Wydawnictwo Vesper, Poznań 2012

Adam Sikorski jest historykiem, dziennikarzem i autorem emitowanych w TVP Info programów "Było... nie minęło". Zbiór reportaży "Mapa tajemnic" zawiera opis pasjonujących wypraw, których celem jest odnajdywanie śladów historii i odkrywanie tajemnic w nich zamkniętych.

materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: powstanie styczniowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy