W śniegach i mrozach: po nieśmiertelność. Legionowa bitwa pod Kirlibabą

Kirlibaba, w oryginale Cârlibaba, to wciąż niezbyt znana (licząca dziś około 3000 mieszkańców) miejscowość, położona w rumuńskiej części Bukowiny, po wschodniej stronie grzbietu Alp Rodniańskich. W historii Polski pewnie zabrakłoby dla niej miejsca – że je ma, to skutek wydarzeń sprzed równo 100 lat.

W styczniu 1915 r. doszło tam do walk, które wpisały się trwale w dzieje Wojska Polskiego: krwawy i zacięty bój stoczyli pod Kirlibabą żołnierze Brygady Karpackiej, późniejszej 2. Brygady Legionów Polskich. Doświadczone już na bitewnych polach w Karpatach jednostki otrzymały ważkie zadanie: uratować bezpieczeństwo Austro-Węgier, zagrożonych przełamaniem przez Rosjan frontu, czego skutkiem mogło stać się wyjście poddanych cara na równiny węgierskie i maksymalne skomplikowanie położenia imperium Franciszka Józefa.

Zaostrzenie sytuacji spowodowały niepowodzenia obronne wojsk austro-węgierskich (54. Dywizji Piechoty pod dowództwem gen. Emila Schultheißa i grupy płk Eduarda Fischera), które nie oparły się szturmowi, wyprowadzonemu przez carską 72. Dywizję Piechoty.

Reklama

Fiasko operacji

Rosjanie zepchnęli przeciwników z zajmowanych przez nich stanowisk, dzięki czemu doszli w pobliże Kirlibaby właśnie. Tam rosyjska ofensywa zatrzymała się: dalsze ruchy zamierzano poprzedzić gruntownym rozpoznaniem, uznano także za stosowne dokonanie wzmocnień zajętych pozycji oraz ściągnięcie uzupełnień, zwłaszcza sprzętowych. Ta chwalebna skądinąd przezorność zadecydowała jednak - jak się miało okazać - o fiasku całej operacji. Gdyby kontynuacja ataku się powiodła, Rosjanie najprawdopodobniej zdołaliby wejść na pogranicze węgiersko-rumuńskie, co mogło diametralnie zmienić sytuację nie tylko militarną, ale polityczną w tej części Europy południowej. Jedynym rozwiązaniem problemu było dla Austriaków powstrzymanie zakusów carskich wojsk, a jeszcze lepiej odrzucenie ich z powrotem na wschód.

Jako że ściągnięcie znaczniejszych posiłków nie wchodziło w grę, poddani cesarza Franciszka Józefa zmobilizowali wszystkie posiadane na miejscu siły: 54. DP, dwie grupy wojsk (mjr. Scholza, mjr. Salamona) oraz operującą w Karpatach brygadę Legionów Polskich, której towarzyszył komendant LP gen. Karol Trzaska-Durski. Pod Kirlibabę zadysponowano trzy bataliony 2. Pułku Piechoty, dwa bataliony 3. Pułku Piechoty, dwa szwadrony kawalerii oraz dwie baterie artyleryjskie (oraz służby i oddziały tyłowe, wspomagające jednostki liniowe). W sumie: niewiele ponad 2.200 żołnierzy (w tym 90 oficerów), wyposażonych w osobistą broń strzelecką i sieczną, a także 4 działa i 3 ciężkie karabiny maszynowe. Naprzeciw Austriaków, Węgrów i Polaków stały dwa pułki piechoty, dwie sotnie Kozaków, dywizjon artylerii. W składzie wojsk rosyjskich - na dowódczym stanowisku - był Polak, płk Lucjan Żeligowski (w latach międzywojennych generał broni WP).

Głównodowodzący siłami austro-węgierskimi gen. Karl von Pflanzer-Baltin, kreśląc plany działań, mających na celu wyparcie Rosjan z Bukowiny, główne zadanie powierzył Polakom - na czele których stanął dowódca 2. PP płk Zygmunt Zieliński (takoż późniejszy generał broni WP; gen. Trzaska-Durski, jako formalny zwierzchnik wszystkich jednostek legionowych, również 1. Brygady pod komendą Józefa Piłsudskiego, sprawował nad nim jedynie nadzór - nieoperacyjny). Akcję rozpoczęto 16 stycznia: grupa wojsk płk. Zielińskiego została tego dnia dostawiona transportem kolejowym do Borsy, oddalonej o 20 km od Kirlibaby. Nazajutrz oddziały wyruszyły w góry. Po trwającym 1,5 dnia marszu - przy prawie 30-stopniowym mrozie, borykając się z zaspami, sięgającymi niekiedy 2,56 m - osiągnęły przełęcz Prislop (1413 m n. p. m., rozdziela Karpaty Marmaroskie, w których Polacy walczyli już wcześniej, od Alp Rodniańskich), skąd zaczęły schodzić do doliny Złotej Bystrzycy.

Trudności marszu - i w ogóle walk - barwnie opisał (przypomniany już w Nowej Historii por. Bertold Merwin): "Legiony idą przez Prislop, 1413 metrów wzwyż. Bajeczną serpentyną, wijącą się po stokach tej góry coraz śmielszemi skręty aż do samego szczytu, do samej przełęczy. Im wyżej w górę, tem śnieg większy, gęstszy, natrętniejszy. Wreszcie: zadymka straszna, chaos białych płatów, kłębiących się wśród gęstej mgły - świata Bożego nie widzisz! Wali ci w twarz zmokłą wciąż śnieg, otula cię warstwa stwardniałego, zlodowaciałego śniegu (...).

Zacięte walki

Kontakt z nieprzyjacielem jako pierwsi nawiązali żołnierze 1. batalionu mjr. Mariana Żegoty-Januszajtisa (potem był najmłodszym w Legionach Polskich pułkownikiem - osiągnął tę rangę w wieku 26 lat - po wojnie wyawansował na generała dywizji; brał udział w 1919 r. w organizacji zamachu stanu): stało się to 18 stycznia ok. godz. 14. Polacy odrzucili napotkane rosyjskie patrole, szybko jednak musieli zatrzymać swój marsz, gdyż dostali się w zasięg ciężkich karabinów maszynowych, dobrze wstrzelanych w drogę, wiodącą doliną rzeki do Kirlibaby. W efekcie dokonanego niezwłocznie rozlokowania sił, legioniści zajmowali pozycje w centrum, na skrzydłach umieszczono żołnierzy jednostek austro-węgierskich.

Zacięte walki, z konieczności - wymuszonych ukształtowaniem terenu - obejmujące manewry oskrzydlające i operacje, podejmowane z flank, trwały pięć dni. Polacy uciekali się do różnych metod skruszenia oporu nieprzyjaciela, wysyłali patrole, odziane w stroje maskujące, prowokowali ogień wroga w celu wyznaczenia rozlokowania ich broni ciężkiej, wywoływali potyczki. W toku takich działań wyróżnił się m.in. chor. Mieczysław Smorawiński (późniejszy generał brygady WP, ofiara Katynia).

19 stycznia doszło do - o tyle istotnej, iż faktycznie zaważyła na losach bitwy - różnicy zdań pomiędzy austriackim gen. Schultheißem a mjr. Januszajtisem. Podczas gdy ekscelencja wydał rozkaz podjęcia frontalnego ataku, prowadzonego w stronę wsi Fluturica, wzdłuż drogi bitej, polski dowódca batalionu zdecydował się na własny manewr: natarcie prawym skrzydłem, górami, poprzez szczyt 1276, z wykorzystaniem wsparcia artyleryjskiego. Zadanie to miały wypełnić dwie kompanie 1. Batalionu 2PP, dowodzone przez por. Stanisława Strzeleckiego. W razie powodzenia jego akcji, do szturmu, w myśl rozkazu gen. Schultheißa, miał wyruszyć 2. Batalion pod komendą kpr. Kazimierza Fabrycego (także w latach międzywojennych generała: dywizji; skompromitowanego jednak fatalnym dowodzeniem Armią Karpaty w Kampanii Wrześniowej). W odwodzie na rozwój sytuacji czekały jeszcze trzy kompanie.

Zdobycie szczytu

Akcja Strzeleckiego powiodła się o tyle, że po pięciogodzinnym marszu w niezwykle trudnych warunkach (śnieg, mróz, leśne ścieżki pełne wykrotów) żołnierze tej grupy osiągnęli szczyt 1276 i niezauważeni zbliżyli się do pozycji rosyjskich. Niestety, zamiast otworzyć ogień do wrogów w celu unicestwienia ich, polski oficer wezwał Rosjan do złożenia broni - na co ci, markując chęć poddania się, zareagowali nagłym atakiem. Zacięte zmagania (momentami przechodzące w walkę wręcz) trwały do późnego popołudnia. W sukurs legionistom przyszła artyleria, a także kawaleria pod dowództwem por. Jana Dunina-Brzezińskiego. Ostatecznie Rosjanie zostali wyparci z pozycji na wzgórzu 1276. Polski sukces okupiono śmiercią por. Strzeleckiego (od strzału w głowę) i 5 szeregowych; 11 żołnierzy doznało ran.

Zdobycie szczytu miało kluczowe znaczenie dla całej operacji. Następnego dnia Rosjanie podjęli atak właśnie na tę część frontu. Obłożyli polskie pozycje mocnym ogniem, a niezależnie od ostrzału spróbowali obejścia ich stanowisk - wypierając sąsiadujący z Polakami mannschaft 54. Dywizji. Rejterada Austriaków postawiła legionistów w trudnym położeniu, jednak umiejętnie zmieniając uformowanie pozycji wytrzymali natarcie do nadejścia wsparcia - aby wraz z posiłkami przejść do ofensywy. Dowodzone przez Januszajtisa oddziały zeszły wtedy z gór do doliny i natarły na Fluturicę powodując, że obawiający się odcięcia od swych głównych sił Rosjanie zaczęli się wycofywać.

Zachęceni powodzeniem polskiej akcji Austriacy (ci sami z 54DP) powstrzymali swój odwrót i także przeszli do ataku, wdzierając się w głąb terytorium, pozostającego wcześniej pod kontrolą rosyjską, i zatrzymując koło wsi Lajosfalva. Niewykluczone, że walka zostałby definitywnie rozstrzygnięta, jednak rozlokowane na lewym skrzydle grupy wojsk mjr. mjr. Scholza i Salamona nie włączyły się do akcji, zachowując całkowitą (a niezrozumiałą) bierność.

Rosjanie dali za wygraną

Skutki tego zaniechania szybko dały się we znaki. Już dnia następnego z inicjatywą wyszli Rosjanie - uderzyli jednak nie na pasywne formacje nieprzyjaciela, lecz siły legionowe (domniemując, nie bez podstaw, że jako wyczerpane wcześniejszymi walkami okażą się łatwiejszym celem zmasowanego natarcia). Poprzedziwszy szturm przygotowaniem artyleryjskim w wykonaniu dwóch baterii dział (kanonierom udało się rozbić ckm 2. Kompanii) zaatakowali Fluturicę. Natarcie nie przyniosło jednak skutku, Polacy zdołali utrzymać pozycje. Pod wieczór wycofano wyczerpanych podkomendnych mjr. Januszajtisa, zastępując ich batalionem Fabrycego oraz podporządkowanym mu 29. batalionem austro-węgierskiego pospolitego ruszenia.

Fabrycy nie miał jednak okazji wykazać się męstwem (ostatecznie więc dowódcą rozstrzygających działań pozostał Januszajtis) - 22 stycznia okazało się bowiem, że Rosjanie dali za wygraną. Jak wiadomo z późniejszych ustaleń historyków, w obawie, że dalsze akcje przeciwników - zwłaszcza oddziałów polskich - mogą doprowadzić do oskrzydlenia i odcięcia rozczłonkowanych na pozycjach obronnych oddziałów, zarządzili odwrót. Nastąpił tak szybko i w takim popłochu, że rozkazy nie dotarły do wielu placówek, których żołnierze trafili do niewoli; łupem Polaków i Austriaków padło też mnóstwo amunicji oraz sprzętu wojskowego.

Bitwa była więc rozstrzygnięta, ofensywa rosyjska powstrzymana, droga na wschód, w głąb Bukowiny i Galicji, otwarta. 23 stycznia Polacy mogli zacząć zbierać owoce zwycięstwa. W godzinach rannych do Kirlibaby wszedł sześcioosobowy patrol wachmistrza Kaczkowskiego z 3. szwadronu kawalerii - sami tylko ułani rozbroili i wzięli do niewoli 49 żołnierzy rosyjskich. Wkrótce po nich we wsi zameldowali się żołnierze 2. Pułku Piechoty, a na koniec - Komenda Główna Legionów Polskich z gen. Trzaską-Durskim na czele. Tegoż dnia koło kościoła św. Ludwika pochowano ofiary walk - por. Stanisława Strzeleckiego oraz 11 legionistów. Bohaterski oficer otrzymał (już po zakończeniu działań wojennych) pośmiertnie Srebrny Krzyż Orderu Wojennego Virtuti Militari.

Gen. Karol Trzaska-Durski wydał po bitwie rozkaz, który szeroko rozkolportowano: "Zawsze na czele, nie dając się formalnie powstrzymać na widok burych mundurów rosyjskich, zjednał sobie waleczny legionista wszystkich dookoła. Poczucie, że krwawym trudem odbiera ziemię polską, że wreszcie opuścił uprzykrzone, niewdzięczne góry i dzikie przełęcze, moralną siłą podtrzymywało ciało upadające ze znużenia i wyczerpania. Znoszenie wszystkich trudów przy niegasnącym zapale do zwyciężania nieprzyjaciela wystawiło piękne świadectwo ideowemu wojsku".

"Okropna szkoła wytrzymałości żołnierskiej"

A Bertold Merwin dopisał swoje trafne uwagi: "(...) było tych pięć dni zmagań się batalionów Legionów okropną szkołą wytrzymałości żołnierskiej, szkołą, jakiej nasi żołnierze nigdy jeszcze w ciągu swej służby wojennej nie przechodzili. Dniem i nocą leżą ludzie bez przerwy i zluzowania na pozycjach wśród śnieżnych pól, w lasach, na głazach górskich, w tyralierce, wśród zawieruchy, bezustannie elementarną mocą szalejącej. Ognisk palić nie wolno... Wróg zbyt bliski... Ciepłej strawy ugotować niepodobna. Ogrzać się nie ma gdzie (...)".

Parę uwag, streszczających wrażenia, pomieścił w swych dziennikach por. August Krasicki z Komendy Legionów (w czasie walk przebywający na urlopie w Wiedniu): "W pokoju, w którym nocowałem, widzę dopiero rano ślady po bitwie (...). W pokoju tym składano rannych na podłodze, jeszcze są ślady krwi zakrzepłej, również sienniki na łóżkach skrwawione. (...) W oknach i ścianach widać ślady kul".

Hart ducha oraz wytrzymałość fizyczna walczących pod Kirlibabą żołnierzy na długie lata wpisała się między najlepsze tradycje odrodzonego Wojska Polskiego.

Waldemar Bałda

 


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy