Fałszywe meldunki do Tuchaczewskiego zmyliły Piłsudskiego

W sierpniu 1920 roku dowódcy rosyjskich armii raportowali, że są one w tych miejscach, w których miały być według planów Tuchaczewskiego, a znajdowały się w rzeczywistości gdzie indziej. Meldunki te przechwytywał polski radiowywiad i na tej postawie Naczelne Dowództwo Wojska Polskiego planowało swoje posunięcia.

Ofensywa rosyjskiego Frontu Zachodniego Michaiła Tuchaczewskiego ruszyła 4 lipca 1920 roku. Już 14 lipca padło Wilno, a 19 lipca - Grodno. W czasie tych walk Armia Czerwona przez cały czas zakręcała w kierunku północnym. Istniało kilka tego powodów. Na północnym skrzydle działał III Korpus Konny Gaj-Chana i Rosjanom łatwiej było tam odnosić sukcesy wojskowe, szczególnie że Wojsko Polskie miało tendencje do marszu na południe: odwrót w tę stronę był bezpieczniejszy, ponieważ nie było tam bolszewickiej jazdy. Dla Rosjan istotne było również i to, że ich północne skrzydło ochraniane było przez granice Prus Wschodnich.

Reklama

Kolejną barierą była lina Bugu. Większość walk z związanych z pokonaniem tej rzeki stoczono jednak kilkadziesiąt kilometrów na północ od niej - nad rzeką... Narew. Polacy zdecydowali się wycofać, odwrót został przeprowadzony bardzo sprawnie, tak że większość wojsk rosyjskich została tam, gdzie prowadziły swoje ostatnie boje. Oznaczało to, że 8 sierpnia trzy z czterech armii Michaiła Tuchaczewskiego znajdowały nad Narwią, a tylko jedna sforsowała Bug.

8 sierpnia 1920 roku Michaił Tuchaczewski wydał rozkazy do ataku na Warszawę. Napisał je w odległym o 500 kilometrów Mińsku Litewskim. Orientował się w położeniu własnych wojsk wyłącznie na podstawie radiowych meldunków. Były spóźnione, niedokładne i zafałszowane. Dowódcy armii meldowali bowiem swoją obecność nie tam, gdzie faktycznie byli, lecz tam, gdzie powinni być według rozkazów swojego przełożonego.

W zdobyciu Warszawy miały brać udział wszystkie związki Frontu Zachodniego. Na Warszawę szły cztery armie: dwie powinny wkroczyć do niej wschodu, a dwie pozostałe - oskrzydlić ją od północy i od południa. Na skrajnych skrzydłach operowały słabe, ale ruchliwe formacje: III Korpus Konny na północy i Grupa Mozyrska na południu.

Polacy dość szybko poznali plany Armii Czerwonej - odczytywali bowiem rosyjską łączność radiową. Skoro znano plany ataku, odparcie go nie powinno być trudne. Bitwa miała więc zostać stoczona wokół samej Warszawy: cztery rosyjskie armie zamierzano zniszczyć tuż przy rogatkach miejskich ogniem ciężkiej artylerii. Podczas gdy wykrwawiałyby się na rogatkach Warszawy, na ich skrzydła miało spaść potężne uderzenie od północy - znad Wkry i od południa - znad Wieprza. Cały Front Zachodni Michaiła Tuchaczewskiego zostałby zamknięty w wielkim kotle i zniszczony. Uznano również, że rosyjska jazda działająca na północ od Warszawy jest niegroźna i postanowiono ją zlekceważyć.

Polacy jednak nie zdawali sobie sprawy z tego - samoloty rozpoznawcze nie latały z powodu złej pogody - że rosyjskie armie nie są w tam, gdzie meldowały dowódcy Frontu Zachodniego. Rosyjski atak na Warszawę wyglądał zupełnie inaczej, niż zaplanował to sobie Tuchaczewski, co zaskoczyło Polaków. Warszawę atakowała tylko jedna rosyjska armia, trzy pozostałe działały na północ od stolicy.

W najgorszej sytuacji znalazła się stojąca nad Wkrą 5. Armia Wojska Polskiego generała Władysława Sikorskiego. Miała walczyć z jedną tylko armią rosyjską, ale uderzyły na nią aż trzy! Zamiast więc z łatwością utrzymać swoje pozycje i przejść do kontrofensywy - musiała walczyć o przetrwanie. Generał Sikorski zaczął wysyłać alarmujące meldunki, a jego panika udzieliła się przełożonym: jeśli jedna armia rosyjska okazuje się tak trudnym przeciwnikiem, to co się stanie, gdy do akcji wejdą pozostałe trzy?

W jeszcze gorszej sytuacji znalazły się miasta nad dolną Wisłą: tam Rosjan w ogóle miało nie być, tymczasem podeszli oni pod Toruń, zaatakowali Włocławek i Płock.

Zupełnie bezczynna była natomiast 2. Armia WP, broniąca Wisły na południe od Warszawy. Miała - podobnie jak 5. Armia WP - walczyć przeciwko jednej z armii rosyjskich, tymczasem nie zaatakował jej... nikt. Jej potencjał został więc całkowicie zmarnowany.

Jedna tylko armia rosyjska - i to częścią sił - zaatakowała Warszawę od wschodu. Polskiej stolicy broniła 1. Armia Wojska Polskiego dowodzona przez generała Franciszka Latinika, który pogubił się całkowicie. Nie była to tylko jego wina, bowiem bardzo dokładnie nadzorował jego działania dowódca Frontu Północnego, generał Józef Haller, a tego z kolei obserwował szef Sztabu Naczelnego Wodza - generał Tadeusz Rozwadowski. Nad nim z kolei czuwał francuski generał Maxim Weygand, będący swego rodzaju super-przełożonym wszystkich sojuszników Francji.

Generał Latinik nie zamierzał dopuścić Rosjan w zasięg ciężkiej artylerii stojącej w Warszawie, tylko samodzielnie wygrać wojnę dywizjami piechoty. Stoczył więc krwawe - i raczej niepotrzebne - walki o Radzymin i Wołomin, a właściwie Ossów, które stały się symbolem bitwy warszawskiej.

Ruszyli do boju i uderzyli w próżnię

Zgodnie z planem działały tylko 3. Armia oraz 4. Armia znajdujące się nad Wkrą pod bezpośrednim dowództwem Wodza Naczelnego marszałka Józefa Piłsudskiego. Ruszyły do boju 16 sierpnia i... uderzyły w próżnię. Rosjan nie było bowiem tam, gdzie powinni się - według meldunków radiowych - znajdować.

Rosjan nie udało się otoczyć pod Warszawą z tego samego powodu: nie było ich tam, gdzie - według meldunków radiowych - powinni być. Trudno ocenić, kiedy Polacy zorientowali się w rzeczywistej sytuacji - najprawdopodobniej już 17 sierpnia. Michaił Tuchaczewski zorientował się w rzeczywistości dzień później -  18 sierpnia. Wydał wówczas rozkaz do odwrotu, najprawdopodobniej w ogóle nie orientując się, jak doszło do porażki i dlaczego jego wojska walczą o Ciechanów, a nie o Warszawę. Dowódca ten nie miał żadnego wpływu na bitwę warszawską, a jeśli już, to przypadkowy, bowiem jego korespondencja radiowa doskonale wprowadziła Polaków w błąd.  

Nieznany Jan Kowalewski

Przez długi czas i bardzo skutecznie Polacy utrzymywali w tajemnicy fakt odczytywania rosyjskich kodów. Jeszcze w latach 90. XX wieku niemal nieznana była postać i dokonania Jana Kowalewskiego, naczelnika Wydziału II Radiowywiadu Biura Szyfrów Oddziału II Sztabu Generalnego Naczelnego Dowództwa. Negowano wręcz jego istnienie! Wpłynęło to ogromnie na ocenę bitwy warszawskiej. Oczywistym jest, że na podstawie przechwyconej korespondencji przeciwnika oceniano zagrożenie i planowano kolejne posunięcia. Skoro jednak żaden z polskich dowódców nie mógł nawet tego zasugerować, wiele słusznych decyzji współcześni i potomni ocenili jako błędne, podczas gdy niektóre z pozoru słuszne - w rzeczywistości było niedopuszczalne. 

Wątpliwości starano się wyjaśnić, sugerując, że zamiarem Michaiła Tuchaczewskiego było powtórzenie manewru Iwana Paskiewicza z 1831 roku. Choć faktycznie dało się znaleźć dyrektywy i rozkazy mówiące o sforsowaniu Wisły i przerwaniu komunikacji między centralną Polską a Gdańskiem, była to fałszywa legenda. Zauważmy, że gdyby Rosjanie zajęli Warszawę, brak dostępu do Gdańska nie miałby już żadnego znaczenia.

Tymoteusz Pawłowski

Partnerem projektu "1920. Bitwa, która ocaliła Europę" jest PKN Orlen.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy