"Polska musiała mieć własną flotę"

Posiadanie własnej floty i prezentowanie bandery było szczególnie istotne dla państwa, którego prawo do oparcia się o Bałtyk było kwestionowane przez bardzo wiele państw – mówi PAP Maciej Neumann, autor książki "Flota II Rzeczypospolitej i jej okręty". 100 lat temu, 28 listopada 1918 r., Józef Piłsudski wydał dekret o utworzeniu marynarki wojennej.

PAP: Odradzająca się od 1918 r. Marynarka Wojenna była oparta na marynarzach i oficerach służących we flotach wszystkich państw zaborczych. Która z nich stwarzała Polakom najlepsze drogi kariery?

Maciej Neumann: Praktycznie we wszystkich państwach zaborczych Polacy mogli liczyć na osiągnięcie wysokich stopni wojskowych, poza Niemcami. Pamiętajmy, że Rosja i Austro-Węgry były państwami wielonarodowościowymi, Polacy byli zaledwie jednym z wielu narodów tych państw, wcale nie najliczniejszym. Być może najlepsze warunki awansu były we flocie austro-węgierskiej, bo o ile raczej niemożliwe byłoby, aby Polak dowodził flotą rosyjską lub niemiecką, to jest to do wyobrażenia w wypadku CK floty. Natomiast rozumiejąc słowo "kariera" nieco bardziej dosłownie, należy pamiętać, że Rosja pomimo większego niż Niemcy i Austro-Węgry dostępu do mórz, była krajem wybitnie lądowym. Doktryna wojenna tego państwa, od Moskwy, przez Rosję, aż po ZSRS, nigdy nie była skierowana w stronę dominacji na morzach. Tak więc być oficerem marynarki bardziej opłacało się w Niemczech czy nawet Austro-Węgrzech. Jednak względy ludnościowe spowodowały, że to właśnie z floty carskiej przybyło najwięcej oficerów - około dwustu. Z Austro-Węgier około czterdziestu, a z Niemiec zaledwie dziesięciu - to ostatnie wynikało z tego, że Niemcy krajem wielonarodowym nie były, silna była akcja germanizacyjna. Nie przeszkodziło to jednak admirałowi Józefowi Unrugowi, dowódcy polskiej floty pochodzącemu właśnie z floty niemieckiej, odpowiedzieć na pytanie niemieckiego oficera w obozie jenieckim "Przecież pan jest Niemcem! Co pana łączy z tym przegranym kraikiem?". "Wszystko!".

Reklama

PAP: Tworząca się od jesieni 1918 r. polska marynarka potrzebowała wzorów działania, regulaminów i fachowego nazewnictwa. Skąd czerpano przykłady?

- Wzory czerpano ze wszystkich możliwych kierunków. Jest to widoczne już w samym nazewnictwie ówczesnego dowództwa: Kierownictwo Marynarki Wojennej to dosłowne tłumaczenie niemieckiego Seekriegsleitung. Organizacja i regulaminy polskiej marynarki były hybrydą, łączącą doświadczenia różnych marynarek wojennych i służących w nich żołnierzy i oficerów. Jest to widoczne również w procesie kształtowania się polskiego nazewnictwa morskiego. Język polski miał w XIX w. bardzo specyficzne warunki kształtowania, i gdy w okresie najgwałtowniejszego rozwoju techniki wojennomorskiej powstawały odpowiednie terminy w językach niemieckim, rosyjskim czy angielskim, polskie słownictwo morskie praktycznie nie istniało i nie miało szansy się rozwinąć. W efekcie, w pierwszych latach powojennych angielską nazwę "cruiser" tłumaczono jako "krzyżowiec", dopiero z czasem dochodząc do "krążownika". Dobrym przykładem na polskie problemy i czerpanie z innych wzorców są stopnie marynarskie. W krajach o silnych tradycjach morskich stopnie marynarki wykształciły się w ciągu wieków, w oderwaniu od stopni wojsk lądowych, a najczęściej pochodząc od nazw funkcji: określały, jakim typem czy wielkością okrętu dany oficer może dowodzić. Z czasem przywyknięto do tego, że np. "kapitan" na okręcie jest dużo ważniejszy niż "kapitan" w wojskach lądowych, a także do tego, że w marynarce wojennej jest inna liczba stopni oficerskich lub podoficerskich niż w wojskach lądowych. W krajach o słabych tradycjach morskich, a więc i w Polsce, stopnie marynarskie tworzono jako kalkę systemu wojsk lądowych. Uwidoczniło się to też w nazwach, bo pierwsze powojenne stopnie były stopniami lądowymi z dodatkiem słowa "marynarki", a więc np. "pułkownik marynarki", który dopiero z czasem stał się "komandorem porucznikiem". W rezultacie polski system stopni morskich sprawia nieco kłopotu, gdyż, jak wiemy, "kapitan to pierwszy po Bogu" i "kapitan schodzi ostatni", a tu polski "kapitan marynarki" to młodszy oficer, wiele stopni za dowódcą okrętu...

PAP: Zaskakiwać może również to, że pierwszą bazą polskiej marynarki był Modlin.

- Tak, mało kto zdaje sobie sprawę, że w tamtych czasach morza nie były jedynym obszarem działania marynarek wojennych. Niemal każda marynarka wojenna operowała również na szlakach śródlądowych, więc i w państwach zaborczych flotylle śródlądowe były rozbudowane. Modlin był jedną z takich rzecznych baz marynarki rosyjskiej, przejętych przez Niemcy. Już w dniach 8-10 listopada 1918 r. przejęto tam jednostki należące do armii niemieckiej. A między 1 a 2 listopada zajęto jednostki austro-węgierskie znajdujące się w portach Kraków, Oświęcim i Sandomierz. Z tych portów Modlin był najlepiej wyposażony, leżał najbliżej ośrodka decyzyjnego, czyli stolicy, oraz najbliżej Torunia i Gdańska - które planowano niedługo odzyskiwać, no i miał zaplecze w postaci twierdzy. Nic zatem dziwnego, że został pierwszą bazą.

PAP: Polska tworząc marynarkę wojenną, była krajem jeszcze pozbawionym dostępu do morza. Jej budowanie miało być swoistą manifestacją dążenia do posiadania dostępu do morza?

- W momencie utworzenia Marynarki Wojennej Polska nie tylko nie posiadała dostępu do żadnego morza, lecz wręcz rząd Jędrzeja Moraczewskiego kontrolował jedynie ziemie byłego Królestwa Polskiego bez Suwalszczyzny. Jednakże nowo powstałe państwo toczyło w tym okresie walki z wojskami ukraińskimi i bolszewickimi, a ich areną były tereny gęsto poprzecinane liniami rzek i ich rozlewisk. Jednocześnie do polskiej armii zgłaszali się Polacy z armii zaborczych, wśród nich liczna rzesza marynarzy. Zatem z jednej strony zamanifestowaliśmy chęć dostępu do morza, a z drugiej byliśmy praktyczni. Pod koniec roku 1918 grupa chętnych do służby we flocie liczyła ok. 600 ludzi. Niestety - bezczynni, niedożywieni i bez żołdu wywoływali liczne awantury. Część z nich szybko rozczarowała się realiami tworzonej polskiej floty i przeszła do innych rodzajów wojsk i służb. Doszło nawet do buntu: uzbrojeni marynarze zarekwirowali pociąg, którym pojechali na Pragę, gdzie zajęli koszary i aresztowali przebywających tam ludzi. Zażądali zaległych poborów, zwolnienia ze służby i bezpłatnych biletów na przejazd do domów. Dowództwu udało się bunt stłumić, część marynarzy zdemobilizować, a część przekonać do pozostania w służbie. Na tym kłopoty z dyscypliną wśród marynarzy się jednak nie skończyły; przykładowo w październiku 1919 r. z 28 marynarzy wysłanych jako przyszłe załogi do Flotylli Pińskiej, wcielono do niej tylko siedmiu. Pozostałych 21 aresztowano za gwałty i rabunki, których dopuścili się po drodze. Ale z drugiej strony polscy marynarze odegrali sporą rolę w wojnie 1920 r. Wszystkie oddziały szkolne i zapasowe Marynarki Wojennej rozwiązano, formując z nich Pułk Morski przeznaczony do walk na lądzie. Z ok. 2200 uczestników straty wyniosły ponad 730 ludzi. Za męstwo na polu walki 37 marynarzy otrzymało krzyże Orderu Virtuti Militari. Doszło też do ciekawych incydentów na Wiśle, która wyznaczyła najdalszy zasięg bolszewickiej ofensywy. Pierwszy, to przekroczenie Wisły przez bolszewickie patrole. Dotarły one do przebiegającej na zachód od Wisły linii kolejowej i zniszczyli ją, myśląc, że to ważna strategiczna linia Warszawa-Toruń. Pomylili się jednak, była to nawet nie drugorzędna linia łącząca Aleksandrów Kujawski z Ciechocinkiem. Natomiast drugi incydent to jedna z pierwszych w historii Polski potyczek rzeczno-lądowych. Pod Bobrownikami, niedaleko Włocławka, statek "Moniuszko" - cywilny, doraźnie dla potrzeb wojska uzbrojony w cztery karabiny maszynowe i działko 37 mm - holujący barki z zaopatrzeniem dostał się pod silny ogień bolszewickiej piechoty. W efekcie wymiany ognia statek osadzono na mieliźnie. Do niedawna uważano, że jeden z wraków, które widać przy niskim stanie wody, to właśnie "Moniuszko", ale obecnie historycy skłaniają się ku temu, że to resztki innych jednostek.

PAP: Początki polskiej floty wojennej na Bałtyku były bardzo skromne. Jakie czynniki sprawiły, że do końca lat dwudziestych marynarka rozwijała się bardzo powoli. Jakie czynniki wpływały na ograniczenie jej rozbudowy?

- Można powiedzieć, że były to te same czynniki co obecnie, czyli finansowe. Zresztą w polskiej doktrynie wojennej marynarka nigdy nie odgrywała zasadniczej roli, co, biorąc pod uwagę długość granic lądowych II RP i Polski powojennej, nie powinno dziwić. Aż do budowy ORP "Wicher" bazowaliśmy na sześciu małych torpedowcach przyznanych nam z podziału floty niemieckiej oraz na zakupionych czterech trałowcach i dwóch kanonierkach. Dopiero pożyczka uzyskana od Francji umożliwiła zakup dużych, nowoczesnych okrętów - kontrtorpedowców "Wicher" i "Burza" oraz trzech podwodnych stawiaczy min ("Wilk", "Ryś", "Żbik"). Często mówi się, że generałowie są gotowi do ponownego stoczenia już zakończonej wojny. Tak było również w przypadku planów dotyczących polskiej marynarki wojennej, gdy Polscy dowódcy wyciągnęli wnioski z wojny 1920 r. Chociaż toczona na lądzie, to zaopatrzenie, które zdecydowało o polskim zwycięstwie, dotarło drogą morską. Przyjęto więc, że w kolejnym konflikcie sytuacja się powtórzy, zbudowano więc flotę, która przede wszystkim miała ochraniać transporty do kraju.

PAP: Wydaje się, że dla rozwoju polskiej floty bardzo istotne były względy prestiżowe i manifestowanie polskiej obecności nad Bałtykiem. Przykładem może być kryzys gdański z 1932 r.

- Tak, prezentacja bandery do dziś jest bardzo istotna ze względów prestiżowych. Było to szczególnie ważne dla państwa, którego prawo oparcia się o Bałtyk było kwestionowane przez bardzo wiele państw, w tym i Wielką Brytanię. Dziś postrzegana jako nasz sojusznik, stała się nim tydzień przed wybuchem II wojny światowej. Wcześniej była nam niezbyt przychylna, np. gdy Misja Angielska w Finlandii dowiedziała się o zakupie kanonierek przez Polskę, jedno z brytyjskich towarzystw złożyło propozycję odkupienia jednostek od Finów po zawyżonej cenie. Dążono więc do prezentowania polskiej bandery wszędzie, gdzie było to możliwe, zatem wizyty kurtuazyjne odbywały się niemal we wszystkich portach Bałtyku. Dysponowaliśmy także jednostkami szkolnymi, które pływały po niemal całym świecie. Mocno rozwinięta była też flota pasażerska, wożąca tysiące pasażerów z Ameryki, do portów Morza Śródziemnego i Polski. Natomiast odnośnie do tzw. kryzysu gdańskiego: gdy w roku 1931 Senat Wolnego Miasta Gdańska odmówił Polsce prawa do korzystania z gdańskiego portu, korzystając z kurtuazyjnej wizyty eskadry brytyjskiej, postanowiono wyegzekwować to prawo siłą. Wysłano ORP "Wicher", który miał powitać Anglików jako gospodarz, a w razie obrazy bandery ostrzelać gdańskie urzędy. Polski okręt stał zacumowany w porcie przez kilka godzin, jego dowódca odwiedził dowódcę brytyjskiego, a ten zrewanżował się, wizytując polski okręt. Manifestacja okazała się skuteczna, dwa miesiące później Senat Wolnego Miasta Gdańska odnowił układ z Polską dotyczący port d'attache (prawo do korzystania z portu - red.).

PAP: Zamknięciem historii polskiej marynarki wojennej w okresie pokoju jest realizacja planu "Peking". Czy ewakuacja niemal całej polskiej floty na zachód była słuszną decyzją?

- Tę decyzję należy oceniać praktycznie, chińskie przysłowie mówi, że "kto ucieka dziś, jest w stanie walczyć jutro". Dowódca floty, kadm. Józef Unrug, przekonany był o bezcelowości walki na morzu z Niemcami. O ile uważał, że w przypadku wojny z ZSRS polska flota podoła zadaniu osłaniana dróg komunikacyjnych, o tyle stawienie czoła flocie niemieckiej było niemożliwe. Zdaniem Unruga musiałoby się to zakończyć albo internowaniem okrętów w portach neutralnych, albo ich (samo)zatopieniem w Gdyni. Przede wszystkim trafnie przywidywał on siłę niemieckiego lotnictwa i jego znaczenie w walkach na morzu oraz przewagę ilościową i jakościową floty niemieckiej. Kiedy już było wiadome, że w razie ataku Niemiec otrzymamy pomoc Anglii i Francji, logiczne było odesłanie najsilniejszych okrętów do współpracy z sojuszniczymi flotami. Przewidywano, że wrócą one razem w ciągu najdalej kilku miesięcy, a nie po sześciu latach...

PAP: Jaki jest bilans polskich wysiłków na rzecz rozwoju marynarki wojennej w dwudziestoleciu międzywojennym? Czy można było zarobić i nakłady te zwróciłyby się w trakcie działań wojennych?

- Zawsze gdy próbujemy odpowiadać na takie pytania, jesteśmy skazani na posługiwanie się wiedzą, której nie mieli ówcześni. Wydaje się, że nie było możliwości wykonania większego wysiłku, który przyniósłby widoczne rezultaty. Niezależnie od tego, z kim toczylibyśmy wojnę, byłby to konflikt lądowy. Flota miała spełniać konkretne zadania i była budowana w celu ich wypełnienia. To, że w 1939 r. wszystkie siły, które pozostały w kraju, zostały zniszczone, jest dowodem słuszności tych założeń, ale jednocześnie panującego przez całe dwudziestolecie międzywojenne przekonania, że przeciwnikiem Polski w ewentualnym konflikcie będzie Związek Sowiecki. Dopiero w ostatnich latach przed wybuchem konfliktu podjęto działania na rzecz dostosowania polskiej floty do wojny z Niemcami. Trudno wyobrazić sobie, co można było zrobić lepiej. Słyszałem kiedyś głos mówiący, że trzeba było zrezygnować z floty, a za te pieniądze zbudować dywizję pancerną. Ale, po pierwsze widać tu wspomnianą skazę współczesnego myślenia: ówcześnie mało kto wiedział, jaką rolę odegra broń pancerna. A po drugie: skoro w Wersalu domagaliśmy się przyznania dostępu do morza, a ono było przedmiotem i niemieckich żądań, to konieczna była jego obrona. Musiano rozważyć sytuację, w której Niemcy zajęli Pomorze i zrezygnowali z dalszej ofensywy. Czyli trochę jak współcześnie Rosja na Krymie i w Donbasie. Wyobraźmy sobie teraz, że na Pomorzu nie byłoby polskich wojsk, w tym marynarki, a rząd polski wystąpiłby o międzynarodowe mediacje w sprawie zwrotu tej części kraju. Niemcy mogliby posłużyć się argumentem, że przejęli terytorium niebronione, więc najwyraźniej Polska nie była nim zainteresowana. Polska musiała więc mieć własną flotę. Ówcześni politycy i dowódcy bazowali na swojej wiedzy i doświadczeniach. Przeanalizowali wszystkie ówcześnie dostępne informacje. Pomylili się. Ale błędy popełniano w całej Europie lat dwudziestych i trzydziestych. Przykładem jest klęska Francji wiosną 1940 r.

Rozmawiał Michał Szukała (PAP)

PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy