Akcja "Góral". W trzy minuty Armia Krajowa zdobyła 106 mln złotych

Brak funduszy na prowadzenie działalności konspiracyjnej wpłynął na podjęcie decyzji o dokonaniu napadu na transport pieniędzy kontrolowanego przez niemieckiego okupanta Banku Emisyjnego w Warszawie. Rozkaz o zatwierdzeniu akcji wydał dowódca AK gen. Stefan Grot-Rowecki.

Armia Krajowa była największym podziemnym wojskiem w okupowanej Europie. Prowadzenie działalności konspiracyjnej, zrzeszającej ponad 300 tys. żołnierzy struktury, wymagało olbrzymich nakładów. Jednym ze źródeł pozyskiwania funduszy były akcje ekspropriacyjne, czyli zdobywanie pieniędzy na okupantach i na jego instytucjach.

Przedstawiamy fragment "Wielkiej księgi Armii Krajowej" (Znak Horyzont, Kraków 2015), opisujący m.in. słynny napad na transport pieniędzy niemieckiego Banku Emisyjnego.

Reklama

Akowscy milionerzy

Jednym z podstawowych problemów AK był brak funduszy na prowadzenie działalności konspiracyjnej. Środki przekazywane z Zachodu jedynie w małej części pokrywały zapotrzebowanie podziemia. Dlatego nieodzowne było zdobywanie pieniędzy we własnym zakresie. Największa akcja ekspropriacyjna, tzw. Eks, została przeprowadzona 12 sierpnia 1943 r. w Warszawie. W środku dnia, w ciągu zaledwie kilku minut AK wzbogaciła się o blisko sto sześć milionów złotych.

Wiosną 1943 r. na najwyższych szczeblach AK zrodził się śmiały plan przeprowadzenia akcji w celu zdobycia znacznej sumy pieniędzy na prowadzenie działalności konspiracyjnej. Po rozmowie gen. "Grota" z kpt. Emilem Kumorem "Krzysiem", kierującym Wydziałem Inwestycji i Zakupów w Biurze Finansów i Kontroli KG AK, zdecydowano się na sięgnięcie po zasoby kontrolowanego przez okupanta warszawskiego oddziału Banku Emisyjnego. Początkowo rozpatrywano wariant bezpośredniego uderzenia na siedzibę banku przy ul. Bielańskiej, lecz wkrótce wybrano bardziej realistyczny plan przejęcia jednego z transportów pieniędzy przewożonych na Dworzec Wschodni.

Przygotowywana akcja była jednym z priorytetów KG. Dlatego do jej realizacji wyznaczono oddział do zadań specjalnych podległy bezpośrednio dowódcy AK o kryptonimie "Osa", który na początku 1943 r. po włączeniu w struktury Kedywu zmienił nazwę na "Kosa 30". Niestety, w czerwcu 1943 r. doszło do katastrofy. Podczas ślubu jednego z członków oddziału gestapo aresztowało w Warszawie kilkunastu jego żołnierzy. Nie koniec jednak na tym, gdyż pod koniec miesiąca w niemieckie ręce wpadł sam gen. Rowecki, inicjator akcji. Mimo zaistniałej sytuacji następca "Grota", gen. Tadeusz Komorowski "Bór", wydał zgodę na kontynuowanie przygotowań.

Do akcji został włączony należący do kedywowskiego "Motoru" oddział "Pola" pod dowództwem por. Romana Kiźnego "Poli".
Prace organizacyjne trwały w sumie ponad rok. Dużym ułatwieniem okazało się "wciągnięcie" do współpracy dwóch polskich pracowników banku, Ferdynanda Żyły "Michała I" oraz Jana Wołoszyna "Michała II". Ich zadaniem było informowanie o wszelkich zmianach w metodach ochrony transportów.

Gdy przygotowania miały się już ku końcowi, pojawił się kolejny problem. Niemcy do przewożenia pieniędzy wykorzystywali samochody warszawskiego Zakładu Oczyszczania Miasta (ZOM) oraz stosowali trzy różne warianty tras. Ostatecznie pomógł jednak łut szczęścia, zaprocentowała również pomysłowość akowców. Jeden z wariantów odpadł ze względu na remont mostu Poniatowskiego, a drugą trasę postanowiono wyeliminować, ustawiając na niej fikcyjne znaki informujące o remoncie i zakaz wjazdu.

W lipcu 1943 r. wszystko było gotowe. Pierwsza próba przejęcia pieniędzy 5 sierpnia zakończyła się jednak fiaskiem. Grupa uderzeniowa została poderwana na nogi informacją od "Michała II" o dużym transporcie gotówki. Niestety, dwóch żołnierzy, którzy mieli strzałami z broni maszynowej rozpocząć uderzenie, nie otrzymało sygnału od łącznika o nadjeżdżającym samochodzie. Mimo że nie udało się zdobyć, jak się później okazało pięćdziesiąt mln złotych, był to jednak świetny sprawdzian działań poszczególnych grup, który pozwolił wychwycić i wyeliminować niedociągnięcia w planie akcji.

Tydzień później kolejna informacja z banku zelektryzowała akowców. Dwunastego sierpnia rano poszczególne grupy zajęły wyznaczone pozycje. Po telefonicznym potwierdzeniu, że samochód z pieniędzmi opuścił bank, łączniczki poinformowały wszystkie patrole ustawione na trasie przejazdu. Kilku żołnierzy ustawiło fałszywe znaki uniemożliwiające skręt w ul. Miodową. Kwadrans po jedenastej na ul. Senatorską wjechały dwa auta stanowiące cel ataku.

Ciężarówka ZOM-u jechała jako pierwsza, za nią w pewnej odległości osobówka z dodatkową ochroną. Barierki przy skrzyżowaniu z ul. Miodową uniemożliwiły im skręt i wymusiły dalszą jazdę prosto ul. Senatorską. Kilkadziesiąt metrów dalej na drodze stał ciężarowy ford, potocznie zwany "kitajcem". Aby wyminąć przeszkodę, samochody przejechały na lewą stronę jezdni.

Wtedy jednak zza auta wyjechał ręczny wózek ze stertą skrzyń, pchany przez pchor. Zbigniewa Skoworotko "Jarkę". Ciężarówka gwałtownie zahamowała. W tej samej chwili padły pierwsze strzały. To dowódca akcji por. "Pola" serią z broni maszynowej w dach ciężarówki dał sygnał do uderzenia. W tym samym momencie do akcji weszło dwóch żołnierzy ukrywających się na pace "kitajca", Stanisław Zołociński "Doman" oraz Andrzej Żupański "Andrzej", którzy ostrzelali policjantów siedzących na skrzyni samochodu ZOM-u.

Po ostrzale na skrzynię wskoczyli żołnierze "Kosy 30". Jak pisał Żupański w książce poświęconej akcji: "Opanowali skrzynię, zaczynając wyrzucać policjantów na ulicę. Usunęli też znajdujących się tam poległych w strzelaninie dwóch pracowników banku. Pozostali natychmiast sami się ewakuowali" . Inne grupy zlikwidowały Niemców w samochodzie osobowym.

Miejsce za kierownicą zdobycznej ciężarówki zajął szofer "kitajca", Stanisław Matych "Mila". Po niespełna trzech minutach od uderzenia samochód pędem odjechał w kierunku ul. Sowińskiego, gdzie w gospodarstwie ogrodniczym Bronisława Ruchowskiego "Bratka" łup został wrzucony do dziury w ziemi i przysypany ziemniaczanymi łęcinami. Wieczorem zdobycz została przeniesiona do szklarni, a następnego dnia worki z pieniędzmi w skrzynkach z warzywami trafiły na ul. Śliską, gdzie odebrał je wysłannik KG AK.

Akcja "Góral", bo tak ją nazwano od wizerunku górala widniejącego na banknocie pięćsetzłotowym, zakończyła się sukcesem. Ponad czterdziestu żołnierzy w kilka minut zdobyło blisko sto sześć milionów złotych. Ze względu na sposób wykonania uderzenia, a także przypadkową śmierć trzech polskich pracowników banku siedzących na pace ciężarówki, gestapo nie było w stanie ustalić, czy napad był dziełem polskiego podziemia, czy zwykłym bandyckim rabunkiem. Dzięki temu Niemcy nie przeprowadzili odwetu na ludności cywilnej. Nie mogąc znaleźć sprawców, rozplakatowali jedynie ogłoszenie, w którym oferowali pięć milionów złotych za wydanie winnych.

AK nie pozostała im dłużna, oferując dwa razy więcej za wskazanie kolejnego tak wartościowego transportu.

Banditenstadt Końskie

Jednymi z najtrudniejszych do przeprowadzenia były uderzenia na miejscowości kontrolowane przez okupanta. Tego typu działania nie należały do częstych, były jednak najbardziej efektywne, łączyły bowiem w sobie kilka z wyżej wymienionych typów akcji. Zdarzało się bowiem, że po zajęciu miejscowości likwidowano przedstawicieli wroga, przeprowadzano ekspropriacje bądź niszczono infrastrukturę.

Do rangi symbolu urasta zajęcie 1 września 1943 r., w czwartą rocznicę wybuchu wojny, powiatowego miasta Końskie przez oddział partyzancki pod dowództwem cichociemnego, ppor. Waldemara Szwieca "Robota" vel "Jakuba".

Szwiec stał na czele II Zgrupowania wchodzącego w skład działających od wiosny 1943 r. na Kielecczyźnie Zgrupowań Partyzanckich AK "Ponury". Dowódca całości, cichociemny por. Jan Piwnik "Ponury", miał jasno sprecyzowany pogląd na temat metod walki z okupantem. "Nie należy szczypać szwaba, lecz bić pięścią w mordę"  - mawiał.

Najbliższy temu myśleniu spośród dowództwa Zgrupowań był właśnie "Robot" operujący na Ziemi Koneckiej. Dlatego 1 września 1943 r. postanowił uderzyć na powiatowe miasto Końskie. Termin akcji został wybrany nieprzypadkowo. Czwarta rocznica wybuchu wojny stanowiła dla Polaków datę symboliczną, a zamanifestowanie gotowości walki o wyzwolenie kraju miało wymiar szczególny. Ponadto akcja stanowiła odwet za aresztowanie 20 sierpnia 1943 r. ponad dwustu siedemdziesięciu mieszkańców Końskich, podejrzewanych przez niemieckie władze bezpieczeństwa o działalność konspiracyjną.

W jednym z meldunków o celu akcji Szwiec pisał:

"Chcąc przekonać niemców (sic!), że dywersja jest rzeczywiście poza miastem, podnieść ducha ludności w powiecie oraz zdeprymować żandarmerię - zdecydowałem się na skok na Końskie. Efekt był bardzo duży. Ludność zrozumiała, że istnieje siła, o której dotychczas mało wiedziała".

W mieście i najbliższej okolicy stacjonowało w tym czasie blisko tysiąc ośmiuset świetnie uzbrojonych żołnierzy niemieckich, funkcjonariuszy policji oraz wschodnich formacji kolaboracyjnych. I choć "Robot" mógł im przeciwstawić zaledwie osiemdziesięciu partyzantów uzbrojonych m.in. w cekaem, sześć erkaemów, siedem peemów, około sześćdziesięciu granatów i broń długą, nie zraziło to dzielnego cichociemnego.

Przed północą 31 sierpnia partyzanci zajęli wyznaczone pozycje na skraju miasta. Sygnałem do ataku było wyłączenie stacji transformatorowej. Tuż po północy rozdzieleni na kilka grup akowcy rozpoczęli realizowanie wyznaczonych zadań. Część żołnierzy ogniem broni maszynowej trzymała w szachu niemieckie oddziały ulokowane w poszczególnych budynkach. Jeden z uczestników uderzenia, Henryk Smalc "Herwin", wspominał:

"Wszystkie punkty, gdzie kwaterowali Niemcy i własowcy, zostały ostrzelane. A jaki ogień otwarli oni sami? Bali się ruszyć z chałup, bo ciemno, łączność przerwana, więc - pruli na oślep, Panu Bogu w okno. Amunicji im nie brakowało".

Dwie grupy zajęły się rekwirowaniem materiałów w zarządzanych przez okupanta magazynach "Społem" oraz niemieckim sklepie. Były to m.in. produkty tekstylne, odzież, papierosy oraz żywność. Zdobycz została załadowana na samochód ciężarowy i platformę konną.

W tym samym czasie kilku żołnierzy pod dowództwem kpr. Stanisława Janiszewskiego "Dewajtisa" wykonało pięć wyroków śmierci na mieszkających w mieście konfidentach, którzy zostali skazani przez sądy specjalne. Janiszewski tak opisywał w rozmowie z autorem tę akcję:

"Na Lipowej weszli my i tam wykonaliśmy wyrok na tej, ona chyba chodziła do gimnazjum. (...). Na 1 maja, nad bramą, gdzie był baudienst [służba budowlana - WK]. To tam mieszkało dwóch braci i jeden był konfidentem, to byli wysiedleni z Poznania. (...). Spółdzielcza tam gdzie dywersja była, komenda. Tam był agent specjalnie przeszkolony, pijak - nie podpada taki. (...) Na podwórku, za kinem mieszkał tam taki byk cholera czarny. Piąty matka tej dziewczyny. Wszędzie były odczytywane pełne sentencje wyroków. (...) Szybko żeśmy się uporali z tymi szpiegami, zdrajcami".

Po około dwóch godzinach "Robot" dał sygnał do opuszczenia miasta. Partyzanci wycofali się bez strat własnych, natomiast Niemcy mieli sześciu poległych żandarmów oraz jednego funkcjonariusza Sonderdienstu (policji pomocniczej).

Dzięki tej akcji zdobyto pełne umundurowanie dla żołnierzy II Zgrupowania, a nadwyżka została przekazana pozostałym oddziałom "Ponurego". Równie ważny był aspekt psychologiczny. Żandarmeria była przerażona, o czym świadczy fakt, że oceniała siły, które zajęły miasto, na pięciuset ludzi z kawalerią i działami przeciwpancernymi. Po okolicy krążyły nawet plotki o desancie alianckim przeprowadzonym rzekomo w pobliżu miasta.

Polski burmistrz Końskich na konferencji u niemieckiego starosty zwrócił uwagę, że w tym przypadku mieszkańcy miasta nie byli raczej odpowiedzialni za akcję. Starosta przyznał mu rację i oświadczył, że nie wiedząc, co dalej ma czynić, zwrócił się do gubernatora Hansa Franka z prośbą o pomoc. Frank musiał być również pod wrażeniem akcji, dość szybko bowiem Końskie otrzymało specjalny status Banditenstadt (bandyckiego miasta), nadawany terenom, na których podziemie szczególnie mocno dało "popalić" niemieckiemu okupantowi.

*  *  *  *  *

Na zakończenie należy wspomnieć o jeszcze jednym, niezwykle istotnym typie akcji. Chodzi o rozbijanie więzień oraz uwalnianie członków konspiracji z innych miejsc odosobnienia. Ratowanie kompanów od niechybnej śmierci było jednym z najbardziej rycerskich czynów podczas wojny. Dawało ponadto wiarę innym żołnierzom, że gdyby znaleźli się w podobnym położeniu, towarzysze ich nie opuszczą. Aby podkreślić wagę tego typu operacji, w niniejszej publikacji poświęcono temu zagadnieniu osobny rozdział.

Aktywność oddziałów akowskich w walce o wyzwolenie kraju zaprzeczała komunistycznej propagandzie, w myśl której AK stała "z bronią u nogi". Ukazywała jednocześnie, jak wielki potencjał drzemał w tych bohaterskich "Orłach", "Lotach", "Ponurych", składających się na fenomen, któremu na imię Armia Krajowa.

Uczestnicy najsłynniejszych akcji podziemia stają się obecnie niemal ikonami popkultury. Bohaterowie, którzy w okresie PRL-u byli w najlepszym przypadku skazywani na niepamięć, znajdują swe zasłużone miejsce w świadomości kolejnych pokoleń Polaków. Należy mieć jednak na uwadze fakt, że w okupowanej Polsce często większe efekty niż akcje zbrojne przynosiła działalność sabotażowa, prowadzona potajemnie przez tysiące anonimowych członków podziemia bądź bezimiennych cywili, czyniących to z potrzeby serca. Im również należy się wielki szacunek oraz upamiętnienie za wkład w ratowanie Ojczyzny.

Wojciech Königsberg

-----

"Wielka księga Armii Krajowej" (opracowanie zbiorowe) Znak Horyzont, Kraków 2015

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Armia Krajowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy