Norman Davies "Serce Europy". PRL - dziedzictwo upokorzenia

"Polacy musieli patrzeć, jak ich kraj jest bez żadnego powodu rozrywany na kawałki (...). Dostali się pod rządy przywódców nie cieszących się dobrą sławą. (...) Po czterdziestu latach morderczej odbudowy patrzyli, jak ich ojczyzna bankrutuje. (...) Istotą nowożytnych doświadczeń Polski było upokorzenie" - tak w przejmującej syntezie polskich dziejów "Serce Europy" Norman Davies ujął doświadczenie ludzi dotkniętych życiem W PRL-u.

Którędy przebiegała najgłębsza linia podziału społeczeństwa w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej? Norman Davies, brytyjski historyk i najlepszy na Zachodzie znawca dziejów Polski, wskazuje na istnienie "dwóch narodów": uprzywilejowanej i sytej partyjnej nomenklatury oraz sprowadzanej do biernej roli przytłaczającej większości narodu.

"Partyjni bonzowie traktowali państwo jak swoją prywatną własność na modłę średniowiecznych baronów, a szarych obywateli - jak niewolników w swoich lennach. Rządzącą elitę dzieliła od mas głęboka przepaść. Istnienie 'dwóch narodów' było rzeczywistością" - puentuje Norman Davies w książce "Serce Europy. Polska: przeszłość we współczesności" (Wydawnictwo Znak, Kraków 2014).

Reklama

Na łamach serwisu Nowa Historia prezentujemy fragmenty pracy brytyjskiego historyka, uhonorowanego w Polsce m.in. Orderem Orła Białego. 

Dwa narody. Władza i społeczeństwo w PRL

Skutki emocjonalne tej społecznej schizmy były naprawdę dalekosiężne. Pewien socjolog porównał polskie społeczeństwo do pary małżeńskiej, która nawet po rozwodzie musiała dalej mieszkać w jednym domu. Jeśli mieli uniknąć niekończących się kłótni i ciągłego piekła, konieczny był jakiś rodzaj umowy społecznej, a przynajmniej zawieszenia broni.

Porównanie jest przekonujące, dopóki się nie zastanowić, jaka logika nakazywała im przymus tego wspólnego mieszkania. Jeśli wziąć pod uwagę ich interesy, można by nie bez powodu rozważyć separację. Przymusowe małżeństwo nigdy przecież nie było związkiem zawartym z prawdziwej miłości. A upierać się przy mieszkaniu razem na zawsze, bez względu na ludzkie uczucia, oznaczało prowokowanie tragedii, która w końcu musiała się wydarzyć.

Osiodłane przez swój panujący establishment polskie społeczeństwo reagowało jednak z niezwykłą powściągliwością. Chociaż przemoc mogła by być odpowiedzią zdesperowanego narodu na przemoc władz, trzydzieści trzy miliony ludzi nie obróciły się w gniewie przeciwko trzem milionom żyjących wśród nich biurokratów. Mimo powtarzających się starć - w latach 1956, 1968, 1970, 1976 i 1980-1981 - lista ofiar najprawdopodobniej nie przekroczyła pięciuset czy sześciuset osób w ciągu 36 lat; to bardzo smutna liczba, ale według norm panujących w innych częściach świata bynajmniej nie ogromna.
 

Ktoś, kto zamierza powtarzać odwieczne oszczercze pomówienia Polaków o to, że są narodem wichrzycieli skłonnych do politycznego samobójstwa, powinien przyjrzeć się historii. Istniały oczywiście powody po temu, aby pokolenie powojenne zachowywało powściągliwość. Wpływ Kościoła na masy był bardzo silny, a Kościół konsekwentnie zalecał chodzenie drogą duchowego cierpienia zamiast ścieżkami zemsty.

Warstwy ludzi wykształconych, które znacznie się rozrosły, miały tradycyjną pociechę w postaci literatury narodowej, z jej gotowym do użytku światem marzeń czekającym na pragnących ucieczki; był też pełen życia świat polskiej sztuki - od awangardowego teatru po scenę muzyczną, bardzo kompetentny i bardzo zróżnicowany. Szczególnie lata powojenne pełne były różnego rodzaju przełomowych wydarzeń.

Nawet gdyby Polska prowadziła spokojną egzystencję, trzeba by dziesiątków lat, żeby się podnieść po straszliwych cierpieniach i przelewie krwi z okresu II wojny światowej; tym, którzy przeżyli, nie było jednak dane szybko odzyskać stabilizację. Plany przesiedleńcze z lat 1945-1947 zapędziły miliony ludzi do miast i województw, w których byli zupełnie obcy. Projekty masowego uprzemysłowienia w ramach planu sześcioletniego z lat 1950-1955 i następnie planów pięcioletnich spowodowały jeszcze potężniejszy zalew milionów ludzi, napływających do nowych miast i fabryk z okręgów wiejskich.

W ciągu ćwierćwiecza, jakie minęło od 1945 roku, społeczeństwo w przeważającej części rolnicze zostało przekształcone w społeczeństwo w przeważającej części miejskie: mieszkańcy miast stanowili w  1971 roku 52 procent, i to w czasie gdy bezprecedensowy powojenny przyrost ludności wzrósł do 30,7 promila, wypełniając polskie domy dziećmi. Innymi słowy, typowa polska rodzina w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych składała się z dwojga młodych rodziców, pracujących do późnych godzin za marne wynagrodzenie i zmagających się - bez pomocy dziadków - z wychowaniem dwójki lub trójki małych dzieci w ciasnym i zagraconym mieszkaniu w na wpół wykończonym bloku, w nowym mieście lub na nowym przedmieściu, gdzie zdążyli się zaledwie trochę zaaklimatyzować.

Była to sceneria odpowiednia nie dla skarg i buntów, lecz dla bohaterskiej walki o przetrwanie. Dopiero w latach siedemdziesiątych, kiedy zaludniono ponownie Ziemie Odzyskane, kiedy spadł przyrost naturalny i zmniejszył się napływ ludności do miast, a wzrost wynagrodzeń przyniósł okres względnego dobrobytu, powojenne pokolenie mogło się zastanowić nad swoim trudnym położeniem. Dopiero pod sam koniec tego okresu, kiedy nadszedł gwałtowny kryzys gospodarczy, zdało sobie sprawę, jak wiele z jego poświęceń poszło na marne.

Trzeba także wziąć pod uwagę przytłaczające poczucie bezradnej zależności, które zwykli ludzie odczuwali w stosunku do komunistycznego państwa i jego partyjnych szefów. We wszystkich głównych sektorach zatrudnienia państwo to było monopolistycznym pracodawcą. Było właścicielem wszystkich zakładów produkcyjnych, wszystkich usług, całego transportu, wszystkich urzędów administracyjnych.

Co gorsza, ci sami partyjni bonzowie, którzy kierowali miejscami zatrudnienia, kontrolowali także dostęp do mieszkań i oświaty, system emerytur i ubezpieczeń oraz innych służb społecznych; milicję, która sprawowała nadzór nad obowiązkowym meldunkiem; sądy, w których teoretycznie można było wydawać wyroki we wszystkich wątpliwych sprawach.

Pojedynczy robotnik miał niewielkie szanse obrony przed tak potężnie skoncentrowaną władzą społeczną. W starych złych czasach przedwojennych, kiedy okrutni dziedzice i młynarze o sercach z kamienia sprawowali analogiczne monopole, zniechęcony robotnik mógł przynajmniej pójść sobie i poszukać pracy gdzie indziej. Za komunistów nie miał nawet takiej możliwości. Bo w innym mieście, w innym województwie znalazłby dokładnie taką samą organizację partyjną, te same kierowane przez partię związki, tę samą milicję prowadzącą te same rejestry miejsc zamieszkania, miejsc zatrudnienia i wykroczeń. Krótko mówiąc, musiał przy każdej okazji zginać kark przez partyjnymi władzami albo ryzykować, że zostanie pozbawiony już nie tylko środków do życia, ale także wszystkich innych dóbr socjalnych. Za zdenerwowanie majstra czy narażenie się dyrektorowi on i jego rodzina mogli z dnia nadzień zostać wypchnięci poza granice prawa. A gdy już ktoś raz dostał "wilczy bilet", mógł zacząć swobodnie przemierzać lasy niby ścigane zwierzę. Stawał się pariasem.

Liczba zawodów, w których można było pracować na własny rachunek, była w Polsce bardzo ograniczona. Istniała pewna liczba wykwalifikowanych rzemieślników - zegarmistrzów, mechaników samochodowych; pewna liczba punktów detalicznej sprzedaży - małych prywatnych restauracyjek i stoisk z pamiątkami, byli prywatni artyści - pisarze, malarze, rzeźbiarze, muzycy; byli słynni "badylarze", którzy często popisywali się swoim bogactwem. Poza nimi, jeśli ktoś szukał niezależności, miał niewielki wybór: wstąpić do zakonu albo zająć się uprawą ziemi. Ale nawet w swoich własnych gospodarstwach chłopi żyli w strachu przed urzędnikiem państwowej registratury, państwowej komisji cen, urzędu podatkowego czy kierownika państwowego parku maszyn rolniczych lub państwowego magazynu.

W najlepszym położeniu byli zapewne tak zwani chłoporobotnicy, którzy starali się zachować rodzinną działkę, nie tracąc jednocześnie pracy w fabryce. Wiele takich rodzin, żyjąc na obrzeżach wielkich rejonów przemysłowych, piekło dwie pieczenie przy jednym ogniu: wysoki dochód w gotówce przez cały rok, własnoręcznie wyhodowana tania żywność, plus niezależna baza materialna. Dobrze im się powodziło i byli względnie bezpieczni.

Jednak w ostatecznym rozrachunku w komunistycznym społeczeństwie nikomu nie udało się uniknąć tyranii niewymienialnej waluty. Ci sami partyjni planiści, którzy ustalali wysokość zarówno płac, jak i cen, a wobec tego także wysokość stopy życiowej, zadekretowali, że ani jedna polska złotówka nie ma trafić do zagranicznego obiegu i podlegać swobodnej wymianie.

Władze państwowe kupowały pracę robotników za miękką walutę - za złotówki, natomiast owoce tej pracy mogły swobodnie sprzedawać na światowych rynkach za twardą walutę - dolary, niemieckie marki, funty szterlingi czy jeny. W ten sposób władze określały nie tylko oficjalny kurs walutowy, którym dawało się w nieograniczony sposób manipulować, ale także realny koszt siły roboczej.

Górnikowi ze Śląska, którego węgiel eksportowano do Niemiec Zachodnich za zachodnie marki, nie płacono w walucie łatwo wymienialnej na te marki. Nawet gdyby harował przez pięćdziesiąt lat, nie uzbierałby dość, aby zamówić sobie w Niemczech volkswagena w zamian za wydobywanie Niemcom węgla. Polskim robotnikom płacono w walucie, za którą można było kupować wyłącznie towary wyprodukowane, wycenione i rozprowadzane przez państwo. Krótko mówiąc, stali się oni ofiarami masowego oszustwa polegającego na tym, że płacono im nie prawdziwymi pieniędzmi, lecz bonami, za które mogli kupować w przyfabrycznym sklepie.

Jeśli wierzyć podręcznikom, system "bon za pracę" był jednym z najobrzydliwszych nadużyć wczesnego kapitalizmu. W Anglii odrzucono go jako bezzasadną formę wyzysku: parlament zniósł go na mocy ustawy Truck Act z 1831 roku. Był natomiast jednym z filarów polityki płacowej krajów komunistycznych. Kiedy za czasów Solidarności śląscy górnicy ośmielili się zażądać, aby wypłacano im wynagrodzenie nie w złotówkach, lecz w dolarach, była to bardzo praktyczna propozycja. Ale jednocześnie stanowiła wyzwanie dla samych fundamentów ustroju, który wykorzystywał swoich pracowników niemal w każdej dziedzinie.

Mimo to Solidarność nie zdecydowała się realizować swoich celów gwałtownymi czy drastycznymi środkami. Od samego początku widziała swoje działania jako "samoograniczającą się rewolucję" w pełni odpowiadającą ograniczeniom wynikającym ze szczególnej sytuacji politycznej w Polsce. Trzymała się z daleka od interesów sowieckich, gwarantując na przykład, że linie łączności ZSRR z Niemcami Wschodnimi nie zostaną ani razu przerwane. W ramach pierwszych porozumień przyjmowała "wiodącą rolę" partii.

Po upadku dawnej Centralnej Rady Związków Zawodowych (CRZZ) w grudniu 1980 roku nie starała się utworzyć dla siebie podobnej monopolistycznej instytucji, pozwalając na powstanie konkurencyjnych wobec niej innych zdominowanych przez partię związków zawodowych - Branżowych Związków Zawodowych (BZZ) i Autonomicznych Związków Zawodowych (AZZ).

Podobnie w kręgach akademickich nowy prosolidarnościowy Niezależny Związek Studentów (NZS) zaczął działać niezależnie od dotąd monopolistycznego Socjalistycznego Związku Studentów Polskich (SZSP).

Solidarność wiejska istniała obok mniejszych, rywalizujących z nią organizacji na terenach wiejskich.

Na początku Solidarność nie wykazywała zainteresowania istotną kwestią samorządności, której nie było na liście 21 postulatów wynegocjowanych w Gdańsku. To rządowy plan reform gospodarczych, przedstawiony w styczniu 1981 roku, zawierał pierwsze propozycje w sprawie samorządu. Jak można było przewidzieć, proponowano nie tyle kontrolę, ile "udział" robotników. W tamtym czasie Solidarność nie zadbała o odpowiedź. Ale w marcu spontaniczne powstanie rad pracowniczych w zakładach pracy i utworzenie odrębnej sieci lokalnych przyzakładowych organizacji oznaczało postęp w sprawie, a w maju narodowe kierownictwo Solidarności przyjęło w zasadzie ideę samorządu pracowniczego.

Trwały lokalne rozgrywki sparringowe, brak było jakiegokolwiek ogólnego kompromisu, odwrót partii przyspieszał, i - wbrew sobie - Solidarność została zapędzona na święte terytorium nomenklatury. Na wiosnę wolne wybory na wyższych uczelniach przyniosły plon w postaci bezpartyjnej kadry dziekanów i rektorów.

W Bielsku-Białej skorumpowanego wojewodę przepędzono w wyniku nieoficjalnego strajku połączonych załóg. W lipcu cały personel Polskich Linii Lotniczych LOT, łącznie z wewnętrzną organizacją partyjną, rozpoczął strajk w proteście przeciwko narzuceniu im przez ministerstwo oficera wojsk lotniczych jako zwierzchnika ich demokratycznie wybranego prezesa.

W sierpniu w wyniku referendum w ogromnej Hucie Katowice usunięto mianowanego przez wyższe instancje dyrektora, który zamknął zakładową gazetę. W październiku w fabryce Ponar w Żywcu ustanowiono groźny precedens, głosując za usunięciem z terenu zakładów całej organizacji partyjnej.

Wciąż jednak nie było żadnych sygnałów ze strony rządu. Zatwardziali partyjniacy upierali się przy zasadzie "wszystko albo nic" i blokowali wszelkie gesty zmierzające do ustępstw i wszystkie jasne deklaracje na temat oficjalnej polityki. Rosnący chaos bardzo sprzyjał ich celom. Stanowił parasol dla zamachu stanu, do którego przygotowania postępowały z dnia na dzień. A Solidarność, doprowadzona do rozpaczy, ani razu nie sięgnęła po środki przemocy.

Kościół też skwapliwie szukał kompromisu. Kardynał Wyszyński z radością powitał narodziny Solidarności i udzielił jej swojego błogosławieństwa, ale pomógł też partii w czasie jej niedoli. W pełnych napięcia sierpniowych dniach 1981 roku, kiedy apele pierwszego sekretarza Gierka nie znalazły posłuchu, właśnie wyważone słowa prymasa uspokoiły nastroje ludzi. Po tym istotnym przekazie Kościołowi przyznano prawo nadawania w telewizji niedzielnej mszy, o co od dawna się ubiegał, a co partia konsekwentnie blokowała od chwili przejęcia telewizji publicznej w 1956 roku. (Podobnej prośby Solidarności o własny cotygodniowy program telewizyjny nigdy nie uwzględniono).

Związki Kościoła z Solidarnością były bardzo bliskie. Sam Wałęsa demonstracyjnie podkreślał swoją katolickość we wszystkim, co robił. Porozumienia Gdańskie podpisywał ogromnym długopisem ozdobionym portretem papieża Jana Pawła II. Wśród jego bezpośrednich doradców było wielu wybitnych katolików - na przykład Tadeusz Mazowiecki, swego czasu redaktor naczelny katolickiego pisma "Więź" i redaktor własnego tygodnika związku Solidarność. Złożył Papieżowi żywiołowy hołd podczas bardzo nagłośnionej wizyty w Rzymie w styczniu 1981 roku.

Jednocześnie Kościół starał się nie odcinać nici porozumienia z partią. Jest rzeczą bardzo istotną, że papież przyjął szlagierowe hasło "Odnowa", które było w tym czasie głównym sloganem partii.

Następca kardynała Wyszyńskiego Józef Glemp dążył do tych samych celów, choć nie zawsze tak samo pewnie. Pierwsza reakcja Glempa na grudniowy zamach stanu, która zdaniem niektórych brzmiała jak błaganie o pokój za wszelką cenę, została przeformułowana w późniejszych oświadczeniach. Osobiste konsultacje prymasa u papieża, i u następcy Wojtyły w Krakowie, kardynała Franciszka Macharskiego, niewątpliwie pomogły przywrócić równowagę.

Kościół tęsknił do społecznej zgody i pojednania. Był przeciwny wszelkim pomysłom obalenia państwa przy użyciu siły. Ale jako strażnik sumień narodu nie mógł przypieczętować zgody na reżim, który przed rokiem 1980 z takim cynizmem wykorzystywał naród, a w grudniu tak brutalnie go zaatakował.

W latach 1980-1981 między komunistycznym establishmentem i resztą narodu w każdej niemal sprawie, która stawała się przedmiotem dyskusji, otwierała się głęboka przepaść. Mało entuzjastyczny ateizm partii zgrzytał w zetknięciu z pobożnością katolickiego narodu; jego leninowska autokracja zgrzytała w zderzeniu z żywiołowo chaotyczną demokracją zgromadzeń Solidarności. Wyzwaniem dla poglądu partii na edukację jako na boisko treningowe dla posłusznych robotów były żądania nieograniczonego dostępu do wiedzy i harmonijnego rozwoju osobowości. Jej wizja historii Polski jako bohaterskiego marszu klasy robotniczej ku nieuchronnemu stworzeniu Rzeczypospolitej Ludowej ostro kontrastowała z powszechną świadomością następujących po sobie nieszczęść i ucisku.

Partyjne media nadal pokazywały stare wojenne filmy i schematyczne książki o walce narodu z faszyzmem; dziesiątki tysięcy ludzi słuchało organizowanych przez Solidarność wykładów o wszystkim, o czym mieli prawo usłyszeć: o cudzie nad Wisłą, o Józefie Piłsudskim, o masakrze w Katyniu, o powstaniu warszawskim. Pogląd na sztukę jako na nośnik oficjalnej kultury, pogląd na sport jako na sposób dowodzenia wyższości socjalizmu, pogląd na turystykę i podróże zagraniczne jako na działalność grupową podejmowaną w oficjalnie akceptowanych celach - wszystko to w najmniejszym stopniu nie przypominało społecznej idei wolności wypowiedzi.

W niemal każdej sprawie roszczenia partii okazywały się pozorne, podczas gdy ludzie chcieli czegoś, co byłoby autentyczne. Partia głosiła, że jest "demokratyczna", "socjalistyczna" i "patriotyczna", a jej członkowie wywodzą się spośród "najwartościowszych przedstawicieli klasy robotniczej". Ludzie natomiast żądali prawdziwej demokracji, prawdziwego socjalizmu, prawdziwego patriotyzmu i prawdziwej reprezentacji.

Na tle tych konfliktów moralne wymiary tragedii Polski uwidoczniały się z całą wyrazistością. Nie chodzi o to, że Polacy są z natury bardziej wrażliwi na kwestie moralne niż inne narody, a jeszcze mniej o to, że ich postępowanie jest w jakimś stopniu lepsze pod względem moralnym. Bynajmniej. Jeśli już, to stresy i napięcia związane z życiem w Polsce zaowocowały wyższą proporcją moralnych porażek, drobnej przestępczości i społecznego zła niż w innych, szczęśliwszych krajach. Ale to jest dopiero stwierdzenie istnienia problemu.

Obywatele kraju, w którym tak wielka była rozbieżność między wartościami moralnymi wyznawanymi przez społeczeństwo i wartościami propagowanymi przez monopolistyczne państwo, musieli być poddawani ogromnym moralnym naciskom. W komunistycznym państwie trzeba było mieć niezwykle mocny charakter, żeby zachować lojalność wobec przyjaciół i norm wychowania kosztem kariery, aby się powstrzymać od podkradania państwowego mienia (a pod tym względem partia dawała naprawdę piękny przykład), aby odrzucić przyjęte normy nagminnego pijaństwa i alkoholizmu. Na każdym rogu czekała pokusa, aby uzyskać awans, donosząc na kolegów, przezwyciężyć braki na rynku mieszkaniowym, dając łapówkę kierownikowi państwowej budowy, czy poddać się rozpaczy nad butelką wódki.

Nawet wielbiciele Polski muszą przyznać, że wszystkie drobniejsze formy nieuczciwości, przekupstwa i braku odpowiedzialności społecznej można było spotkać dosłownie wszędzie. W takiej obezwładniającej atmosferze uczciwemu człowiekowi nie było łatwo wiedzieć, w czym lub w kim powinien pokładać lojalność.

Jeśli ojciec rodziny chciał jej zapewnić lepsze warunki życia, wiedział, że może to zrobić, wstępując do partii i zapominając wszystko, czego jego pobożna matka nauczyła go o duszy i sumieniu. Jeśli żona chciała pomóc mężowi, wiedziała, komu ma się przypochlebić.

Jeśli nauczyciel chciał zachować pracę, musiał przekazywać informacje, o których wiedział, że są nieprawdziwe, albo to, co wiedział, zatrzymać dla siebie. Jeśli student chciał zdać egzaminy, musiał ograniczyć komentarze do tego, co jego egzaminatorzy mieli prawo zaakceptować. Jeśli robotnik czuł, że ma ochotę zrobić coś ponad wyznaczone minimum, musiał się pogodzić, że płynąca z tego tytułu korzyść wzbogaci nie jego, lecz majstra lub dyrektora fabryki.

Jeśli funkcjonariusz partyjny wstąpił do partii ze szczerym zamiarem służenia swoim towarzyszom i ideałom, musiał się zdecydować na odrzucenie wszelkiego wyrażania owych ideałów w interesie dyscypliny partyjnej.

Cóż za okrutny świat! Komu więc należało wierzyć?

W niektórych dyktaturach, gdzie wszystkie kanały informacyjne są skutecznie kontrolowane lub gdzie osiągnięto zgodę społeczną, ludzie nie cierpią aż tyle z powodu agonii ścierających się ze sobą władz. Ale w Polsce, gdzie Kościół mówił jedno, a państwo mówiło drugie, gdzie babka w domu nieodmiennie mówiła co innego niż nauczyciel w szkole, gdzie rodzice ukrywali przed dziećmi poglądy swoich zwierzchników, każdemu przypominano o tym, co złe, a co dobre, częściej i z większą siłą.

Z powodu tragicznych losów swojej ojczyzny Polacy stawali w obliczu liczniejszych moralnych wyborów, i to stawali drastyczniej nie tylko w porównaniu z obywatelami krajów demokratycznych - którzy się na ogół zdają na własne sumienie - ale także w porównaniu z obywatelami innych państw komunistycznych.

Moralna agonia Polski brała się nie tyle z samej komunistycznej dyktatury, ile z faktu, że sowiecka odmiana komunizmu była pomyślana tak, aby oderwać Polskę od wszystkich najcenniejszych dla niej wartości i tradycji. I to niewątpliwie dlatego Polska zrodziła tak wielu oszustów i łajdaków, a z drugiej strony - najwspanialszych ludzi, jakich można było mieć nadzieję spotkać na swojej drodze.

Skala emocji rozbudzonych przez tragedię Polski przebiegała od gniewu i frustracji do cynizmu i rozpaczy.

Polacy musieli patrzeć, jak ich kraj jest bez żadnego powodu rozrywany na kawałki, a ich nadzieje raz za razem zostają rozwiane. Dostali się pod rządy przywódców nie cieszących się dobrą sławą. Żyli w coraz większej nędzy mimo bogatych zasobów ludzkich i naturalnych. Godzinami stali w kolejkach po codzienny chleb.

Po czterdziestu latach morderczej odbudowy patrzyli, jak ich ojczyzna bankrutuje. Raz jeszcze musieli słuchać dowcipów o polnische Wirtschaft, o chaotycznej polskiej gospodarce i zastanawiać się, czy naprawdę są aż tak niekompetentni, jak utrzymują ich super-wydajni niemieccy sąsiedzi.

Cierpieli poniżenie jako adresaci obcej pomocy charytatywnej - jak najuboższe kraje Azji czy Afryki - a co najgorsze, winą za ten stan rzeczy obarczano ich samych. Jedyna możliwa odpowiedź na pytanie, dlaczego Polska musiała znosić takie poniżenia, brzmi, że wymagały tego interesy sowieckie.

Istotą nowożytnych doświadczeń Polski było upokorzenie.

--------------------------------

Opublikowany fragment pochodzi z książki Normana Daviesa "Serce Europy. Polska: przeszłość we współczesności" Wydawnictwo Znak, Kraków 2014

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy