Rotmistrz Witold Pilecki i jego oprawcy. Posłali na śmierć bohatera i dożyli późnej starości

„Oświęcim przy tym to była igraszka" - wyznał rotmistrz Witold Pilecki, opisując tortury, jakim był poddany w komunistycznej katowni. Kim byli oprawcy, którzy jednego z najdzielniejszych żołnierzy II wojny światowej poddali katuszom nieporównywalnym nawet z gehenną niemieckiego obozu koncentracyjnego?

Przedstawiamy fragment książki Tadeusza Płużańskiego "Rotmistrz Pilecki i jego oprawcy" (Wydawnictwo Fronda, Warszawa 2015).

"Manikiurzyści". Oprawcy rotmistrza Witolda Pileckiego

Zwyczajem bezpieki było przesłuchiwanie jednego więźnia bez przerwy przez kilku "oficerów" śledczych - niedouczonych typków z awansu społecznego, którym władza (pozorna) uderzyła do głowy. Faktycznie byli tylko narzędziem w rękach zbrodniczego kierownictwa. Nie oznacza to, że są mniej winni - bezpośrednio znęcali się nad osadzonymi, co w świetle prawa stanowi zbrodnię komunistyczną. Jednak w III RP stawali przed sądem głównie jako świadkowie. To oni maltretowali w śledztwie Witolda Pileckiego i mojego Ojca. Rotmistrzowi, który nie chciał pójść na współpracę i przyznać się do absurdalnych zarzutów zdrady Ojczyzny, zerwali nawet paznokcie. To dlatego nasz bohater wypowiedział słynne słowa: "Mnie tu wykończyli. Oświęcim przy tym to była igraszka".

Reklama

Niektóre stalinowskie śledztwa (te szczególnej wagi) nadzorował osobiście szef Departamentu Śledczego MBP, pułkownik Jacek Różański (Józef Goldberg; przedwojenny prawnik), który faktycznie wydawał wyroki. Tak było w wypadku grupy rotmistrza Witolda Pileckiego. Różańskiemu pomagał jego zastępca - naczelnik Wydziału II podpułkownik Adam Humer i dyrektor Departamentu III MBP (ds. walki z bandytyzmem, czyli niepodległościowym podziemiem), inny pułkownik Józef Czaplicki, ze względu na swoją nienawiść do AK-owców nazywany "Akowerem". Różański ignorował fakty przemawiające "na korzyść" Rotmistrza, np. raporty z jego pracy w Auschwitz, a nadawał specjalne znaczenie sfingowanym dokumentom (podstawą oskarżenia grupy Pileckiego były wymyślone przez bezpiekę plany zlikwidowania "mózgów MBP" - właśnie Różańskiego, Czaplickiego i szefowej Departamentu V MBP Julii Brystygier "Luny"), znane nam jako raport "Brzeszczota".

Na biurka Różańskiego i Czaplickiego trafiały notatki "agentów celnych", czyli więziennych kapusiów, rozpracowujących Pileckiego i jego współpracowników. Dostawał je również wiceminister bezpieki generał Roman Romkowski (Natan Kikiel), który faktycznie rządził MBP (szef resortu generał Stanisław Radkiewicz - polski internacjonał, był figurantem).

"Sprawa polityczna"

Informacje o "śledziach" Pileckiego znajdują się w kartotece personalnej, przekazanej Instytutowi Pamięci Narodowej przez UOP:

Marian Krawczyński, (jeden z najbardziej "zasłużonych" w sprawie), rocznik 1920, przed wojną skończył zawodówkę, po wojnie pułkownik. Na Mokotowie pracował przez 1,5 roku, do 1948 roku, w bezpiece do 1955 roku.

Zbigniew Kiszel, rocznik 1923, major, w bezpiece do 1958 roku.

Eugeniusz Chimczak, rocznik 1921, najpierw śledczy PUBP w Tomaszowie Lubelskim, potem pułkownik w warszawskiej centrali MBP, w bezpiece aż do 15 czerwca 1984 roku.

Wszyscy "śledzie" ukończyli przyspieszone kursy dla funkcjonariuszy (Chimczak i Krawczyński Centralną Szkołę MPB w Łodzi). Wszyscy mieszkali potem w centrum Warszawy (Krawczyński przy tej samej ulicy co Chimczak - Madalińskiego). Mimo że "nie utrzymywali ze sobą żadnych kontaktów", wiedzieli o sobie wszystko.

Przesłuchiwani w III RP przez prokuratora Instytutu Pamięci Narodowej przyznawali, że pracowali w MBP, ale sprawy Pileckiego "nie pamiętali". Chimczakowi nie przeszkadzało to mówić: "O tym, w co był zamieszany Pilecki, mogłem się zorientować z wyjaśnień, jakie mi złożył. [...] Moich zwierzchników interesowały wyjątkowo "sprawy szpiegowskie", a sprawa Pileckiego do takich została zaliczona".

Amnezja ustępowała po okazaniu im dokumentów z ich podpisami. Pytani o stosowanie przymusu fizycznego i psychicznego odpowiadali tak samo: nie było żadnego. Pozwalali sobie nawet na dalej idące dowcipy:

Krawczyński: "aresztowani nie zgłaszali mi o tego typu sytuacjach".

Kiszel: "osoby te nie zgłaszały mi takiego faktu, aby były bite w śledztwie".

Chimczak: "nie widziałem żadnych obrażeń na ciele przesłuchiwanych i o nich nie słyszałem. [...] Owszem, zostałem przez Tadeusza Płużańskiego oskarżony o znęcanie się nad nim w czasie przesłuchań, ale to nieprawda". Innym razem stwierdził: "To kłamstwa, sprawa polityczna".


"Z Pileckim rozmawiałem szczerze"

- Z Pileckim miałem dobry kontakt, rozmawialiśmy szczerze, no, może dość szczerze - mówił 83-letni Marian Krawczyński w 2003 roku przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Warszawie, przesłuchiwany jako świadek na procesie prokuratora Czesława Łapińskiego, który domagał się dla Witolda Pileckiego kary śmierci. Na pytanie sądu o zawód odpowiedział: urzędnik.

Fakt, że Krawczyński odpowiadał nie jako oskarżony, ale z wolnej stopy powodował, że mógł bezkarnie zmieniać zeznania. Tak jak wcześniej w ogóle "nie pamiętał" sprawy Pileckiego, przed sądem nagle wiele rzeczy sobie "przypomniał":

- To były normalne przesłuchania [czyli stosowany na co dzień na Rakowieckiej fizyczny i psychiczny przymus], wyjaśniałem z Pileckim jego notatki, adresy. Dużo mówiliśmy [oczywiście o żadnym dialogu oprawcy z ofiarą faktycznie nie mogło być mowy] o jego pobycie w Oświęcimiu, ucieczce, raporcie z obozu dla Armii Krajowej. Interesowało mnie to, gdyż w czasie wojny też należałem do AK. Dlatego przesłuchania nie były dla mnie łatwe - żalił się sądowi jeden z okrutniejszych śledczych Mokotowa.

Jeszcze bardziej krwawy "śledź" Eugeniusz Chimczak twierdził z kolei, że nie miał żadnego wpływu na czas trwania i charakter przesłuchań, bo wypełniał jedynie polecenia przełożonych.

Chimczak przypadkowo ujawniał mechanizmy śledztwa: "Zawsze sporządzałem protokół przesłuchania, nawet, gdy podejrzany nie chciał wyjaśniać" (czytaj: śledczy pisał, co chciał, nawet gdy przesłuchiwany nie dał się złamać biciem).

"Zmęczenie"

Twierdzenia, że śledczy nie znali czasu trwania przesłuchań, też nie są prawdziwe. Sami, opowiadając o swojej "ciężkiej" pracy przyznawali, że przesłuchiwali od rana (8-9) do godzin popołudniowych (15-16), potem mieli trzy-cztery godziny przerwy (aresztowani nie mieli takiego luksusu) i znowu, do 24. Krawczyński zeznał w sądzie, że "pracował z Pileckim" [co w tłumaczeniu z języka śledczych oznacza: znęcał się] czasem dzień po dniu - z własnej inicjatywy lub na polecenie przełożonego. Przez 1,5-2 miesiące.

8 sierpnia 1947 roku Chimczak wystąpił z wnioskiem o przedłużenie tymczasowego aresztowania wobec Pileckiego. Podpisał go major (potem ppłk) Mieczysław Dytry z Naczelnej Prokuratury Wojskowej (inny przedwojenny prawnik na służbie komunistów).

Podpis śledczego Krawczyńskiego widnieje na wielu dokumentach kluczowych dla śledztwa przeciwko Pileckiemu i jego współpracownikom. Są to: postanowienie o połączeniu spraw Pileckiego i pozostałych aresztowanych (czyli, że Pilecki nie działał sam, ale był szefem "grupy Szpiegowskiej"); postanowienie o zamknięciu śledztwa i najważniejszy - akt oskarżenia.

4 listopada 1947 roku Witold Pilecki, w obecności Krawczyńskiego i prokuratora NPW majora Zenona Rychlika potwierdził, że złożone w śledztwie zeznania były dobrowolne. "Opieka" śledczego powodowała, że powiedzenie prokuratorowi, iż zeznania zostały wymuszone, mijało się z celem. Każda próba powiedzenia prawdy kończyła się wznowieniem śledztwa, czyli ponownymi torturami. Pamiętać trzeba również, że prokurator przychodził do więzienia, gdzie rządziła bezpieka, i był na ogół osobą starannie wyselekcjonowaną. Odwołać zeznania można było dopiero przed sądem, z czego skorzystał Rotmistrz. Na swoim procesie stwierdził: "Protokoły podpisywałem przeważnie nie czytając ich, bo byłem wówczas bardzo zmęczony". Stwierdził tak, gdyż sala sądowa też była wypełniona "śledziami", ale nie trzeba chyba wyjaśniać, co to "zmęczenie" oznaczało i z czego wynikało. Podobnie wypowiadał się przed sądem mój Ojciec.

Dziadziuś z przedsiębiorstwa

Wracając do Krawczyńskiego. Po ujawnieniu kilka lat temu jego roli w sprawie rotmistrza Witolda Pileckiego dostałem list od osoby, która znała ubeka:

"Spotykałem go podczas urodzin mojej koleżanki, jego wnuczki (gdy byliśmy dziećmi). Wiem, że ona go bardzo kochała, zawsze zwracała się do niego «dziadziuś». Ostatnio rozmawiałem z nim w 2006 roku. Opowiadał o podróżach służbowych do Turcji z lat 60.-70. Wtedy już wiedziałem, że miał do czynienia z bezpieką, choć wyraźnie tego nie sprecyzował. Mówił o «przedsiębiorstwie» jako pracodawcy". W dalszej części listu przeczytałem: "Podczas jednego ze spotkań towarzyskich jego córka wspomniała o obecności Krawczyńskiego w sądach i z przekonaniem przekazywała jego słowa, że «może spać spokojnie». Ponoć zarzekał się, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Mówił, że zna okrutnego kata, który mieszka w bloku obok i że «tamten to świnia». Domyślam się, że chodziło o Chimczaka".

Wybijemy wszystko z twojej żony

- Metody miał szczególne. Kiedy bicie nie skutkowało, krzyczał: "My wiemy, że masz twardą d..., ale w celi obok jest twoja żona, z której wszystko wybijemy" - wspominał Chimczaka mój Ojciec, Tadeusz Płużański. - Kiedy w latach siedemdziesiątych spotkałem go na Nowym Świecie, mogłem mu tylko napluć w twarz, ale tego nie zrobiłem. On nawet na to nie zasłużył.

- Teraz miałbym go znowu oglądać? - Ojciec tłumaczył, dlaczego nie poszedł na proces "swojego" śledczego, sądzonego w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku razem z Adamem Humerem. - Podczas procesu ofiary musiały się tłumaczyć, przekonywać, że były bite. Odczytano zeznania Ojca złożone w śledztwie.

W 1996 roku, w procesie także Humera, Chimczak został skazany na siedem i pół roku więzienia, ale za kratki "ze względu na stan zdrowia" - podobnie jak większość sądzonych wówczas ubeków - nie trafił.

Syn bandyty

Chimczak zmarł w październiku 2012 roku. Chory - oczywiście na sprawiedliwość - pozostawał, jak łatwo policzyć, 16 lat. Gdy dowiedziałem się o terminie pogrzebu, pojechałem na Cmentarz Północny w Warszawie, żeby pożegnać go w imieniu swoim, a przede wszystkim Ojca. Żeby zobaczyć też, w jaki sposób ten komunistyczny zbrodniarz będzie chowany. Czy podobnie jak zbrodniarze niemieccy, którzy na ogół nie odchodzili w chwale, bo tamten system - brunatny totalitaryzm - został jednak w jakiejś mierze potępiony i rozliczony. Czy na pogrzeb przyjdą koledzy Chimczaka z bezpieki. Rodzina, najwyraźniej ze strachu, że ktoś "zakłóci uroczystość", w ostatniej chwili przełożyła pochówek o pół godziny. Zrezygnowała też z oprawy muzycznej i laudacji. Chimczakowie przemknęli boczną bramą od razu do grobu, bez zamówionej wcześniej uroczystości w domu pogrzebowym. W spokoju pochowali kochanego męża, ojca i dziadka. Tak odeszła jedna z najbrutalniejszych bestii więzienia mokotowskiego w Warszawie.

Wobec zmiany godziny uroczystości, spotkałem ich, gdy już wychodzili z cmentarza. Zdecydowałem się podejść. W grupce - jak się potem okazało - była żona, córka i jeszcze kilka osób. Spytałem, czy wiedzą, co pan Eugeniusz robił po wojnie? Jak się z tym czują? Starsza pani przyjrzała się mi i bez cienia emocji odpowiedziała: "Nie interesuje mnie, kim pan jest, ale skoro pan zadaje takie pytanie, musi pan być synem jakiegoś bandyty, a my z takimi bandytami robiliśmy po wojnie porządek". Jakiś mężczyzna dodał, że chcę z pogrzebu robić sprawę polityczną, a wszystkie informacje mogę znaleźć w... internecie. Z kolei dwudziestokilkulatek (wnuk?) już szykował się do bójki. Czyli rodzina świetnie wie, co Chimczak robił po wojnie, ale nie robi to na nich żadnego wrażenia. Nie mają żadnego dyskomfortu, nie mówiąc o poczuciu winy czy skruchy. Zresztą nigdy w rozmowach ze mną żaden stalinowiec, czy jego rodzina, nie przeprosili za dokonane zbrodnie. Nie przeprosili przede wszystkim rodzin ofiar. Czują się całkowicie bezkarni i wręcz przekonani, że działali w słusznej sprawie. Uważają siebie za bohaterów.

Potem sprawdziłem, dlaczego Stanisława Chimczak powiedziała: "robiliśmy porządek", w liczbie mnogiej. Ona też pracowała w bezpiece.

Bracia Umerowie

Wspomniany Adam Humer zmarł w 2001 roku w Warszawie. "Służbę" w bezpiece rozpoczynał w Tomaszowie Lubelskim (tam, gdzie Eugeniusz Chimczak). Wtedy jeszcze używał rodowego nazwiska Umer. W tomaszowskim UB pracował razem z młodszym bratem Edwardem Umerem (dziś spoczywa na Powązkach Wojskowych w Warszawie). Po zamachu (niestety nieudanym) na ich szefa Aleksandra Żebrunia (też pochowany na Powązkach), Umerowie przenieśli się najpierw do Lublina, a następnie do Warszawy. Obaj, jako wybitni specjaliści od łamania kręgosłupów, bez trudu znaleźli pracę w centrali resortów siłowych. Edward Umer trafi ł do Informacji Wojskowej, Adam Umer do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Wtedy do nazwiska dodał sobie H i został Humerem.

(...)

"Ciało należy pochować"

To Adam Humer zaakceptował - 23 stycznia 1948 roku - sporządzony przez "śledzi" akt oskarżenia Pileckiego. 5 lutego 1948 roku, z ramienia NPW, zatwierdził go wspomniany już Mieczysław Dytry, który uznał, że oskarżenie ma oparcie w "ustaleniach" śledztwa, a przyjęta kwalifikacja "przestępstw" jest zgodna z prawem. "Dokument" podpisał Henryk Podlaski, a dwa dni później, 7 lutego 1948 roku, przesłał go do Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie.

Sąd pod przewodnictwem Jana Hryckowiana podzielił (jakże inaczej) "argumentację" prokuratury i wydał (oczywiście jedynie słuszny i zgodny z prawem) wyrok. Najwyższy Sąd Wojskowy zatwierdził wyrok, a Bierut nie skorzystał z prawa łaski wobec Pileckiego. 24 maja 1948 roku Hryckowian informował o tym Naczelną Prokuraturę Wojskową.

W piśmie zwrotnym naczelny prokurator wojskowy Stanisław Zarako-Zarakowski (Rosjanin, słynny kat Polaków) przesłał do warszawskiego WSR protokół wykonania kary śmierci na Pileckim. W rozstrzelaniu Rotmistrza brał udział wiceprokurator NPW dla spraw szczególnych (sic!) Stanisław Cypryszewski (ur. 1893 r. w Kowlu, zmarły 1983 r. w Warszawie). Po egzekucji Pileckiego napisał do naczelnika więzienia mokotowskiego Alojzego Grabickiego: "ciało należy pochować".

W ostatniej drodze Rotmistrza, w zastępstwie Grabickiego, towarzyszył, jak już wiemy, Ryszard Mońko. A ciało, jak też wiemy, nie zostało pochowane, tylko zrzucone do bezimiennego dołu.

Strach przed odpowiedzialnością

Gdyby rozliczanie komunizmu rozpoczęło się tuż po okrągłym stole, można by osądzić (a przynajmniej próbować to zrobić) innych śledczych ze sprawy Pileckiego. Jerzy Kroszel zapewne uniknąłby sprawiedliwości, gdyż zmarł w 1989 roku, ale np. Tadeusz Słowianek dokonał żywota w 1993 roku. Po wojnie był śledczym UB w Łodzi i Warszawie. W 1957 roku awansowany do stopnia kapitana MO, w 1965 roku został podpułkownikiem. Na przebieg jego kariery nie wpłynęła surowa nagana (potem zatarta), którą otrzymał w 1962 roku za pijaństwo.

Postanowienie o wszczęciu śledztwa przeciwko Pileckiemu, na podstawie art. 7 dekretu z 13 czerwca 1946 roku (o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa - szpiegostwo) wydał śledczy Jerzy Kaskiewicz. Kaskiewicz zmarł dopiero w grudniu 1999 roku. Przez nikogo nienękany mieszkał przy ulicy Spacerowej w Warszawie, niedaleko Krawczyńskiego i Chmiczaka. Kaskiewicz prowadził również pierwsze przesłuchania członków grupy Pileckiego i wnosił o zastosowanie wobec nich tymczasowego aresztowania. "Przychylił się" do tego zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego do spraw szczególnych (oskarżenie Pileckiego i jego współpracowników miało charakter szczególny) podpułkownik Henryk (Hersz) Podlaski, który od początku czuwał nad "właściwym" przebiegiem śledztwa, a potem procesu. W 1956 roku Podlaski nagle zniknął (napiszemy o tym w dalszej części książki). Inny brutalny śledczy - porucznik Stefan Alaborski, w 1960 roku (12 lat przed śmiercią), ze strachu przed ewentualną odpowiedzialnością, zmienił nazwisko na Malinowski.

Tylko część ubeków pozostała w aparacie represji, przechodząc np. do SB, wielu partia rzuciła na inny odcinek. I tak na placówkę dyplomatyczną wyjechał m.in. kolejny brutalny ubek ze sprawy Pileckiego - Stanisław Łyszkowski, który za "zasługi" dla komunistycznej Polski dochrapał się stopnia generała brygady (też leży na Powązkach Wojskowych - szczególnej polskiej nekropolii).

Wytyczne z KC

Podlaski to niejedyny funkcjonariusz stalinizmu, który zapadł się pod ziemię. Przytoczmy jeszcze raz zeznania ubeka Krawczyńskiego przed sądem: "Sprawę Pileckiego kończyłem razem z mjr Szymańskim. To on przyniósł mi gotowy akt oskarżenia. Był razem z Serkowskim, który zlecił mi śledztwo i nadzorował je. Pismo pachniało jeszcze maszyną. Nawet go nie przeczytałem - nie było po co, bo wytyczne przyszły z KC.

A wytyczne w sprawie Rotmistrza przyszły nie tylko z warszawskiej centrali, ale z Moskwy. Tak groźny był dla komunistów Witold Pilecki.

Rozpracowywał NSZ i WiN

A propos dziwnych zaginięć. Nie chodzi tu o Ludwika Serkowskiego, który zmarł w 1990 roku w Warszawie. Był naczelnikiem Wydziału II Departamentu Śledczego MBP razem z Józefem (Jackiem) Różańskim odpowiedzialnym za stworzenie systemu wymuszania zeznań za pomocą fizycznego i psychicznego przymusu. Tajemnicze są dalsze losy Bronisława Szymańskiego - podwładnego Serkowskiego, a zarazem bezpośredniego przełożonego oprawców z Mokotowa. Szymański urodził się w 1922 roku w Omsku. Oddelegowany przez NKWD do 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki trafi ł następnie do centrali MBP. W 1954 roku odwołany do ZSRS.

Szymański został objęty śledztwem IPN, ale "pomimo podjęcia wielu działań nie ustalono miejsca jego pobytu. Z Komendy Głównej Straży Granicznej odpowiedź, że przeprowadzone w jej zasobie sprawdzenia nie wykazały faktów kontroli granicznej". Jednak według wiarygodnych źródeł może żyć dziś na Ukrainie. Przypomnijmy, że w Kijowie zmarł np. inny stalinowski oprawca - zastępca szefa zbrodniczej Informacji Wojskowej pułkownik Antoni Skulbaszewski.

"Ludowej" władzy Szymański zasłużył się nie tylko pracą na Rakowieckiej. We wrześniu 1946 roku, jako członek grupy operacyjnej MBP, uczestniczył w zbrodni ludobójstwa na co najmniej 167 żołnierzach Narodowych Sił Zbrojnych kapitana Henryka Flamego "Bartka" - największego ugrupowania niepodległościowego na Śląsku Cieszyńskim. Kilka lat później brał udział w rozpracowaniu oddziałów partyzanckich WiN, działających na ziemi chełmsko-włodawskiej. 6 października 1951 roku ich dowódca - Edward Taraszkiewicz "Żelazny" - zginął w walce z ośmiuset osobową grupą UB i KBW w Zbereżu nad Bugiem.

Bił, kopał, dusił

Spośród ubeków ze sprawy rotmistrza Pileckiego zmarli Krawczyński i Chimczak, ale prawdopodobnie żyje jeszcze co najmniej dwóch innych śledczych. Z materiałów IPN: "Edward Zając zeznał, że nie pamięta przebiegu okazań podejrzanym dowodów rzeczowych w śledztwie w 1947 r., w których to czynnościach uczestniczył i że nic mu nie jest wiadomo o stosowaniu wobec Witolda Pileckiego i aresztowanych z nim osób przemocy".

Na Mokotowie Zając prowadził również ciężkie, wielomiesięczne śledztwo wobec Jerzego Woźniaka osadzonego w celi izolacyjnej X Pawilonu. Ten żołnierz AK, NIE, II Korpusu generała Andersa i Zrzeszenia WiN w listopadzie 1948 roku został skazany w tzw. procesie kiblowym na karę śmierci zamienioną na dożywocie. W wolnej Polsce był m.in. kierownikiem Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. Zając torturował też, razem ze wspomnianym Jerzym Kaskiewiczem, Stanisława Sędziaka, cichociemnego, szefa sztabu Okręgu Nowogródek AK.

Na proces prokuratora Łapińskiego Edward Zając się nie stawił. Podobnie jak drugi oprawca - wspomniany już Zbigniew Kiszel. Prokuratorowi IPN ten ostatni mówił, że "nie przypomina sobie sprawy rotmistrza Witolda Pileckiego i innych z nim zatrzymanych osób. Ww. po okazaniu mu sporządzonych przez niego protokołów przesłuchań podejrzanych [...] potwierdził, że dokonywał czynności przesłuchania wymienionych osób, jednakże nie pamięta przebiegu tych przesłuchań". Kiszel stwierdził oczywiście, że żadnego przymusu nie stosował i nie słyszał, żeby robili to inni. Dziwnie przypomina to tłumaczenia Zająca, Krawczyńskiego i Chimczaka.

Władysław Minkiewicz w książce "Mokotów, Wronki, Rawicz" wspominał, jak Kiszel - jego "główny oprawca" - bił go gumową pałką, kopał, kazał siedzieć na nodze odwróconego stołka i robić w nieskończoność przysiady: "Lubił również, kiedy byłem już zupełnie wyczerpany, dusić mnie, ściskając za gardło. Podczas śledztwa dwa razy zemdlałem".

W charakterze świadków...

Wobec wszystkich śledczych postępowanie zostało umorzone. Uzasadnienie: "Analiza zgromadzonego w postępowaniu karnym materiału dowodowego pozwala na ustalenie w sposób niebudzący wątpliwości, iż funkcjonariusze MBP w 1947 r. znęcali się fizycznie i psychicznie nad przesłuchiwanymi podejrzanymi: Witoldem Pileckim, Marią Szelągowską, Tadeuszem Płużańskim, Makarym Sieradzkim, Witoldem Różyckim, Ryszardem Jamontt-Krzywickim, Jerzym Nowakowskim i Maksymilianem Kauckim vel Antonim Turskim. Stwierdzić należy jednakże, że w chwili obecnej w sytuacji, gdy nie żyją wszyscy pokrzywdzeni, a członkowie ich rodzin posiadają jedynie szczątkowe informacje o przebiegu przesłuchań ich bliskich, nie ma możliwości ustalenia, który (którzy) z kilkunastu funkcjonariuszy MBP [...] stosował (stosowali) przemoc wobec przesłuchiwanych [...], a więc nie da się zindywidualizować odpowiedzialności i przypisać sprawstwa konkretnej osobie. Pomimo podjęcia wielu działań, nie zdołano w oparciu o istniejące dowody przedstawić zarzutu popełnienia przestępstwa znęcania byłym funkcjonariuszom".

To niestety efekt braku deubekizacji i uznania całego komunistycznego systemu za przestępczy. Dzięki temu odpowiedzialności uniknął Zbigniew Kiszel i Edward Zając czy żyjący jeszcze kilka lat temu Marian Krawczyński i Eugeniusz Chimczak. Dlatego prokurator IPN wzywał ich jako świadków. Bezkarni, zadowoleni z siebie i dobrze sytuowani oprawcy przeżyli swoje ofiary. To kolejny triumf PRL.

Tadeusz M. Płużański

-----------------

Tadeusz M. Płużański "Rotmistrz Pilecki i jego oprawcy" Wydawnictwo Fronda, Warszawa 2015

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: rotmistrz Witold Pilecki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy