Jan Karski w Berlinie. Co kurier Polski Walczącej robił w stolicy III Rzeszy?

Jan Karski był legendarnym kurierem Państwa Podziemnego. Jego misje z okupowanej przez Niemców Polski dostarczyły aliantom niezbitych dowodów o systemie nazistowskiego terroru w podbitym kraju oraz o dokonywanej na masowa skalę eksterminacji Żydów.

Wydawnictwo ZNAK oddaje do rąk czytelników książkę Jana Karskiego "Tajne Państwo". To ten sam tekst, który wstrząsnął światem w 1944 roku. Jan Karski, bohaterski kurier i emisariusz Polskiego Państwa Podziemnego, napisał tę książkę wkrótce po swoim przyjeździe do Ameryki.

Mimo heroicznych wysiłków Karskiego i osobistej rozmowy z prezydentem USA Franklinem Delano Rooseveltem interwencja aliantów, aby zatrzymać Zagładę, nigdy nie nastąpiła.

Jana Karskiego uhonorowano tytułem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata, honorowym obywatelstwem Izraela, Orderem Orła Białego i prezydenckim Medalem Wolności w USA. Senat Stanów Zjednoczonych oddał hołd życiu i spuściźnie Karskiego, wyrażając wdzięczność za jego wysiłki, by zaalarmować świat o zbrodniach niemieckich w okupowanej Polsce w czasie II wojny światowej.

Reklama

Prezentujemy fragment książki "Tajne Państwo", która ukazała się w 70. rocznicę pierwszego jej wydania oraz w 100. rocznicę urodzin Jana Karskiego.

Rozdział: Na Unter den Linden

Nastał wreszcie dzień, którego wypatrywałem od tak dawna. Wyjechałem z Warszawy bez fanfar i nikt mnie nie odprowadzał. Dokumenty miałem w idealnym porządku, pieczątkę na fotografi i doskonale podrobioną, a mikrofi lm świetnie ukryty w rączce brzytwy. Zaopatrzony w mnóstwo pieniędzy, byłem w znakomitym nastroju.

Pociąg zapchany był pasażerami bardzo wielu narodowości, wobec czego nie budziłem niczyich podejrzeń. Mimo wszystko przyglądałem się twarzom podróżnych, wypatrując agentów Gestapo, których - jak mi się wydawało - rozpoznawałem od razu. Gdy któregoś dostrzegłem albo kiedy kazano mi okazać dokumenty, naturalnie, czułem się trochę nieswojo.

A jednak nie było realnego niebezpieczeństwa, dopóki nie wdawałem się w rozmowy, w których mogłem się czymś zdradzić. Aby się przed tym uchronić, wyciągnąłem fl akonik z lekarstwem. Usadowiony w kącie przedziału, zwilżałem nim chusteczkę i muskałem nią usta, udając przy tym, że dokucza mi nieznośny ból zęba. Byłem pewien, że ktoś, kto zerknie tylko na moją wykrzywioną z bólu twarz, powstrzyma się od rozmowy ze mną.

Jazda do Berlina była długa i monotonna. W zatłoczonym przedziale cuchnęło; pociąg, jeden z tych przedpotopowych, zabytkowych składów kolejowych, które Niemcy pozostawili do dyspozycji Polaków, uciążliwie podskakiwał na torach.

Po przybyciu do Berlina opanowała mnie żywa ciekawość rozeznania się w rzeczywistej sytuacji w Niemczech. Nie było lepszego sposobu na to od odwiedzin u dawnego przyjaciela z czasów szkolnych Rudolpha Straucha. Przed wojną, kiedy zaglądałem do berlińskiej Biblioteki Państwowej, pomieszkiwałem u rodziny Strauchów złożonej z Rudolpha, jego młodszej siostry i jego matki - wdowy po sędzim. W 1937 roku na moje zaproszenie Rudolph odbył wraz ze mną krótką wycieczkę po Polsce.

Rodzina Strauchów od zawsze miała bardzo liberalne i demokratyczne poglądy i wyczuwałem, że nawet w tym czasie, w latach wojny, należy do wytrwałych, acz niemych przeciwników reżimu Hitlera. Liczyłem na to, że Rudolpha nie powołano do wojska, gdyż zawsze był nader słabowity. Nie chciałem przepuścić takiej okazji przekonania się, co się dzieje w Niemczech, jak kraj ten wygląda w czasach wojennych, co myślą tam ludzie. Poza tym lubiłem Rudolpha i jego siostrę Berthę i pragnąłem znowu się z nimi zobaczyć. Nie przyszło mi do głowy, że wizyta u nich narazi mnie na niepotrzebne niebezpieczeństwo i może stać się początkiem kolejnej ryzykownej przygody. W sumie więcej przemawiało za zdecydowaniem się na takie odwiedziny. Mimo wszystko pokusiłem się o wymyślenie sobie stosownej historyjki, która zdjęłaby ze mnie podejrzenia w razie jakiejś nieprzewidzianej ewentualności. Wedle tejże wersji nie brałem dotychczas czynnego udziału w wojnie; obecnie pracować miałem jako buchalter w jednej z niemieckich fabryk i rzekomo przyznano mi urlop, który zamierzałem spędzić w Paryżu. Jedyne ryzyko wiązało się z tym, że ktoś mógł mnie wylegitymować w obecności Strauchów. Gdyby tak się stało, Strauchowie przekonaliby się, że nazwisko, pod jakim podróżuję, różni się od tego, pod którym mnie znali. Ale liczyłem, że do tego nie dojdzie. Zależnie od przyjęcia, z jakim bym się spotkał, mogłem udawać kogoś mniej lub bardziej niezaangażowanego w politykę, nieodczuwającego do Niemców wrogości albo faktycznie z nimi współpracującego i darzącego ich głęboką sympatią.

Wedle rozkładu jazdy w Berlinie miałem godzinę na przesiadkę do pociągu do Paryża. Następny, wiozący robotników, miał być dopiero nazajutrz. Zwlekałem tak długo, że mój pociąg zdążył odjechać. Wtedy zgłosiłem się do zawiadowcy.

- Spóźniłem się na pociąg i muszę czekać na następny aż do jutra. Tymczasem chciałbym trochę pozwiedzać Berlin. Czy wolno mi przejść się trochę, a potem poczekać na dworcu na następne połączenie?

Zgodził się na to ochoczo. Na dworcu oddałem do przechowalni walizkę z brzytwą i mikrofi lmem, obmyłem się trochę i udałem do domu Strauchów.

Bez trudu go odnalazłem: znajdował się w schludnej, choć bezpretensjonalnej, skromnej dzielnicy mieszczańskiej. Zadzwoniłem do drzwi, a te otwarła pani Strauch, która przywitała mnie bez zbytniego entuzjazmu. Po chwili zawołała swoje dzieci - te zareagowały na mój widok podobnie. Rudolph wydał mi się bledszy i chudszy niż wówczas, gdy widziałem się z nim ostatnim razem. Jego siostra wyrosła natomiast na kształtną młodą kobietę. Sprawiła na mnie wrażenie osoby pracowitej, krzepkiej i niezbyt błyskotliwej.

Zaprosili mnie do pokoju i poczęstowali winiakiem i kawą. Z początku atmosfera była dość sztywna i drętwa, ale niebawem gospodarze trochę się odprężyli, a ja wcisnąłem im swoją historyjkę. Najwyraźniej przełknęli ją i nie wzbudziła w nich podejrzeń. A skoro wydawało się, że Rudolph jest wyraźnie rad, że moje sympatie są po stronie tych, co kolaborują z Niemcami, położyłem nacisk na ten właśnie element swej opowieści, powtarzając typowe opinie i przekonania, które Goebbels w niezliczonych wystąpieniach wtłaczał do głów Niemcom i ludności okupowanych krajów.

Odrzuciwszy początkową powściągliwość, Rudolph odpowiedział na to namiętnym monologiem na temat losu i przyszłości Niemiec. Zdumiał mnie, przyznając, że bieg wydarzeń na froncie wschodnim trochę go rozczarował. Jednak wszelkie wątpliwości natychmiast dusił, powtarzając słowa, które brzmiały jak zaklęcie: "Führer już wie, co robi".

Kiedy w rozmowie pojawiła się jakaś sporna kwestia albo wspominaliśmy o jakimś wypadku, który mógł mieć niekorzystne dla Rzeszy skutki, powtarzał w kółko ów zwrot niczym refren popularnego szlagieru. Führer wyprowadzi Niemców z wszelkich kłopotów, jeśliby takie wynikły. W słowach tych zamykał polityczny zmysł i poglądy Strauchów, którzy niegdyś hołdowali demokratycznym, liberalnym i antyfaszystowskim przekonaniom. "Führer już wie, co robi".

Pozostałem u nich kilka godzin i dostrzegłem w domu niewiele rzucających się w oczy zmian. Poziom ich życia, naturalnie, się obniżył; domowe sprzęty, ubrania i jedzenie były gorszej jakości. Dziewczyna harowała w fabryce, jak się domyślałem, choć starannie się wystrzegała, aby nie wspominać o konkretnych sprawach związanych ze swoim zajęciem. Rudolph był zatrudniony w jakimś biurze, w urzędzie pracy, jak mi się zdaje. Żadne z nich nie paliło się do rozmowy o wynagrodzeniu, godzinach pracy i warunkach zatrudnienia ani o niczym podobnym. Odpowiedzieli ogólnikowo na jedno czy dwa pytania, jakie im zadałem na ten temat. Zaprosili mnie na kolację do pewnej piwiarni na jednej z bocznych uliczek opodal alei Unter den Linden.

Posiłek okazał się niewyszukany, ale pożywny i dość tani: kosztował łącznie około piętnastu marek. Nasza rozmowa w tej knajpie dotyczyła Żydów. Rudolph i jego siostra powtarzali typowe nazistowskie poglądy na ten temat. Starałem się poruszyć ich sumienia, wspominając, w sposób nonszalancki i beznamiętny, o najbardziej ohydnych, przerażających wypadkach, których byłem świadkiem - o pociągu śmierci, wapnie i trującym gazie. Zareagowali na to chłodno i obojętnie, nie zdradzając nawet cienia fizycznej ani moralnej odrazy. Rudolph zauważył:

- Bardzo skuteczna metoda. Żydowskie trupy nie będą roznosić zarazy, jak to czynili Żydzi za życia.

- Pewnie było im gorąco. - Tak zabrzmiał komentarz Berthy po moim opisie epizodu z niegaszonym wapnem w wagonach.

W trakcie posiłku zauważyłem nutę silnej niechęci w nastawieniu Berthy do mnie, osobliwy cień podejrzliwości i strachu. Sam zacząłem się niepo koić i martwić. Może okazałem się zanadto proniemiecki albo coś w mej opowieści wydało jej się niewiarygodne. Być może zdradziłem się czymś lub sam sobie zaprzeczyłem. A może zaczęło dochodzić do głosu poczucie wyższości nad zwyczajnym Polakiem. Wpadłem w prawdziwe przerażenie, kiedy Bertha wstała i kiwnęła na Rudolpha, aby z nią odszedł na bok.

- Proszę nam wybaczyć - powiedziała chłodnym, oficjalnym tonem. - Mam coś do przedyskutowania z bratem na osobności.

Przeszli do sąsiedniego pomieszczenia, minąwszy kilka stolików. Papieros, który paliłem, nagle posmakował mi gorzko. Ależ ze mnie głupiec, że się tu zjawiłem - pomyślałem. Rozejrzawszy się pobieżnie po piwiarni, zrozumiałem jasno, że jeżeli powiadomią policję, to nie mam żadnych szans na ucieczkę. Wrócili po kilku minutach: Rudolph spięty, podenerwowany i odrobinę zmieszany, jego siostra zaś niewzruszenie spokojna i zdecydowana.

Chcą mnie wydać - pomyślałem zdjęty panicznym strachem, z trudem panując nad sobą i tylko z pozoru pozostając spokojnym i miłym.

Rudolph odezwał się do mnie nerwowym, chrapliwym szeptem:

- Janie - powiedział tonem niemal przepraszającym - bardzo mi przykro. Osobiście bardzo cię lubię, ale musimy się rozstać. Wszyscy Polacy to wrogowie Führera i Trzeciej Rzeszy. Próbują zaszkodzić Niemcom, gdzie tylko mogą, i służą żydowskim oraz brytyjskim interesom. Pomagają nawet rosyjskim barbarzyńcom. Wiem, że ty jesteś inny, ale cóż mogę poradzić? Trwa wojna. Muszę zerwać znajomość z tobą. - Przestałem się lękać, choć narastała we mnie złość na te głupie słowa, a zwłaszcza z powodu głupio oficjalnego tonu, jakim wypowiedział ostatnie zdanie. - Poza tym - dodał Rudolph, a krople potu wystąpiły mu na zmarszczonym z niepokoju czole, gdy rozglądał się po sali - niebezpiecznie jest rozmawiać na widoku z obcokrajowcami.

Powściągnąłem złość.

- Szkoda, że tak uważasz - stwierdziłem. - Chciałem być przyjacielem: twoim i Niemiec. Mam nadzieję, że z czasem zmienisz swoją opinię o mnie.

Skłoniłem się chłodno i wstałem od stolika. W duchu wprost kipiałem z irytacji i gniewu, że muszę odgrywać takiego hipokrytę. Jakże parszywa to rola. Jakże zazdrościłem tym szczęściarzom, którzy mogli rzucać na Niemców bomby. Kiedy szedłem ku wyjściu, nadal uważałem za możliwe, że wezwali policję, i rozglądałem się podejrzliwie wokoło. Gdy odbierałem płaszcz, zauważyłem grupkę mężczyzn stojących przed piwiarnią. Poczułem, że po plecach przebiega mi zimny dreszcz.

- Entschuldigung - rzuciłem im krótko.

- Bitte sehr.

Odczułem ulgę. W pierwszym odruchu miałem ochotę rzucić się do ucieczki. Wszędzie w Berlinie miałem wrażenie, iż otaczają mnie wrogowie, którzy w każdej chwili mogą położyć mi rękę na ramieniu i wziąć mnie na spytki. Kiedy zdałem sobie sprawę, że strach ma wielkie oczy, zwolniłem kroku i przechadzałem się przez jakiś czas. Słowa Rudolpha właściwie przepełniły mnie dumą. Wciąż rozbrzmiewały mi w uszach: "Wszyscy Polacy to wrogowie Führera i Trzeciej Rzeszy. Próbują zaszkodzić Niemcom, gdzie tylko mogą"... To dopiero wyraz uznania!

Wróciłem na dworzec i ułożyłem się na ławce, aby odpocząć w chłodnej, ponurej poczekalni. Przez myśli przebiegały mi wspomnienia z dawnych czasów, chwil spędzonych z Rudolphem i Berthą. Wydawali się wtedy mili i szczerzy w przyjaznych uczuciach do mnie, które zresztą odwzajemniałem. Sprawiali wrażenie ciepłych i spontanicznych. A teraz coś w nich pękło, nieodwracalnie i beznadziejnie. Pytanie, co takiego tak ich odmieniło, zajmowało me myśli. Co miało się stać po wojnie z tym krajem, który od ponad dziesięciolecia znajdował się pod rządami reżimu likwidującego wszelkie przejawy tego, co ludzkie i przyzwoite? Czy uda się uzdrowić jego młodzież, z której dwoma przedstawicielami, chłopakami dającymi upust okrutnym instynktom, zetknąłem się tamtego popołudnia w getcie? Czy można będzie znowu znaleźć jej miejsce w świecie, w którym obowiązują przyzwoitość i szacunek dla innych ludzi?

Spędziłem tę noc w dworcowej poczekalni, a nazajutrz rano wyjechałem z Berlina.

----------------------------------------

Prezentowany fragment pochodzi z książki: Jan Karski "Tajne Państwo" Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2014


materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: Jan Karski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama