Nieprawdziwą epidemią wystraszył Niemców. Eugeniusz Łazowski - lekarz z Rozwadowa

Niemieckiego okupanta nie dało się pokonać siłą, ale można było zwyciężyć inteligencją i sprytem. Pokazują to losy doktora Eugeniusza Łazowskiego – kolejna polska historia stanowiąca gotowy scenariusz filmowy.


W pierwszych latach drugiej wojny światowej Niemcom niestraszni byli polscy żołnierze, z pogardą patrzyli na francuskie umocnienia, bez lęku walczyli z angielskimi samolotami. Jednak paniczny strach wywoływały w nich tablice z napisem "Achtung, Fleckfieber!" ("Uwaga, tyfus plamisty!") albo "Achtung, Seuchengebiet!" ("Uwaga, obszar zajęty zarazą!"). Doświadczeni frontowcy z Wehrmachtu, a za nimi członkowie ludobójczej machiny nazistowskiej z Schutzstaffel i poszukujący w Europie wschodniej mitycznego Lebensraumu niemieccy przesiedleńcy, panicznie reagowali na informacje o epidemii. W praktyce "obszar zajęty zarazą" stawał się często obszarem wolnym od śmiercionośnej niemieckiej okupacji.

Reklama

Biały kawałek materiału

Niemiecka, a później i sowiecka, agresja na II Rzeczpospolitą we wrześniu 1939 roku zabiły marzenia wielu młodych Polaków. Jednym z nich był Eugeniusz Łazowski, 26-letni wówczas uczeń warszawskiej Szkoły Podchorążych Sanitarnych i student medycyny na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego. Do ukończenia studiów i zostania lekarzem zabrakło mu dosłownie kilku egzaminów. Życie postawiło przed nim trudniejsze wyzwania. Wojskowy rozkaz rzucił Łazowskiego do lazaretu w twierdzy w Brześciu nad Bugiem. Opiekował się rannymi żołnierzami, których transportowano w oznakowanych symbolem Czerwonego Krzyża pociągach. W Polsce, niemieccy piloci traktowali tego typu wagony, wbrew międzynarodowemu prawu, jako cele i bombardowali je. Łazowski cudem uniknął śmierci. Gdy na jednym z przystanków opuścił pociąg w poszukiwaniu żywności i wody dla rannych, Niemcy zrzucili bomby na jego wagony sanitarne.   

Dalsze losy Łazowskiego są podobne do historii tysięcy polskich żołnierzy po kampanii wrześniowej. Cofając się przed niemiecką ofensywą, został przechwycony przez Sowietów. Aresztowany, trafił do bydlęcego wagonu. Do stacji końcowej na sybirackiej "nieludzkiej ziemi" nie dojechał. Uciekł z transportu. Wolność trwała krótko. Łazowski wpadł wkrótce w ręce drugiego z okupantów. Jednak i tym razem okazał się sprytniejszy. Wolność zaryzykował życiem. Ucieczka z jenieckiego obozu w Lublinie była iście filmowa. Sforsowanie trzymetrowego płotu z drutu kolczastego zaalarmowało strażnika. Łazowski miał jednak szczęście. Uciekając, wpadł na furmankę. Woźnica gdzieś zniknął. Lekarz, nie namyślając się długo, zaczął jak gdyby nigdy nic oporządzać konia i sprawdzać cugle. Mijającego go strażnika uprzejmie pozdrowił. Niemiec nie zwrócił nawet na "wozaka" uwagi i pobiegł dalej, szukając uciekiniera.    

Łazowski schronił się w Warszawie, gdzie w ramach tajnych kompletów ukończył studia medyczne. Był listopad 1939 roku.

Kolejnym przystankiem w życiu Łazowskiego oraz jego młodej małżonki Marii był Rozwadów, gdzie lekarz na prośbę księżnej Anny Lubomirskiej podjął służbę w Polskim Czerwonym Krzyżu. Rozwadów, dziś dzielnica Stalowej Woli, przed wybuchem drugiej wojny światowej był miasteczkiem zamieszkiwanym przez stosunkowo liczną żydowską społeczność. Jednak z blisko dwóch tysięcy rozwadowskich Żydów, późną jesienią 1939 roku w miejscowości ostało się ich jedynie czterystu. Resztę Niemcy wypędzili do Związku Sowieckiego - granica znajdowała się za Sanem, kilkaset metrów od miasteczka.

W Rozwadowie, tak jak w wielu tego typu miasteczkach byłej II Rzeczpospolitej, naziści utworzyli getto. Tylny płot ogrodu doktora Łazowskiego, który mieszkał w domu przy rozwadowskim rynku numer 23, graniczył z wskazanym przez Niemców zamkniętym terenem dla Żydów. Dzięki temu Polak miał ułatwione zadanie w niesieniu pomocy chorym i potrzebującym w getcie, za co - przypomnijmy - groziła kara śmierci. Łazowski i Żydzi opracowali specjalny system. Gdy ludzie mieszkający w getcie potrzebowali pomocy, zawieszali na płocie lekarza biały kawałek materiału. Nocą, pod tylnym płotem Łazowskiego, ustawiały się kolejki chorych. Lekarz potajemnie wizytował potrzebujących również w samym getcie. Pomagał wszystkim. Żydzi mu ufali. On niósł pomoc, niezrażony grożącą nie tylko jemu, ale i jego żonie i maleńkiej córce, śmiercią z rąk Niemców. Dla pomagającym Żydom Polaków Niemcy nie mieli litości. Warto dodać, że rodzice Łazowskiego również nie byli obojętni na los Żydów - w czasie wojny ukrywali żydowską rodzinę przed Niemcami.  

Fikcyjna epidemia

Ludobójcza nazistowska machina masakrowała jednak nie tylko Żydów. W tragicznej sytuacji znajdowali się również i Polacy, których wysyłano do obozów koncentracyjnych albo do niewolniczej pracy w Niemczech, co w większości przypadków równoznaczne było z wyrokiem śmierci, w najlepszym wypadku ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu. Mamy rok 1941. Na Podkarpaciu pojawia się przyjaciel Łazowskiego z czasów warszawskich, doktor Stanisław Maculewicz. Osiada w Zbydniowie, kilka kilometrów na północ od Rozwadowa i Stalowej Woli. W drewnianej szopie z tyłu domu, w tajemnicy przed Niemcami, lekarz tworzy niewielkie laboratorium. To tam wykluła się idea, która uratowała życie tysiącom ludzi.

Do Maculewicza zgłasza się zwolniony na czas choroby więzień obozu pracy w Niemczech. Jest zdesperowany, by nie wrócić za druty, bo wie, że skończy się to dla niego śmiercią. Prosi o pomoc. Zgadza się nawet na amputację nogi, co zwolni go z obowiązku niewolniczej pracy! Lekarz postanawia mu pomóc w inny sposób, wstrzykując bakterię Proteus OX19, która - co odkrył Maculewicz w szopie-laboratorium za domem - w teście Weila-Felixa daje takie same wyniki, jak u osób zarażonych tyfusem plamistym. Przekazuje Niemcom próbkę fałszywego tyfusu. Tydzień później otrzymuje telegram zwalniający "zarażonego" z obowiązku pracy. Niemcy byli tak przerażeni perspektywą epidemii tyfusu, że również rodzinie "chorego" zakazali wjazdu do Trzeciej Rzeszy. Chorobę przenosiły między innymi wszy, a Niemcy przyjęli, że rodzina Polaka musi je mieć. Byli przecież podludźmi.

Łazowski i Maculewicz postanawiają "postraszyć" Niemców zarazą na większą skalę. Wiedzieli jednak, że nie mogą sobie pozwolić na zbyt ochocze rozwijanie fikcyjnej epidemii. Wszystko musiało być zaaranżowane z głową. Według naukowych ustaleń, tyfus rozprzestrzeniał się zazwyczaj przy drogach i węzłach komunikacyjnych. Stamtąd pochodzili pierwsi "zarażeni" przez Łazowskiego i Maculewicza. Dodatkowo, zimą zaraza wygasała - mróz zabijał bowiem zarazki. Lekarze wzięli i to pod uwagę. Wszystko to wyglądało logicznie z epidemiologicznego punktu widzenia. Kolejnym założeniem lekarzy było nieinformowanie "zarażanych" o zawartości szczepionek. Więcej, o procederze nie wiedziały nawet żony medyków! Zdemaskowanie nieuchronnie groziłoby rodzinom Łazowskiego i Maculewicza największymi konsekwencjami.

Efekt "rozsiewania zarazy" był imponujący. Do niemieckich laboratoriów szły próbki za próbkami, które dawały pozytywny wynik. Skala zjawiska zaalarmowała nazistów, którzy szybko ustanowili Stalową Wolę wraz z okolicznymi dwunastoma miejscowościami terenem objętym zarazą. Pojawiły się tablice z napisem "Achtung, Fleckfieber!" albo "Achtung, Seuchengebiet!". Z obszaru zniknęli wszyscy Niemcy. Stalowa Wola i okolice przestały być też obszarem niewolniczej siły roboczej - Niemcy bali się polskich robotników z terenów objętych epidemią. Zaprzestano również transportów do obozów koncentracyjnych. Kilka tysięcy osób Polaków mogło odetchnąć z ulgą. Ustały też nazistowskie "polowania" na ukrywających się Żydów.

Łazowski i Maculewicz tryumfowali. Jednocześnie żyli w ogromnym stresie. Pierwszy z nich przyznał, że nie rozstawał się z kapsułką z cyjankiem, którą planował rozgryźć w przypadku aresztowania przez gestapo. W nocy budził się zlany potem - miał koszmary, że Niemcy przejrzeli przedsięwzięcie polskich lekarzy. O tym, że zaraza tak naprawdę jest sztuczna, zaczęli orientować się również "chorzy" Polacy, którzy błyskawicznie zdrowieli ze śmiertelnej przecież choroby. Zaczęto zadawać Łazowskiemu niewygodne pytania. Jak przyznał później, przekonywał pacjentów, że nie zmarli na tyfus, bo po prostu "mieli szczęście".

"Wszy przenosiły tyfus"

Pomaganie Żydom w rozwadowskim getcie oraz ratowanie mieszkańców Stalowej Woli i okolic nie było jednak jedynym zajęciem Łazowskiego. Lekarz przez cały okres okupacji był czynnym żołnierzem Armii Krajowej o pseudonimie "Leszcz". Walczących w lasach akowców, głównie z szeregów słynnego oddziału Franciszka Przysiężniaka "Ojca Jana", leczył oraz dostarczał im lekarstw. Żona Maria, który przybrała pseudonim "Pliszka", była łączniczką Armii Krajowej.

W czasach niedostatku właściwie wszystkich niezbędnych dóbr, zdobywanie leków dla chłopców z lasu nie było łatwe. Zwłaszcza, że Niemcy żądali skrupulatnych raportów dotyczących wykorzystania przyznanych Czerwonemu Krzyżowi medykamentów. Łazowski znalazł sposób i na to. Podarowane akowcom lekarstwa i opatrunki klasyfikował jako te, które przekazał podróżnym pacjentom. Niemcy nie byli w stanie sprawdzić, czy leki rzeczywiście trafiały do przejeżdżających przez Rozwadów chorych. W ten sam sposób zdobywał leki dla Żydów w getcie.     

Jednak w 1943 roku Niemcy postanowili osobiście sprawdzić, jak wygląda sytuacja w Stalowej Woli. Poinformowali Łazowskiego, że do miasta przybędzie specjalna komisja lekarska, która skontroluje postępy w leczeniu. Niemcy zaintrygowani byli faktem, że pomimo wybuchu epidemii, w Stalowej woli i okolicznych miejscowościach ofiar śmiertelnych tyfusu było zaskakująco niewiele. Spełnił się najgorszy koszmar Łazowskiego.

Lekarz nie zamierzał jednak czekać na dekonspirację i pewną śmierć z założonymi rękami. Postanowił po raz kolejny wymanewrować Niemców. Składającą się z kilku lekarzy i żołnierzy inspekcję powitał z iście polską gościnnością. Pomimo okupacyjnych niedoborów, stoły zastawione były suto, a kieliszki cały czas napełniano mocnym alkoholem. Grała muzyka, śpiewano piosenki. Bankietowa atmosfera nie sprzyjała wizytowaniu śmiertelnie chorych. Bardziej doświadczeni niemieccy lekarze, nie mając ochoty ruszać się zza stołów, wysłali na inspekcję najmłodszych z ekipy. Ci, po co najmniej kilku kieliszkach wódki, spanikowali, gdy zobaczyli "zarażonych".

Łazowski rozegrał to perfekcyjnie - Niemców zaprowadził do pacjentów będących w najbardziej krytycznym stanie. "Ostrzegłem ich, by uważali, bo to brudni i zawszeni Polacy. A wszy przenosiły tyfus" - wspominał. Inspekcja skończyła się szybciej, niż zaczęła... W obawie o własne zdrowie wystraszeni Niemcy ekspresowo wyjechali ze Stalowej Woli, zabierając jedynie kolejne próbki z fałszywym tyfusem. Już do końca wojny nie indagowali o stalowowolską epidemię.

"Nie byłem w stanie walczyć karabinem"

Rok 1943 to także rok załamania się niemieckiej ofensywy na wschodzie. Do Stalowej Woli zbliżali się Sowieci, Niemcy umykali na zachód. Gestapo nie przestawało jednak działać. Jak się okazało, Łazowski od dawna był na ich czarnej liście. Lekarza ratowało jednak poświęcenie, z jakim w oczach Niemców walczył z epidemią tyfusu, której tak bardzo obawiali się naziści. Gdyby nie to, dawno zostałby aresztowany za współpracę z Armią Krajową. Niemcy mieli dowody na konspiracyjną działalność lekarza. Był im jednak potrzebny. Aż do czasu.

Od pewnej śmierci Łazowskiego uratował... niemiecki żandarm, którego doktor w tajemnicy przed przełożonymi wyleczył z choroby wenerycznej. "Uciekaj, jesteś na liście gestapo" - usłyszał Łazowski od byłego pacjenta. Lekarz nie dał wiary w słowa żandarma, zapewniał za to o lojalności wobec Niemców. Dopiero gdy żandarm przytoczył dokładną datę i miejsce, gdzie Łazowski pomagał akowcom, ten zrozumiał, że gestapo wie o nim bardzo dużo. Za dużo.

Nie czekając na aresztowanie, wraz z żoną i córką zbiegł z Rozwadowa. W tym czasie - jak wspominał - Niemcy dobijali wciąż żyjących w rozwadowskim getcie Żydów. Łazowski z rodziną szczęśliwie dotarł do Warszawy, gdzie doczekał końca niemieckiej okupacji. Jego kolega Maculewicz uciekł ze Stalowej Woli kilkanaście miesięcy wcześniej.

W latach 50. Łazowski wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Dopiero w Chicago, z dala od komunistycznego reżimu, odważył się opowiedzieć żonie o kulisach "epidemii" w Stalowej Woli. Bał się bowiem, że okupacyjna działalność mogłaby nie spodobać się ludowej władzy i zaszkodzić jego rodzinie. W latach 70. spisał w pamiętniku szczegóły wywołanej z Maculewiczem "epidemii", by dopiero w latach 90. zeszłego stulecia opublikować wspomnienia zatytułowane "Prywatna wojna. Wspomnienia lekarza-żołnierza 1933-1944". Łazowski zmarł w 2006 roku w Stanach Zjednoczonych. Wcześniej udało mu się po raz ostatni spotkać z Maculewiczem w Stalowej Woli. Szacuje się, że dzięki ich zabiegom pewnej śmierci w niemieckich obozach zagłady uniknęło co najmniej osiem tysięcy osób. "Nie byłem w stanie walczyć karabinem czy mieczem, ale udało mi się znaleźć sposób na wystraszenie Niemców" - mówił później.

Artur Wróblewski

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy