Co zdarzyło się w Żytomierzu?

Wędrówka śladami Polaków na Kresach przynosi pełne dramatyzmu relacje. Jaką tajemnicę kryje żytomierski cmentarz? Kto pamięta o tragedii miejscowego księdza, złamanego przez bolszewików?

Przedstawiamy fragment książki Grzegorza Górnego "Ludzie z Doliny Śmierci" (Wydawnictwo AA), zawierającej historie zwykłych ludzi, doświadczonych totalitaryzmami XX wieku.

"Zebrane tu reportaże pokazują, iż nierzadko rzeczywistość nie jest taka, jak się na pozór wydaje. Ideologie posługują się bowiem nie tylko przemocą, lecz mają także zdolność stwarzania iluzji, kreacji zdolnych zawładnąć wyobraźnią mas i jednostek - słowem czegoś, co w języku współczesnej pop kultury nazywa się 'matriksem'. W tym kontekście lepiej zrozumieć można ewangeliczne przesłanie: 'prawda was wyzwoli'. Prawda bowiem posiada rzeczywiście moc wyzwalającą. Dla niektórych bohaterów opisanych w tym zbiorze docieranie do niej jest zdzieraniem kolejnych masek i drogą ku wolności. Inni przebywają drogę odwrotną, brnąc w samozakłamanie. Jak to w życiu: jedni sprostali próbie, drudzy nie" - pisze autor w przedmowie do książki.  

Reklama

Dwie agonie, dwie iluzje

Był maj 1992 roku. Przyjaciel poprosił mnie, byśmy poszukali w okolicach Żytomierza śladów jego przodków. Podczas wojennej zawieruchy w roku 1920 zmuszeni byli opuścić swój majątek na Ukrainie. Wynajęliśmy więc we Lwowie samochód z kierowcą i wyruszyliśmy do Żytomierza.

Pierwsze kroki w mieście skierowaliśmy do tamtejszego biskupa rzymskokatolickiego. Powiedzieliśmy mu, w jakiej sprawie przybywamy i zapytaliśmy, czy może nas u siebie przenocować. Biskup Jan Purwiński, szeroki, barczysty Polak rodem spod Dyneburga na Łotwie, szeroko rozłożył ręce: "Witajcie w pałacu biskupim. Możecie zostać tu, ile tylko chcecie".

"Pałacem biskupim" była stara drewniana chatynka w skromnym ogródku. Przez najbliższych kilka dni służyła nam jako baza do całodniowych wypadów po okolicy. W tym czasie prowadziliśmy poszukiwania w Żytomierzu i okolicznych miejscowościach, odwiedzaliśmy kołchozy i chutory, rozmawialiśmy z wioskowymi starcami i miejscowymi historykami, przeczesywaliśmy cmentarze i wypytywaliśmy w redakcjach. Archiwa były jednak przetrzebione lub zamknięte, wiedza kronikarzy uboga, a pamięć świadków krótka.

Polecono nam spotkać się z niejaką Ludą Syryk, o której mówiono, że jest chodzącą kopalnią informacji o Polakach na tutejszych ziemiach. Kobieta od lat poszukiwała śladów polskości na Żytomierszczyźnie, nie była jednak w stanie wymienić nawet tytułów dwóch miejscowych gazet, które wychodziły tu po polsku do 1936 roku.

Tego dnia mieliśmy w planie dwa punkty: wizytę na żytomierskim cmentarzu, po którym miał nas oprowadzać najlepszy przewodnik w mieście i znawca tej nekropolii, oraz podróż do chutoru Iwaniwka, dokąd skierowali nas starzy kołchoźnicy z Dorohania.

Cmentarz robił wrażenie. Mimo zniszczeń i zaniedbań kamienne nagrobki Moniuszków, Kraszewskich, Ledóchowskich czy Korzeniowskich dawały wyobrażenie o niegdysiejszej świetności miasta. Kto wie, czy nie większe wrażenie wywarł jednak na nas oprowadzający tam przewodnik. Starszy mężczyzna przedstawił się jako Polak, ale kazał się tytułować z rosyjska imieniem i otieczestwem, które brzmiały jednak po niemiecku: Franz Karlowic.

Różnił się zdecydowanie od wszystkich Polaków, z którymi rozmawialiśmy do tej pory podczas naszych poszukiwań. Wszyscy bowiem mówili nieśmiało, często się zacinali, przerywali, krztusili w połowie zdania, niekiedy płakali, jąkali się, odpowiadali monosylabami, niespokojnie wiercili się lub pocierali ze zdenerwowania dłonie, tymczasem Franz Karlowic, pełen dystynkcji i patosu, perorując nienaganną i płynną polszczyzną, zachowywał się tak, jakby odgrywał przed nami spektakl: teatralnie podnosił głos, nienaturalnie gestykulował, zastygał w niemych pozach, jakby oczekując na oklaski. Mówił, że jest strażnikiem pamięci żytomierskiego cmentarza i na temat losów pochowanych tam osób rzeczywiście miał wiele do powiedzenia.

"Czy wiecie, kim był dziadek pochowanego tu Jana Olizara, który zmarł w 1913 roku w San Remo?" - zadawał pytanie, a widząc nasze miny, sam na nie odpowiadał: "Otóż hrabia Narcyz Olizar był przyjacielem największego poety rosyjskiego Aleksandra Puszkina".

"Albo czy wiecie, czym zasłynął leżący tu Bronisław Matyjewicz-Maciejewicz?" Nie wiedzieliśmy. Był pierwszym Polakiem, który zginął śmiercią lotnika. Stało się to 1 maja 1911 roku w Sewastopolu.

Jeden tylko raz nasz przewodnik zerwał z aktorską pozą i teatralną emfazą - gdy opowiadał o międzywojennych dziejach księdza Fedukowicza, proboszcza żytomierskiej katedry. Kapłan ten był prześladowany przez władze sowieckie i nie mogąc znieść represji zdecydował się na radykalny krok. "Było to 4 marca 1925 roku" - opowiadał z przejęciem Franz Karlowic. "Ksiądz Fedukowicz wybrał się na Górę Czackiego, gdzie zwykł przychodzić modlić się i kontemplować. Tam oblał się benzyną i podpalił. I płonął jak świeca, jak paschał. Jak żywy paschał, który widać było z daleka w ciemnościach. A od tego paschału zaczęła płonąć nasza wiara. Nasza wiara, która nigdy nie zgasła. A wszystko dzięki niemu: tej żywej, płonącej pochodni..."

Gdy to mówił z coraz większym podnieceniem, nagle padł na kolana, zaczął niczym Rejtan drzeć na sobie koszulę, aż spostrzegliśmy, że nie może złapać oddechu, charczy, chwyta się za serce, wywraca gałki oczne i upada na ziemię. Długo trwało zanim doprowadziliśmy go do przytomności, ale przez chwilę myśleliśmy, że będziemy świadkami zgonu. "Nie gaście mnie, chcę umrzeć w mękach" - mamrotał pod nosem. "Jak paschał, jak paschał..."

Odwieźliśmy go do domu. Po drodze doszedł do siebie, ale widać było, że jest wycieńczony. Nic już nie mówił, tylko milczał, od czasu do czasu głęboko wciągając powietrze.

Godzinę później byliśmy w chutorze Iwaniwka, gdzie podobno przed rewolucją bolszewicką znajdował się szlachecki dwór. Dworu nie było, ale odnaleźliśmy aleję topoli, która odchodziła od głównej drogi i nagle urywała się w pustkowiu. Szukaliśmy tam śladów jakiejś budowli, ale wszystko zarośnięte było trawami i chwastami. Pytani przez nas ludzie słyszeli, że był gdzieś tu kiedyś jakiś dwór, i gorzelnia nawet była, ale miejsca wskazać nie potrafili. Zapytaliśmy więc o najstarszą mieszkankę chutoru i wkrótce potem wchodziliśmy do ubogiej chatynki, która miała z pewnością co najmniej sto lat.

Staruszka, która nas powitała w środku, wyglądała tak, jakby urodziła się w tym samym roku, w którym zbudowano jej chatę. Pomarszczona, zgarbiona, z chustą na głowie, siadła na drewnianej skrzyni pod oknem. Kiedy usłyszała język polski, aż jej się oczy zaświeciły. "Też jestem Polką" - uśmiechnęła się wzruszona. "Tyle lat już nie mówiłam po polsku" - westchnęła i z kresowym akcentem zaczęła deklamować Pana Tadeusza: "Litwo, Ojczyzno moja..."

Gdy skończyła recytować inwokację, opowiedziałem jej o celu naszej wizyty. Mówiłem jednak coraz wolniej, bo nagle zobaczyłem, że staruszka wysuwa język i zaczyna się lekko kołysać. Nim zdążyłem doskoczyć, kobieta runęła w tył, wybijając potylicą szybę w oknie. Ciało jej leżało bezwładnie na skrzyni, tylko głowa znajdowała się na zewnątrz po drugiej stronie okna. Bałem się, że mogła nadziać się szyją na ostry kawałek szkła, ale nigdzie pod głową nie zobaczyłem krwi. W tym momencie czarny kot, który do tej pory leżał spokojnie na piecu, nagle zerwał się i z przeraźliwym piskiem wybiegł z chaty. Byłem przekonany, że kobieta nie żyje.

Wziąłem ją za dłoń i wyczułem niewyraźny puls. Nachyliłem się nad twarzą i zobaczyłem, że oddycha. Trzeba było szybko sprowadzić pomoc.

Kilka chwil później izba zapełniła się sąsiadami, a właściwie sąsiadkami, samymi staruszkami w chustach na głowie. Wszystkie krzątały się wokół nieprzytomnej, rzucając od czasu do czasu podejrzliwe spojrzenia w naszą stronę. Nic dziwnego: starowina ledwie żywa, szyba wybita i jacyś dwaj obcy w chacie.

Sąsiadki przeniosły kobietę na łóżko i ocuciły ją. Gdy odzyskała przytomność, powiodła wokół zdumionymi oczami. Kiedy jej wzrok padł na nas, zapytała po rosyjsku: "A co to za ludzie?"

Zaczęliśmy odpowiadać po polsku, ale przerwała nam, że nie rozumie tego języka. Wytłumaczyliśmy więc po rosyjsku, że przecież przed chwilą rozmawialiśmy z nią, gdy nagle straciła przytomność. Ale kobieta nie mogła sobie tego przypomnieć, tylko w kółko powtarzała po rosyjsku, że widzi nas po raz pierwszy i nie pamięta żadnej rozmowy. Widząc, że twarze sąsiadek tężeją i stają się coraz bardziej wrogie, postanowiliśmy czym prędzej opuścić nie tylko chatę, ale i chutor.

Jak co wieczór podczas posiłku u biskupa zdawaliśmy mu relację z naszych poszukiwań. Ze szczegółami opowiedzieliśmy o przewodniku z cmentarza i o staruszce z Iwaniwki. "Spotkanie po tylu latach z rodakami z Polski było dla niej tak mocnym przeżyciem, że kobieta dostała zaniku pamięci. I był to dla niej taki szok, że zapomniała nie tylko o rozmowie z nami sprzed dziesięciu minut, ale w ogóle zapomniała ojczystego języka" - podsumowałem opowieść, raz jeszcze rozpamiętując to, co się wydarzyło.

Biskup zaczął się śmiać. "A nie pomyśleliście, panowie - powiedział -, że ona po prostu bała się przy sąsiadach mówić po polsku i przyznawać do kontaktów z obcokrajowcami. Przecież ona całe życie przeżyła w komunizmie. Pamięta, czym to groziło. A jeśli chodzi o tego waszego przewodnika z cmentarza, to..." - biskup przerwał i machnął ręką, jakby za dużo powiedział. Po długich naleganiach wyznał w końcu, że w czasach komunistycznych ten człowiek donosił na niego do KGB.

Po wyjeździe z Żytomierza i powrocie do Polski jedna sprawa nie dawała mi spokoju. Dlaczego akurat los księdza Fedukowicza, a nie którejś z innych postaci, o których nam opowiadał, tak bardzo wstrząsnął Franzem Karlowicem? Dlaczego tak mocno utożsamiał się on z tragicznie zmarłym kapłanem, że przeżywając jego śmierć sam omal nie pożegnał się z życiem? I jak to się stało, że czyn samobójczy mógł się stać dla niego źródłem wiary, skoro Kościół wyraźnie potępia zamach na samego siebie?

Poszukiwania przyniosły rezultat - udało mi się ustalić, że ksiądz Fedukowicz został aresztowany przez GPU i złamany w śledztwie. W areszcie napisał list otwarty do duchownych i wiernych katolickich, przedrukowany niemal we wszystkich sowieckich gazetach na Ukrainie. Wzywał do "zaprzestania walk z władzą radziecką, uznania słuszności propagandy ateistycznej i odstąpienia od praktyk religijnych i kościoła w ogóle". Dzięki temu uzyskał wolność. Gnębiony wyrzutami sumienia, nie mógł jednak dłużej żyć i popełnił samobójstwo.

Czy Franz Karlowic, utożsamiając się z księdzem Fedukowiczem, próbował rehabilitować swoją postawę z przeszłości? Czy chciał zapłonąć jak paschał, bo dręczyły go wyrzuty sumienia podobne do tych, które gryzły złamanego proboszcza? Czy z samobójczej śmierci mogła zrodzić się wiara, której tak pragnął stary Franz? Nie wiem. Strażnika pamięci z żytomierskiego cmentarza nie spotkałem już nigdy.

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy