Jak doszło do powstania Solidarności Walczącej

Region dolnośląski był, obok śląsko-dąbrowskiego i Mazowsza, jednym z trzech największych w strukturze NSZZ "Solidarność" w okresie do wprowadzenia stanu wojennego. Do Związku należało tu prawie milion członków.

W nocy z 13 na 14 grudnia 1981 r. przywódcy wrocławskiej "Solidarności" - Władysław Frasyniuk, Piotr Bednarz, Józef Pinior i Kornel Morawiecki uniknęli internowania. Trzej pierwsi zdążyli wyjechać z Gdańska w odpowiedniej chwili po zakończeniu posiedzenia Komisji Krajowej.

Morawiecki zdążył zabrać z regionu jeden z powielaczy i rozwieść nakład nowego numeru "Biuletynu Dolnośląskiego", ale do domu już nie dojechał. Jak wspominał:"Było po drugiej w nocy, kiedy zamierzałem powrócić do domu, na Kilińskiego. Okazało się jednak, że silnik mojego małego fiata nie chciał zapalić. Silny mróz sprawił, że wysiadł akumulator. Nocowałem więc na Kamiennej. Jeśli nie zdarzyłby się ten kłopot z samochodem, to pewnie dotarłbym do mojego mieszkania, do drzwi którego właśnie kołatała bezpieka".

Reklama

Członkowie powołanego 13 grudnia Regionalnego Komitetu Strajkowego z Frasyniukiem na czele przebywali wówczas na terenie pacyfikowanych kolejno zakładów pracy. Z "Pafawagu" przeszli do "Dolmelu", następnie do "Hutmenu", "FAT-u", z powrotem do Hutmenu" i do "Fadromy", a następnie zeszli do podziemia.

Poziom represji zastosowanych po 13 grudnia 1981 r. był proporcjonalny do znaczenia regionu. W pierwszych dniach stanu wojennego na terenie podległym Okręgowemu Zarządowi Zakładów Karnych we Wrocławiu, obejmującym Dolny Śląsk i Opolszczyznę, internowano aż 1018 osób. Osoby zatrzymane były przewożone do komend wojewódzkich MO i tam wręczano im decyzje o internowaniu, a następnie przewożono do więzienia przy ul. Kleczkowskiej. Później internowanych kierowano do Nysy i Grodkowa, a następnie do Strzelina.

W tym samym czasie mieszkanie, w którym przebywał Morawiecki, zapełniało się. 13 grudnia przez dom na Kamiennej przewinęło się 30-40 osób.

Jeszcze tego samego dnia zredagowany został pierwszy numer pisma "Z dnia na dzień". Kolportaż rozpoczął się następnego dnia. W tym pierwszym numerze znalazły się informacje o wprowadzeniu stanu wojennego, co potraktowano jako dążenie do przywrócenia komunistycznego monopolu. W piśmie znalazło się wezwanie do strajku generalnego, podane były pierwsze informacje dotyczące sytuacji we Wrocławiu. Numer zredagował Roman Lazarowicz, a organizacją druku zajął się Tadeusz Świerczewski.

"Redakcja na długie miesiące mieściła się na Zalesiu, w dwóch willach, oddalonych od siebie o jakieś sto metrów. Romek i Jarek Twardowski pociągnęli kabel między obydwoma budynkami - w rynnach i po ogrodzeniach go poprowadzili tak, że w ogóle był niedostrzegalny. Podłączone do niego polowe aparaty telefoniczne zapewniały stałą łączność. Bywało, że w pierwszej willi dwóm maszynistkom dyktowana była treść, którą przepisywały na maszynie, a trzecia maszynistka, ze słuchawką przy uchu, to samo robiła w drugim budynku. Ten telefon pozwolił ograniczyć ruch wokół tych budynków" - wspominał K. Morawiecki.

Z pismem współpracowało coraz więcej osób, rozwijały się sieci kolportażowe. Wokół pisma szybko zorganizowana została sprawnie działająca infrastruktura poligraficzna. W pierwszych miesiącach stanu wojennego kolejne numery były wydawane co dwa dni, a nakład wynosił od 20 tys.do 30 tys. egzemplarzy, co w ówczesnych warunkach stanowiło ewenement w skali kraju.

10 stycznia 1982 r. Frasyniuk spotkał się z Morawieckim i rozdzielili między siebie najważniejsze zadania. Stopniowo jednak zaczęły się ujawniać różnice zdań między nimi. Wynikały one z wielu powodów: różnice wynikały z innych biografii i wcześniejszych doświadczeń, różnych osobowości, faktu, że w pierwszych tygodniach stanu wojennego każdy z nich tworzył własną infrastrukturę do dalszych działań podziemnych. Frasyniuk zaczął stopniowo podejrzewać, że Morawiecki staje się zbyt samodzielny i może zagrażać jego pozycji.

Najważniejsze były jednak różnice programowe i taktyczne. Morawiecki uważał, że trzeba jak najszybciej utworzyć centralną władzę podziemnego Związku, co mogłoby umożliwić prowadzenie działań  skoordynowanych w skali całego kraju. Poza tym liczył na wybuch strajku generalnego wiosną 1982 r. Utworzenie Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej było jednak spóźnione. Frasyniuk nie był wówczas temu przeciwny. Blokował takie rozwiązanie natomiast Zbigniew Bujak.

Druga rozbieżność dotyczyła organizacji manifestacji. Był to spór dotyczący  metod walki z komunizmem w ówczesnych realiach. Frasyniuk propagował przeprowadzanie krótkich (15-minutowych), comiesięcznych strajków. Z kolei Morawiecki i jego zwolennicy twierdzili, że przyczyniają się one do dekonspiracji działaczy szczebla zakładowego, a bardziej skuteczne są manifestacje uliczne.

Kornel Morawiecki wraz ze współpracownikami w pierwszych miesiącach 1982 r. zorganizował sprawną sieć propagandy, druku i kolportażu. Szybko dokonał się podział na drukarzy, łączników i kolporterów, co było konieczne ze względów bezpieczeństwa.

W kręgu Morawieckiego rozpoczęły się prace nad uruchomieniem radia podziemnego i działalności kontrwywiadowczych. T. Świerczewski organizował zakonspirowane komisje zakładowe. Rozwijanie tej działalności wymagało funduszy, a ta kwestia była następnym powodem konfliktu.

Wydawanie pieniędzy na ówczesną działalność podziemna Morawiecki tak ocenił: "W zasadzie to nie wiem, jak one były wykorzystywane. Wiem, na co te pieniądze nie poszły. Uważałem, że powinny trafić w pierwszej kolejności do rodzin ofiar represji. Mieliśmy możliwość stworzenia takiej sytuacji, że każdy więziony, wyrzucony z pracy dostawałby pomoc. Jeśli dla wszystkich stałoby się jasne, że istnieje tego rodzaju wspomaganie, potencjał oporu znacznie by wzrósł. Nasza struktura poligraficzna borykała się z wieloma problemami, które zastrzyk finansowy by rozwiązał. A pomoc nieco większa pomnożyłaby nakład naszych druków. O ile dobrze pamiętam, na całą poligrafię do końca maja 1982 przekazano ok. 150 tys. złotych. Zważywszy, że w tym czasie wydaliśmy około pięćdziesięciu numerów 'Z dnia na dzień', każdy w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, była to kwota symboliczna. A nie drukowaliśmy tylko tej jednej gazety. Rozmowy o pieniądzach były wtedy dość przykre. Drukarzami byli często ludzie niezajmujący się wówczas niczym innym. W przeciwnym razie nie wydrukowalibyśmy takich ilości tej bibuły. Używali prywatnych maszyn do pisania, pracowali przy świetle opłacanym z własnych pieniędzy. Mieli rodziny, a nie mieli żadnych dochodów. Bywało, że brakowało na kanapki dla tych ludzi, ślęczących przy powielaczach całymi tygodniami jedynie z krótkimi przerwami na sen. W sumie stanowiło to jedno z zarzewi konfliktu w łonie RKS".

Kolejnym problemem w relacjach między działaczami RKS było to, że środowisko Morawieckiego było bardzo zaniepokojone tezami Prymasowskiej Rady Społecznej, uznając je za zbyt ugodowe, a nawet kapitulanckie. Z kolei Frasyniuk, który był członkiem Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej, był mniej radykalny w ocenie tego dokumentu.

Regionalny Komitet Strajkowy we Wrocławiu w wiosną 1982 r. dysponował najsilniejszymi strukturami podziemnymi w całym kraju. Jednak narastający konflikt między jego liderami nieuchronnie prowadził w kierunku rozłamu. Na dodatek w otoczeniu przewodniczącego dolnośląskiej "Solidarności" pojawiły się pogłoski o podejrzeniach wobec Morawieckiego.

W dniach 1 i 3 maja 1982 r., zgodnie ze stanowiskiem przywódców RKS we Wrocławiu, nie doszło do manifestacji. W drugiej połowie maja stało się to tematem  bardzo burzliwego spotkania, które dotyczyło sprawy wyboru metod dalszej walki. Ujawniły się wówczas wszystkie różnice zdań między przywódcami dolnośląskich struktur podziemnych.

Frasyniuk stanowczo odrzucił propozycję zorganizowania marszu 13 czerwca, ponieważ, jak się wówczas wyraził, było to: "pchanie ludzi pod karabiny maszynowe". Morawiecki i jego zwolennicy opuścili wtedy zebranie i przeszli do innego lokalu. Zapadła tam decyzja o powołaniu nowej organizacji.

1 czerwca Morawiecki złożył na ręce Frasyniuka formalną rezygnację i rozłam w Regionalnym Komitecie Strajkowym we Wrocławiu stał się faktem.

Wyjście Morawieckiego i jego zwolenników z Regionalnego Komitetu Strajkowego zapoczątkowało dyskusje nad kształtem nowej organizacji. Nazwę Solidarność Walcząca zaproponował prawdopodobnie Tadeusz Świerczewski i została ona przyjęta mimo protestów Pawła Falickiego, który uważał, że w tłumaczeniu na język angielski może to wskazywać na związek terrorystyczny.

Pismo "Z dnia na dzień" pozostało przy RKS-ie. Około 6-7 czerwca działacze SW przystąpili do powołania własnego tytułu "Solidarność Walcząca". Pierwszy numer został wprowadzony do kolportażu 9 czerwca, mimo, że miał wydrukowaną datę 13 czerwca. Podtytuł brzmiał "Pismo Solidarności Podziemnej", co wyraźnie sugerowało związek z podziemnymi strukturami związkowymi.

Pierwszy numer zawierał dwa ważne teksty programowe. Pierwszy z nich autorstwa Morawieckiego: "Jeśli chcemy żyć", odwoływał się m.in. do Ewangelii wg św. Mateusza. Przywódca nowo powstałej organizacji wystosował wezwanie do walki, którą pojmował jako "gotowość poświęcenia własnego życia w obronie słabych i prześladowanych".

W drugim tekście zatytułowanym "Dlaczego ulica?" Paweł Falicki (pod pseudonimem Piotr Kminkiewicz) przekonywał do skuteczności manifestacji ulicznych, powołując się na udane przykłady z innych miast w maju 1982 r.

"Solidarność Walcząca" w swoim pierwszym numerze nawoływała do wzięcia udziału w manifestacji 13 grudnia, w półrocze wprowadzenia stanu wojennego. Podobne wezwanie zawierały kolportowane we Wrocławiu ulotki. Nowa organizacja powstała w wyniku rozłamu we wrocławskim Regionalnym Komitecie Wykonawczym rozpoczęła swoją działalność.

Włodzimierz Domagalski

 

 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy