"Macie pakt z diabłem". Jak generał Jaruzelski został prezydentem PRL - część 2

Już 11 czerwca Jerzy Urban w czasie występu w telewizji oświadczył, że przy "okrągłym stole" obie strony zgodziły się na przekazanie urzędu prezydenta gen. Jaruzelskiemu. Wywołało to gwałtowne protesty ze strony solidarnościowych polityków.

Protesty te wynikały nie stąd, że rzecznik rządu kłamał, ale stąd, że większość parlamentarzystów z "Solidarności" podczas kampanii wyborczej publicznie deklarowała, że na generała nie będzie głosować. Upublicznienie faktu, że wszystko w tej sprawie zostało wcześniej już ustalone, postawiło ich w trudnej sytuacji.

Należy jeszcze pamiętać o sytuacji w obozie solidarnościowym, gdzie trudno było określić czyjekolwiek kompetencje do podejmowania zasadniczych decyzji. W wyniku "okrągłego stołu" NSZZ "Solidarność" mógł prowadzić legalną działalność, jednak na jego czele stała Krajowa Komisja Wykonawcza, pochodząca de facto z nominacji Lecha Wałęsy. Jednocześnie w parlamencie działał Obywatelski Klub Parlamentarny liczący 161 posłów i senatorów, kierowany od 23 czerwca przez Bronisława Geremka, zrzeszający wielu znanych przywódców i doradców "Solidarności". Nie można również zapomnieć o ogólnokrajowym ruchu Komitetów Obywatelskich, który faktycznie stanowił zaplecze polityczne klubu.

Reklama

Brak ściśle rozgraniczonych kompetencji w obozie solidarnościowym dawał dotychczasowej władzy duże pole manewru do prowadzenia własnych gier politycznych.

Jak zauważył Antoni Dudek: "Wybór środowiska politycznego skupionego wokół Geremka, Michnika i Kuronia na głównego partnera ekipy Jaruzelskiego nie wynikał jednak wyłącznie z ich wpływu na Wałęsę. W trakcie okrągłego stołu i po jego zakończeniu między poszczególnymi osobami z obu tych grup, powstała trudna dziś do odtworzenia sieć powiązań polityczno-towarzyskich, której fundament stanowiło przekonanie o konieczności utrzymania odgórnej kontroli nad procesem przemian i ograniczenie do minimum skali jego spontaniczności".

Czołowi działacze związkowi, tacy jak Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis utracili jakąkolwiek możliwość wpływania na sytuację we własnym obozie politycznym. Coraz bardziej odrywali się też od środowiska, które ich wykreowało. Dostrzegł to już przy "okrągłym stole" Krzysztof Wyszkowski, który zauważył, że: "Bujak, Lis, i inni nie mają własnego oblicza politycznego ani żadnego znaczenia. To są ludzie dyspozycyjni - i wszyscy, łącznie z nimi, o tym wiedzą. Zachowują się biernie, dostosowują do wymagań. Zapytałem jednego z takich figurantów po którymś spotkaniu w Magdalence: co sądzisz o ustaleniach o prezydencie? - Zachowałem się tak, jakbym złożył votum separatum w stosunku do tych decyzji. - A złożyłeś? - Nie. Przecież jesteśmy zespołem. Itd., itp. Człowiek, który odważyłby się zaprotestować, byłby wykluczony i okrzyczany jako nielojalny wobec zespołu negocjującego. A tu otwierały się podwoje wielkiego świata".

Styl uprawiania polityki, jaki się wówczas ukształtował i który zaważył na uprawianiu polityki w następnych latach, prowadził do tego, że wybrana, czy raczej nieco samozwańcza grupa solidarnościowych negocjatorów, do której należeli przede wszystkim: Jacek Kuroń, Adam Michnik, Bronisław Geremek, Andrzej Wielowieyski, Andrzej Stelmachowski i w mniejszej mierze Tadeusz Mazowiecki, była pozbawiona jakiejkolwiek kontroli.

Pozostałym działaczom Związku i członkom OKP pozostawało przyjęcie roli obserwatorów, którzy jedynie przyjmowali do wiadomości podejmowane poza nimi decyzji. W przypadku, gdyby się buntowali, groziło im wykluczenie i odsunięcie na boczny tor. O niebezpieczeństwach związanych z taką sytuacją informowało wielu ówczesnych komentatorów naszej sceny politycznej. Wojciech Lamentowicz zauważył w paryskiej "Kulturze": "Negocjujące elity obu bloków mogą bowiem bardziej rozumieć siebie wzajemnie, niż głosy oburzenia swoich własnych zwolenników. Wówczas może być tak, iż dualizm negocjacji izoluje obie elity od ich własnego zaplecza społecznego.

Z kolei Gustaw Herling-Grudziński w swoim "Dzienniku pisanym nocą" pod datą 15 lipca zapisał następujące spostrzeżenie: "Na drodze do demokracji i pluralizmu kierownictwo opozycji musi też zerwać z gabinetowo-konwentyklowym stylem "porozumienia elit", oraz z zastrzeżeniem wszelkich istotnych prerogatyw dla Wodza i jego przybocznej Drużyny. Last but not least: Wodzowi i jego Drużynie wyszłaby na zdrowie ostrożność w posługiwaniu się dość śmiesznymi konceptami Wielkiej Gry i Wielkich Graczy, i większa powściągliwość w lansowaniu "zmienionej na plus opinii o generale Jaruzelskim" (choćby w imię szacunku dla niezmienionej opinii "solidarnościowych dołów" i przypuszczalnie znakomitej większości czerwcowych wyborców)".

W czerwcu i lipcu 1989 r. fraternizacja między czołowymi politykami z obu obozów osiągnęła apogeum. 4 lipca w trakcie obchodów rocznicy niepodległości Stanów Zjednoczonych, w bankiecie na terenie ambasady USA uczestniczyło około 1 300 osób ze wszystkich parlamentarnych partii politycznych oraz liczni duchowni. Ambasador Davies informował Waszyngton: "Atmosfera euforycznego niedowierzania panowała na przyjęciu w ambasadzie, [...] podczas którego odwieczni wrogowie rozmawiali spokojnie, a na moim tarasie zawierano układy polityczne. Bronisław Geremek - nazwijmy go w tej chwili polskim Tomaszem Jeffersonem - spacerował ramię w ramię z członkiem Biura Politycznego Józefem Czyrkiem. Młody minister Aleksander Kwaśniewski usiadł pod drzewami z byłym więźniem Adamem Michnikiem, dowcipkując i dobijając politycznych targów..."

Wielu publicystów zwracało wtedy uwagę na to, że taki gabinetowy styl uprawiania polityki jest znacznie korzystniejszy dla komunistów, bardziej doświadczonych w tego typu grach.

Odrębną kwestię stanowiła pozycja Lecha Wałęsy, który od zdobycia Nagrody Nobla wyrósł na największy autorytet na polskiej scenie politycznej. Jednak można było zauważyć trudne już do ukrycia przekonanie o własnej nieomylności. W tym momencie warto jeszcze raz zacytować Wojciecha Lamentowicza: "Lech Wałęsa mówi zbyt często i zbyt serio o samym sobie w trzeciej osobie. Ten ton wodza narodu niebezpiecznie brzmi w takich zwrotach kierowanych przez przewodniczącego do wielkich audytoriów, jak: <Lech Wałęsa was prowadzi w dobrą stronę i was doprowadzi>, <Lech Wałęsa nie lubi przegrywać>, <...jak słusznie i demokratycznie postanowił Lech Wałęsa>".

Przewodniczący "Solidarności" jakby zapominał, że stoi na czele ruchu politycznego, który ma reprezentować swoich wyborców, a nie prowadzić działania mające utrwalić jedynie jego własną pozycję.

Tymczasem strona rządowa, zaskoczona mimo wszystko wynikami czerwcowych wyborów do sejmu, sondowała, na ile czołowi działacze obozu solidarnościowego będą starali się zdyskontować wyborcze zwycięstwo. Jeszcze w pierwszej połowie czerwca padły z ich strony propozycje przekazania urzędu premiera w zamian za poparcie prezydentury gen. Jaruzelskiego. Oferty takie były kierowane głównie do Jacka Kuronia i Adama Michnika, a miały na celu uzyskanie ich osobistego poparcia dla kandydatury generała.

Sam generał Jaruzelski nie pozostawał bezczynny. Rozpoczął w tym czasie własną partię szachów. Przy pomocy podwładnych, jak już było opisane, podjął próbę uzyskania dużego, powszechnego poparcia dla swojej osoby, również w szeregach "Solidarności", a jednocześnie - gdyby to nie dało spodziewanych skutków, chciał przejść w tych wyborach choćby minimalną większością głosów.

W tym czasie doradcy Jaruzelskiego zaczęli rozpowiadać, że generałowi zależy na tym, by nie "przeczołgać się" do prezydentury, że obawiał się publicznego poniżenia i w związku z tym rozpatrywał możliwość rezygnacji z kandydowania. Pojawiające się na ten temat pogłoski, w połączeniu z opisanymi powyżej pogróżkami gen. Kiszczaka wywoływały zdenerwowanie w obozie solidarnościowym.

Ambasador Davies zanotował, że: "wiele osób załamuje ręce wobec panującej sytuacji" i deklaruje, że "jeśli jest to konieczne dla ratowania kraju, oddadzą głosy na Jaruzelskiego, chociażby oznaczałoby to koniec ich karier politycznych".

22 czerwca na terenie ambasady amerykańskiej doszło do spotkania czołowych polityków "Solidarności". Z ich wypowiedzi wyłonił się następujący obraz sytuacji: "A. Jeżeli Jaruzelski nie zostanie wybrany na prezydenta, istnieje autentyczna groźba wojny domowej, która skończyłaby się, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, podjętą niechętnie, ale brutalną interwencją radziecką.

B. Wszyscy kandydaci "Solidarności" zostali zmuszeni w toku kampanii, aby publicznie obiecać, że podczas wyborów prezydenta nie oddadzą głosu na Jaruzelskiego".

Z pomocą przyszedł im sam ambasador, który udzielił krótkiej instrukcji, jak należy kierować głosowaniem, by gen. Jaruzelski został wybrany: "Wczoraj wieczorem [22 czerwca] zjadłem obiad w towarzystwie kilku czołowych parlamentarzystów "Solidarności", których nazwiska nie powinny zostać ujawnione, i pokrótce wynotowałem dla nich na odwrocie pudełka zapałek kilka liczb. Wprowadziłem ich również w arkana zachodniej praktyki politycznej znanej jako "liczenie głów". Obliczenia wykonane na pudełku od zapałek wykazały, że połączone Sejm i Senat liczą łącznie 560 miejsc. Rządząca koalicja dysponuje 299, "Solidarność" 260, jest również jeden parlamentarzysta niezależny. Kworum wymagane przy wyborze prezydenta wynosi dwie trzecie członków obu izb, do wyboru niezbędna jest większość głosów. Ergo, jeśli znaczna liczba (nawet 185) senatorów i posłów "Solidarności" zachoruje albo z innych przyczyn nie będzie mogła wziąć udziału w głosowaniu, wciąż nie zabraknie kworum do jego przeprowadzenia, a większość, jaką będzie dysponowała koalicja, wzrośnie na tyle, że tylko naprawdę masowe łamanie dyscypliny partyjnej przez jej parlamentarzystów mogłoby uniemożliwić wybór Jaruzelskiego. Solidarnościowi posłowie i senatorowie obecni podczas wyborów będą mogli bezpiecznie wstrzymać się od głosu".

29 czerwca gen. Jaruzelski zwołał nadzwyczajne posiedzenie Biura Politycznego PZPR, podczas którego oświadczył, że rezygnuje z kandydowania na stanowisko prezydenta. W uzasadnieniu stwierdził, że "może nie uzyskać odpowiedniego poparcia Zgromadzenia Narodowego", a "nie można w żadnym przypadku podejmować ryzyka przegranej kandydata koalicji".

Jak można było się spodziewać, deklaracja ta wywołała szok w decyzyjnych gremiach PZPR. Kolejni członkowie Biura Politycznego, Komitetu Centralnego i innych partyjnych gremiów próbowali przekonać go do zmiany decyzji. Początkowo bezskutecznie. W tym momencie zaczęto mówić o kandydaturze gen. Kiszczaka. Dla obserwatorów z boku była to propozycja dość kuriozalna, głową państwa miałby bowiem zostać jeden ze współsprawców stanu wojennego i minister spraw wewnętrznych.

Rozpoczęła się kolejna runda rozmów sondażowych: Stanisława Cioska z hierarchami kościelnymi i Józefa Czyrka z Bronisławem Geremkiem. Sam generał Kiszczak w godzinach wieczornych wysłał do Gdańska rządowy samolot, którym do stolicy przyleciał Lech Wałęsa. Podczas dalszych rozmów przewodniczący "Solidarności" obiecał poprzeć jego kandydaturę. W tym samym dniu na ulicach Warszawy ZOMO rozbijało manifestację zorganizowaną przez Solidarność Walczącą, Konfederację Polski Niepodległej i inne organizacje. Jej uczestnicy protestowali przeciwko gen. Jaruzelskiemu.

Podczas późniejszego posiedzenia OKP Wałęsa powiedział do zebranych: "Robiłem sobie zdjęcie z wami, jak będzie trzeba zrobię sobie zdjęcie z Kiszczakiem". Szybko okazało się, że kandydatura ministra spraw wewnętrznych nie ma szans i jak można się było spodziewać gen. Jaruzelski zmienił zdanie. Nastąpiło to 13 lipca.

Czołowi politycy "Solidarności" byli już nie tylko pogodzeni z jego wyborem, ale także gotowi wesprzeć generała. Niektórzy z nich, jak Wałęsa, chcieli by o wybór ubiegał się więcej niż jeden kandydat, zaś "Geremek chciał odegrać spektakl polityczny w celu stworzenia iluzji, że cały proces ma charakter bardziej demokratyczny niż w rzeczywistości".

17 lipca doszło do kilkugodzinnego spotkania gen. Jaruzelskiego z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym. Główny wykonawca stanu wojennego, jak się wydaje, chciał nieco "ocieplić" swój wizerunek.

Ambasador Davies na podstawie relacji uczestników tego spotkania napisał: "Kilkakrotnie uchylił się od prób rozmowy na temat własnej przeszłości, w końcu jednak opowiedział o swoim ojcu pochowanym na Syberii, gdzie zmarł z wycieńczenia i głodu po deportacji do obozu pracy. Jaruzelski powiedział, że jego ojciec walczył pod wodzą marszałka Piłsudskiego z bolszewikami w 1920 r. Jego dziadek uczestniczył zaś w powstaniu przeciwko Rosjanom w 1863 r.

Pytany długo o stan wojenny, Jaruzelski zaprzeczył, że jego decyzja została podjęta pod presją radziecką. Podobnie stwierdził, że decyzja o udziale Polski w inwazji na Czechosłowację w 1968 r. zapadła w Polsce, a nie została narzucona przez Moskwę".

Przed głosowaniem na kandydaturę Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta parlament zdecydował, że głosowanie ma być jawne. Miało to na celu, między innymi, dyscyplinowanie posłów dotychczasowej koalicji, ale przede wszystkim miało umożliwić kontrolę przebiegu samego głosowania.

19 lipca 1989 r. Zgromadzenie Narodowe zebrało się w celu wyboru prezydenta. Na sali znalazło się 544 posłów i senatorów. Podczas głosowania 270 obecnych oddało swoje głosy na kandydaturę gen. Jaruzelskiego, 233 przeciw, 34 wstrzymało się, a 7 oddało głosy nieważne. Wymagana większość wynosiła 269, a więc kandydat PZPR został wybrany większością zaledwie jednego głosu. Należy dodać, że głosy przeciw Jaruzelskiemu oddało 6 posłów z ZSL, 4 z SD i 1 z PZPR. Czterech kolejnych parlamentarzystów z dotychczasowej koalicji rządzącej nie wzięło udziału w głosowaniu. W tej sytuacji zadecydowały głosy reprezentacji "Solidarności".

Akcję wsparcia dla gen. Jaruzelskiego zorganizował Andrzej Wielowieyski, który wraz z Wiktorem Kulerskim, Andrzejem Miłkowskim, Aleksandrem Paszyńskim, Andrzejem Stelmachowskim, Stanisławem Stommą i Witoldem Trzeciakowskim oddał głos nieważny, przyczyniając się do obniżenia minimum potrzebnego do wyboru. Senator OKP Stanisław Bernatowicz z kolei oddał swój głos na gen. Jaruzelskiego. Do wyboru nowego prezydenta przyczynili się również parlamentarzyści, którzy w głosowaniu w ogóle nie wzięli udziału, a więc: Paweł Chrupek, Aniela Dankowska, Marek Jurek, Lech Kozaczko, Zdzisław Nowicki, Krzysztof Pawłowski, Jerzy Pietkiewicz, Maria Stępniak, Andrzej Szczepkowski, Mieczysław Ustasiak i Henryk Wujec.

Jak wspominał Bronisław Geremek: "Kiedy tego dnia wychodziłem z Sejmu chwycił mnie za rękaw rozgorączkowany Stanisław Ciosek. <Wy macie pakt z diabłem - sapał - to wszystko było wymyślone, żeby on przeszedł tylko jednym głosem. Zegarmistrzowska precyzja - jak wy to robicie?>"

Nie dało się ukryć, że przebieg głosowania był rzeczywiście kontrolowany. Generał Jaruzelski nie mógł więc mieć powodów do satysfakcji. Zamiast uzyskania rzeczywistego poparcia, został uratowany przez opozycję.

Jeszcze mniejsze powody do zadowolenia mieli parlamentarzyści Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego i całego obozu "Solidarności". W krótkim czasie po raz drugi - obok sprawy listy krajowej - dokonali oni zasadniczego ustępstwa na rzecz dotychczasowego obozu władzy, nic w zamian praktycznie nie uzyskując. Stracili natomiast niemałą część dotychczasowego elektoratu. Społeczeństwo, głosując 4 czerwca za odrzuceniem dotychczasowego systemu władzy, oczekiwało od ówczesnej opozycji zmian systemowych, a nie podtrzymywania dotychczasowego układu.

W wielu okręgach wyborczych domagano się pozbawienia mandatów tych parlamentarzystów, którzy przyczynili się do wyboru gen. Jaruzelskiego. Powiększyły się rozdźwięki między opozycją "konstruktywną" a działaczami bardziej radykalnych organizacji. Jak informował kierownictwo MSW płk. Adam Malik: "Młodzież ostro atakowała liderów dążąc do przejmowania władzy w kraju".

"Solidarność" przejmowała współodpowiedzialność za katastrofalną sytuację w kraju, mając w dalszym ciągu  ograniczony wpływ na struktury władzy.

Włodzimierz Domagalski

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy