Nowe pytania w sprawie Wierzchowin

W czerwcu 1945 r. rozszalały się komunistyczne media. Pisano o mordzie dokonanym przez oddziały partyzanckie Narodowych Sił Zbrojnych 6 czerwca 1945 r. we wsi Wierzchowiny na ludności ukraińskiej. Według oficjalnej i właściwie do dziś uznawanej wersji zdarzeń tego dnia oddziały NSZ weszły do wsi Wierzchowiny na Lubelszczyźnie i zamordowały wszystkich zamieszkałych tam Ukraińców, których było według różnych wersji od 194 do 197.

W czerwcu 1945 r. rozszalały się komunistyczne media. Pisano o mordzie dokonanym przez oddziały partyzanckie Narodowych Sił Zbrojnych 6 czerwca 1945 r. we wsi Wierzchowiny na ludności ukraińskiej. Według oficjalnej i właściwie do dziś uznawanej wersji zdarzeń tego dnia oddziały NSZ weszły do wsi Wierzchowiny na Lubelszczyźnie i zamordowały wszystkich zamieszkałych tam Ukraińców, których było według różnych wersji od 194 do 197.

Lubelska "bezpieka" rozpoczęła obławę na członków Narodowych Sił Zbrojnych. W jej wyniku aresztowanych zostało kilku lokalnych dowódców NSZ i kilku ich podwładnych, z których większość na początku 1946 r. w pokazowym procesie została skazana na karę śmierci. Tylko jeden z nich był wtedy w Wierzchowinach. Nic więc dziwnego, że w sądzie nie starano się ustalić, co się naprawdę w Wierzchowinach stało.

Do dziś punktem odniesienia, nawet dla historyków są ówczesne doniesienia prasowe, ustalenia powołanej przez komunistów "komisji" i ubeckie dokumenty oraz późniejsze publikacje partyjnych historyków. No i lista ofiar na zbiorowej mogile w Wierzchowinach. Stąd wiadomo, że było ich 197, w tym dzieci.

Reklama

Historycy piszący o akcji oddziałów NSZ w Wierzchowinach mają zwyczaj używać określeń takich, jak "masowy mord i rabunek", "bezsporne ustalenia", "zbrodnia". Powołują się przy tym głównie na ustalenia ówczesnych śledczych, fragmenty zeznań z pokazowego procesu lub późniejsze wspomnienia "partyzantów", wysyłane na ogłaszane przez komunistów konkursy. Cytują też raporty NSZ i w ogóle im nie przeszkadza, że nie znaleźli wśród nich żadnego oryginału. Większość z nich wyklucza udział w tamtych zdarzeniach jakiegokolwiek oddziału pozorowanego. I chociaż powszechnie znane fakty nie zgadzają się ze sobą i przez to utrudniają interpretację, i tak mają własne zdanie - to był mord o podłożu etnicznym.

Zupełnie inne światło rzucają na to zdarzenie wspomnienia ówczesnego kierownika PUBP w Chełmie Feliksa Olko. Chociaż użył w nich języka ezopowego, zmieniając nazwy miejscowości, nazwiska i pseudonimy, jeśli skonfrontować to z faktami, można trafić na ślad prawdy.

Według Olko Wierzchowiny były jedną z komunistycznych twierdz na Lubelszczyźnie. Przed wojną wielu mieszkańców należało do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. W czasie okupacji niemieckiej stanowili zaplecze dla partyzantki sowieckiej i Gwardii Ludowej - Armii Ludowej. Był tam nawet szpital partyzancki. Po wojnie niektórzy mieszkańcy poszli do pracy w bezpiece, a inni im pomagali.

6 czerwca 1945 r. do Wierzchowin wkroczyło zgrupowanie oddziałów partyzanckich NSZ pod dowództwem Mieczysława Pazderskiego "Szarego". W skład zgrupowania wchodziły oddziały: Eugeniusza Walewskiego "Zemsty", Bolesława Skulimowskiego "Sokoła", Zbigniewa Góry "Jacka" i Romana Jaroszyńskiego "Romana". Podali się za wracający z frontu oddział Wojska Polskiego i zostali przywitani przez wieś. Wkroczyli do Wierzchowin około godziny 12 (wedle niektórych wersji stało się to już o godz. 11. Opuścili wieś około godziny 13, o 14 lub o 15. Według wiarygodnych świadków przebywali we wsi około dwóch godzin.

Czas nie jest w tej historii bez znaczenia, jak i rozbieżności, co do tego czy wieś była otoczona, czy nie. Chodzi po prostu o ocenę, jakich czynów można dokonać w takich warunkach. Bez szczelnego otoczenia wsi nie można jej spacyfikować, o czym doskonale wiedzieli Niemcy w czasie wojny. Nie można też zabić 200 osób w krótkim czasie, chyba, że - znów odwołując się do przykładów niemieckich pacyfikacji - są już ustawieni przed karabinami maszynowymi. Gdy trzeba ich szukać po domach i wyprowadzać - pacyfikacja mogłaby trwać cały dzień. Jednak według Olko partyzanci: "Wymordowali wszystkich, kto tylko był w tej wsi. Uratowali się tylko ci, którzy wtedy nie byli we wsi."

Oddziały partyzanckie nadeszły od strony wsi Żdżanne, gdzie w ich ręce wpadł samochód dodge, którym jechali pracownicy PUBP w Chełmie. Przybyli na 14 furmankach, przejechali przez wieś, wrócili, weszli do szkoły i kazali dzieciom się rozejść, a mieszkańcom zabronili wychodzić z domów. Potem wykorzystali miejscowego nauczyciela, żeby wskazał im osoby z przygotowanej wcześniej listy. Grupy likwidacyjne rozeszły się po wsi - osoby z listy zebrano w dwóch domach, gdzie dokonano egzekucji. Na podwórku domu Święcickich i w domu Tywoniuków. Oba miejsca zostały później sfotografowane przez NKWD i są to jedyne zdjęcia z tzw. "mordu". Widać na nich kilkanaście zwłok na podwórku i kilka ciał w mieszkaniu. Wśród zabitych nie było dzieci.

Równocześnie partyzanci przesłuchali pasażerów dodge’a. Czworo z nich zdecydowali się rozstrzelać - ich ciała najprawdopodobniej znajdowały się wśród tych odnalezionych na podwórku.

Po akcji partyzanci wycofali się w kierunku Kasiłanu. Po drodze zatrzymali się przy miejscowej gorzelni, z której wzięli trochę spirytusu i rozbroili komendanta milicji ochraniającej zakład. W Kasiłanie spotkali żołnierzy z Chełma wysłanych tam po słomę.

Zaraz po ich odejściu komendant milicji z gorzelni, Wasyl Dediuk, pobiegł do pobliskiego Chełma wezwać pomoc. Co prawda Wierzchowiny należały do powiatu krasnostawskiego, jednak były podlegały PUBP w Chełmie. Decydowała o tym nie tyle odległość, co związki rodzinne - część funkcjonariuszy tego PUBP pochodziła z Wierzchowin. Można przypuszczać, że dwunastoletnia Maria Tywoniuk, której rodzina zginęła z rąk partyzantów, również uciekła do kuzynów do PUBP w Chełmie.

Kierownik PUBP w Chełmie Feliks Olko od razu zorganizował grupę operacyjną złożoną z dziewięciu funkcjonariuszy PUBP oraz elewów Oficerskiej Szkoły Artylerii i wyruszył na miejsce zdarzenia. Wszystko wskazuje na to, że opuścili Chełm zaraz po godz. 15, przynajmniej tak odnotowali wojskowi w swoim meldunku. Pisali też: "Zgodnie z instrukcją, jakie otrzymał resort, na wiosce, do której przybyliśmy o godzinie 16.28 zastaliśmy pomordowanych strzałami z broni palnej mieszkańców tejże wioski narodowości ukraińskiej w liczbie 169..."

Może dziwić, że tak dużo czasu zajęło grupie operacyjnej przebycie 12 km. Jednak świadkowie twierdzili, że najpierw ostrzelali wieś, obawiając się, że partyzanci byli tam nadal. Potem dopiero tam wkroczyli.

Pozostali przy życiu mieszkańcy wsi byli w szoku i nie byli w stanie udzielić żadnych przydatnych informacji. Nawet według Olko jednak ktoś ocalał: "... w Wierzchowinach znaleźliśmy dwie, cudem pozostawione przy życiu osoby...". One wskazały kierunek, w którym odszedł oddział partyzancki. Olko zorganizował dalsze działania. Przede wszystkim wysłał zorganizowany przez siebie już w kwietniu 1945 r. oddział pozorowany w celu ustalenia miejsca pobytu i planów zgrupowania NSZ.

Oddziałem pozorowanym podszywającym się pod oddział poakowski dowodził zastępca kierownika PUBP w Chełmie Jan Jaszczuk. W czasie okupacji niemieckiej był partyzantem AL i nosił pseudonim "Nemo". Potem rozpoczął pracę w PUBP. Gdy jego przełożonym został Olko, przygotowano mu legendę umożliwiającą działanie w podziemiu - rzekomo został aresztowany za współpracę z podziemiem i przez niedopatrzenie uciekł. Jako dowódca oddziału pozorowanego podawał się za Stanisława Sekułę i nosił pseudonim "Sokół".

Grupa operacyjna ruszyła w pogoń. Koło Kasiłanu natknęła się na oddział partyzancki i została ostrzelana. Elewi - jak wynika z relacji - od razu poddali się, a funkcjonariusze bezpieki byli zmuszeni wycofać się. Według Olko sytuacja wyglądała jeszcze gorzej: "W połowie drogi zobaczyłem nagle, że na jednym z naszych samochodów ciężarowych wywieszono białą płachtę. Rozpoczęła się strzelanina i zaczęto wyrzucać naszych pracowników z samochodów. Okazało się, że zamordowano w samochodzie zastępcę dowódcy do spraw politycznych jednostki wojskowej [...] i jeszcze kilku naszych ludzi." Wtedy Olko dogonił samochód i strzelił do kierowcy, powodując wywrotkę.

Partyzanci zaatakowali, więc funkcjonariusze wycofali się do lasu i tam się ostrzeliwali. Najpierw na pomoc przybyła kolejna grupa zawiadomiona o akcji - stacjonująca w Bończy Straż Pograniczna. Dopiero po kilku godzinach przybyła grupa operacyjna 64. DS NKWD z Krasnegostawu. Wtedy komuniści przeszli do kontrnatarcia, ale zrobiło się późno i pod osłoną ciemności partyzanci się wycofali.

Okazało się, że w krótkim czasie zwiadowcy wykonali swoje zadanie - dogonili oddziały partyzanckie, ustalili ich dowódców i liczebność, poznali miejsce stacjonowania i dowiedzieli się, kiedy przygotowywane było uroczyste pożegnanie oddziałów. Pozostawieni wśród partyzantów funkcjonariusze poznali też hasła posterunków zabezpieczających zgrupowanie partyzanckie.

Siły "bezpieki" wzmocnione, a raczej dowodzone przez NKWD, otoczyły wieś Huta, gdzie przebywali partyzanci ze zgrupowania "Szarego". Ponieważ wiedzieli, że wieczorem, przed rozejściem się oddziałów, miała odbyć się uroczystość pożegnalna - zdecydowano o rozpoczęciu ataku wtedy, gdy partyzanci po przyjęciu pójdą pijani spać. W obozie rozstawiano stoły i ucztowano, a w tym czasie funkcjonariusze, dzięki znajomości haseł, zlikwidowali wszystkie warty. Olko: "Zwlekaliśmy nieco z atakiem. Chodziło nam o to, żeby bandyci byli jak najbardziej pijani i zmęczeni." Partyzanci nie spili się jednak, tylko około czwartej nad ranem zaczęli się zbierać do drogi.

Pierwszy odszedł oddział "Zemsty". Wtedy uderzono. Olko: "Około godziny czwartej nad ranem zauważyliśmy, że szykują się do rozejścia, postanowiliśmy uderzyć. Z materiałów jakie mieliśmy o bandzie wiedzieliśmy, że liczebnie banda przewyższa nas prawie czterokrotnie. Dlatego postanowiliśmy działać przez zaskoczenie." Obrzucono wieś rakietami zapalającymi, niektóre chałup stanęły w ogniu, amunicja wybuchała, do uciekających strzelano z karabinów maszynowych. Jednak większości partyzantów udało się uciec.

O rezultatach tego starcia Olko mówił: "Trudno nam było ustalić dokładnie, ilu członków bandy zginęło, a ilu uciekło, gdyż duża ich część spłonęła. Obliczyliśmy, że mniej więcej zginęło ich ponad 300." Po tej akcji funkcjonariusze wrócili do Wierzchowin. Wieźli ze sobą zwłoki zebrane w miejscach kolejnych starć. Wtedy powstała zbiorowa mogiła, która miała być grobem zamordowanych mieszkańców wsi.

Trudno orzec, w którym momencie została podjęta decyzja dotycząca oficjalnej wersji tego, co się stało w Wierzchowinach. Natomiast na pewno brał w tym udział Feliks Olko i jego późniejsza żona Luba Tywoniuk, wtedy pracownica PUBP w Chełmie oraz jej rodzina. Świadczy o tym choćby jedna z ich rodzinnych historii. W aktach personalnych funkcjonariusza Olko widniała początkowo informacja, że jego teściowie, mieszkańcy Wierzchowin, zginęli 6 czerwca 1945 r. z rąk partyzantów NSZ. Po jakimś czasie, w kolejnych ankietach, podawał już prawdę - teść zmarł przed wojną, a teściowa mieszkała razem z nim. Można powiedzieć - dwie ofiary "mordu" już się znalazły.

Anna Grażyna Kister

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: narodowe siły zbrojne | nkwd
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy