Stara Wieś: Wyjątkowa kopalnia. Chodnikiem do złoża ropy naftowej

Tuż po II wojnie światowej podjęto pod Brzozowem próbę wydobycia ropy naftowej unikatową w Polsce metodą. Eksperyment nieomal zakończył się katastrofą.

Jeśli ktoś choć odrobinę zna się na górnictwie, wątpliwości mieć nie może: kopalnie ropy naftowej zaliczane są do kategorii otworowych, natomiast w kopalniach szybowych bądź sztolniowych wydobywane są spod ziemi inne surowce, na pewno nie płynne. Jako jednak, że od każdej zasady muszą być odstępstwa, nie można zapominać o szybowej oraz sztolniowej przeszłości górnictwa naftowego.

Patrząc historycznie, pierwsze kopalnie ropy - znane jako kopanki - były jednak klasycznymi szybami: drążono je tak samo, jak drąży się studnie; różnica tkwiła w tym, że celem pracy kopaczy było dotarcie nie do warstw wodonośnych, ale płytkich horyzontów ropnych.

Reklama

Takie prymitywne kopalnie najpiękniej zachowane są w podkrośnieńskim skansenie naftowym w Bóbrce. Placówka w randze Muzeum Przemysłu Naftowego i Gazowniczego, zarządzana przez Barbarę Olejarz, pielęgnuje pamiętające czasy Ignacego Łukasiewicza kopanki "Franek" oraz "Janina", po dziś dzień dostarczające pewne - niewielkie, bo niewielkie, ale jednak! - ilości surowca, nadającego się do rafineryjnego przerobu.

Kopalnie otworowe, będące konsekwencją wierceń, udostępniających głębiej położone pokłady węglowodorów, to etap późniejszy - wciąż trwający.

Górnicy, zajmujący się wydobywaniem ropy (bo pamiętać trzeba, iż towarzyszący jej gaz bardzo długo był w niełasce, by nie rzec: w pogardzie...), szybko zorientowali się, iż naturalne metody pozyskiwania surowca, bazujące na wykorzystaniu li tylko ciśnienia złożowego, mają cechy gospodarki rozrzutnej: pozostawiają znaczne ilości wartościowej cieczy w jej podziemnym otoczeniu.

Zanim wynaleziono sposoby tzw. intensyfikacji wydobycia (o których trzeba by długo rozprawiać: sygnalizując jedynie rozpiętość tematyki wspomnieć trzeba o pompowaniu, torpedowaniu, wygrzewaniu, wtłaczaniu substancji chemicznych, np. polimerów), szukano możliwości zwiększenia pozysku ropy znanymi od wieków technikami, wypraktykowanymi w górnictwie głębinowym.

W rejonach, w których występowała ropa, drążono chodniki - albo w obrębie pokładu ropnego, albo w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Ciecz ściekała wtedy bądź do odpowiednio poprowadzonych rynien, bądź do zbiorników i dopiero wtedy, gdy nagromadziła się w większych ilościach, była ekspediowana na powierzchnię.

Pierwsi zastosowali taką technologię Francuzi - w 1905 r. dobrali się w ten sposób do niesczerpanych zasobów złoża w alzackiej miejscowości Pechelbronn. W ich ślady (z opóźnieniem, sięgającym 15-30 lat) poszli Niemcy, Rumuni, Amerykanie, Kanadyjczycy oraz górnicy ze stalinowskiego ZSRR.

W Polsce stosowanie w eksploatacji złóż ropy naftowej metod znanych z górnictwa głębinowego także ma niemałe tradycje: po raz pierwszy spróbowano ich na początku lat 30. XX wieku w Szymbarku (kopalnia "Śląsk"), Harklowej ("Barbara"), Gorlicach "Magdalena") oraz Strzelbicach. Rezultaty były może nie oszałamiające, niemniej jednak nie deficytowe.

Warunkiem sine qua non pozyskiwania ropy poprzez chodniki była jak najdalej posunięta wstrzemięźliwość w posługiwaniu się metodami mechanicznymi oraz absolutny zakaz używania zarówno materiałów wybuchowych jak i ręcznych narzędzi, mogących wywołać iskrę. Wszystkim było doskonale wiadomo, że lotne frakcje, towarzyszące ropie, są nie tylko łatwopalne, ale przede wszystkim wybuchowe.

Doświadczenia te skłoniły rekonstruktorów polskiego górnictwa naftowego, zdewastowanego w okresie okupacji hitlerowskiej oraz w czasie, gdy przemysł, porzucony przez okupantów, przejmowały radzieckie jednostki "trofiejszczyków", do podjęcia w Starej Wsi koło Brzozowa próby dotarcia metodą chodnikową do złóż, eksploatowanych przez działającą od zaborczych jeszcze czasów kopalnię "Biała Ropa".

Kopalnia ta, operująca na złożu, rozpoznanym pod koniec XIX wieku, dostarczała surowiec wyjątkowej jakości: niemal biała, przezroczysta ropa o niewielkiej gęstości i znikomej zawartości parafiny, z powodzeniem zastępowała naftę - bez żadnej obróbki można było stosować ją do oświetlania. Ba! Jak podawało czasopismo "Nafta" w 1895 r., "(...) używanie tej ropy do oświetlenia (...) daje światło bez rafinowania, i to silniejsze od nafty tzw. cesarskiej".

Można dodać jeszcze, iż zalety starowiejskiego surowca doceniali także przemysłowcy. O ile w 1926 r. 10-tonowa cysterna najtańszej ropy z krajowych złóż kosztowała 1713 zł, o tyle za wagon białej ropy spod Brzozowa należało wyłożyć aż 3829 zł!

Choć wydobycie w działających do końca niepodległości II Rzeczypospolitej - a i pod niemiecką okupacją - kopalniach z roku na rok malało, odbudowujący i rozwijający przemysł naftowi inżynierowie oraz geolodzy mieli świadomość wysokiej jakości starowiejskiej kopaliny; a świadomi praktykowanych przed wojną metod górniczych postanowili podjąć próbę zwiększenia wydobycia (równoznacznego z wyczerpaniem naturalnych rezerw złożowych) poprzez stworzenie chodnikowego dostępu do warstw roponośnych.

W 1946 r. zaangażowano więc śląskie przedsiębiorstwo o nazwie Zjednoczenie Przemysłu Naftowego i Gazu Ziemnego Sekcja Odbudowa Górnicza do poprowadzenia w głąb łańcucha wzniesień o nazwie Parnas upadowej - pochyłego chodnika, biegnącego z góry w dół. Na jego końcu planowano wydrążyć kilka chodników, prostopadłych do biegu skrywającego ropę piaskowca. Odwiercone w nich otwory miały udostępnić niewyeksploatowane zasoby.

Spodziewano się, że wartościowy surowiec będzie spływał pod własnym ciśnieniem do betonowego rząpia, skąd systemem pomp da się go przetransportować na powierzchnię.

Projekt techniczny przedsięwzięcia opracował geolog i inżynier górniczy Zbigniew Romuald Olewicz. W trakcie realizacji jego założenia korygował inżynier górnik Stanisław Knothe.

W Starej Wsi wydrążono cztery upadowe. Z pierwszej pozyskano (w ciągu pięciu miesięcy) 15 ton ropy, jednak na skutek dużego ciśnienia górotworu, zaciskającego ściany, zaprzestano wydobycia (kiedy po kilku miesiącach odkopano chodnik, nagromadzony w niej gaz spowodował śmierć trzech wykonujących pracę górników), z trzeciej dowiercono się jedynie do solanek, podobnie skończyły się prace w czwartej, w której niewielkie ilości białej ropy zanieczyszczone były słonymi wodami.

Największy sukces przyniosła upadowa nr 2: z chodnika o długości 126 m, dopędzonego do głębokości 59 m, rozgałęzionego dwoma korytarzami sięgającymi 27 m i 37 m w bok złoża, czerpano od 40 do 750 kg surowca na dobę.

Sukces był - jednak tylko do czasu. 29 maja 1947 r. skończyło się wydobywanie ropy z upadowej w Starej Wsi.

Jak relacjonował uczestnik tych wydarzeń Roman Boroń (zmarły w 2011 r.): "Ta kopalnia wyglądała tak samo jak małe kopalnie węgla. Na dół schodziło się chodnikiem o wymiarach 2 na 2 metry, obudowanym drewnianymi stemplami. Pod stropem szły lutnie - metalowe rury półmetrowej szerokości - do których na powierzchni dmuchawami wtłaczano powietrze. Ropę z rząpia nalewaliśmy najpierw do koleb i wywoziliśmy upadową na wierzch, potem zainstalowaliśmy rurociąg, poprzez który wypływała do zewnętrznych zbiorników, wypychana sprężonym powietrzem. To funkcjonowało bez zarzutu - aż do tego przeklętego dnia...

Na dół zeszło nas wtedy pięciu: sztygar Dubiel, Ignacy Nastał, Andrzej Tomkiewicz, ja i nafciarz Józef Herbut, który obsługiwał zbiornik. Byłem w komorze czołowej. O wpół do trzeciej usłyszałem huk. Gdy wyszedłem na chodnik, zobaczyłem płonącego Herbuta, staczającego się w dół po upadowej. Zdążyłem tylko ściągnąć z niego marynarkę i ugasić koszulę - strasznie jęczał - bo zaraz zrobiło się ciemno. Akumulatorowa lampka nie dawała rady przebić dymu. Dym gryzł w oczy, z lutni nie dochodziło powietrze. Sztygar Dubiel, Ślązak, kazał nam usiąść na desce, razem, koło siebie: powiedział nam, żeby ci, co przyjdą po zwłoki, nie musieli długo szukać... Krzyknąłem jeszcze tylko do lutni "Kto żyje, niech nas ratuje" - i tyle...

Ale nie było nam jeszcze umierać. Na nasze szczęście dmuchawa przestała działać. Skończył się dopływ tlenu, no to i ogień w chodniku wygasł. Na dodatek Bolek Leń, który był na powierzchni, usłyszał mój krzyk i wykopał szybko poprzeczny rów, dzięki czemu ropa przestała wlewać się z powrotem do upadowej. Zaraz przyjechali też strażacy: ugasili stemple przy wejściu do upadowej. Kiedy nie było ognia, Bolek zaczął krzyczeć ma dół "Idźcie do góry, my idziemy do was". No i tak nas uratowali. Przeżyliśmy. Ale tego dnia - choć miałem tylko 22 lata - całkiem osiwiałem".

Jak ustalono post factum, powodem nieszczęścia był błąd ludzi - i zbieg okoliczności. Zbiornik, w którym na powierzchni magazynowano ropę, umiejscowiony został tuż przy wejściu do upadowej, pod luźnymi przewodami wysokiego napięcia.

Prawdopodobnie ruchy gazu, towarzyszącego białej ropie, doprowadziły do podrzucenia metalowej pokrywy, zabezpieczającej zbiornik: kiedy uderzyła w druty, doszło do zwarcia, wzbudzenia iskry - i wybuchu. Eksplozja rozerwała tank, a wtedy około 30 ton płonącej ropy zaczęło się rozlewać. Jedna struga popłynęła w dół zbocza, ku wsi, druga do upadowej.

Tragedia, od której górnicy byli o krok, zniechęciła władze Zjednoczenia Przemysłu Naftowego i Gazu Ziemnego do kontynuowania wydobycia. Urządzenia powierzchniowe zdemontowano, upadową zasypano. W raportach pozostały jedynie zapisy, że ze wszystkich czterech chodników uzyskano 98,5 tony ropy...

I tak skończyło się ostatnia w Polsce próba sięgania po płynne węglowodory inną niż otworowa metodą.

Waldemar Bałda

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: ropa naftowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy