"Komuniści układali ciała ofiar jak buty w pudełku"

Ofiary komunistycznego terroru w powojennej Polsce przechodziły piekło nie tylko za życia. Po bestialskich likwidacjach – znanym z Katynia strzałem w tył głowy – ich ciała traktowano w sprzeczności z jakimkolwiek cywilizowanym pojęciem szacunku dla zwłok. Wrzucano ich do bezimiennych dołów, upychano robiąc miejsce kolejnym ofiarom, a następnie – tak było na powązkowskiej Łączce - przykryto grobami komunistycznych notabli, często oprawców tych "leżących głębiej". W ten sposób komuniści robili wszystko, by zatrzeć ślady barbarzyńskiej działalności, a zamordowanych wymazać z ludzkiej pamięci i świadomości. Nie udało się. O tym, w jaki sposób działał powojenny czerwony terror i jak nie pozwolono na zapomnienie o bohaterach antykomunistycznego podziemia, opowiedziała portalowi Interia Karolina Wichowska, autorka książki "Łączka" i redaktor miesięcznika IPN "Pamięć.pl".

Artur Wróblewski, Interia: Komuniści robili wszystko, by zatuszować miejsca ukrycia ciał zamordowanych. Jednak rodziny ofiar potrafiły rozpoznać miejsca pochówku i stawiały znicze na we właściwym miejscu na "Łączce". Jak to było możliwe?

Karolina Wichowska: Niektóre rodziny starały się pozyskać informacje o miejscu pochówku na przykład od grabarzy, co oczywiście nie było proste. Czasami jednak udawało się wyciągnąć strzępki informacji. Później te wiadomości rozchodziły się między rodzinami pozostałych pomordowanych. Nie wszyscy wiedzieli, nie wszyscy wpadli na właściwy trop. Drugim taki miejscem, poza "Łączką", był cmentarz przy ulicy Wałbrzyskiej w parafii św. Katarzyny.

Reklama

"Kości nie kłamią". Proszę opisać w jaki sposób komuniści mordowali osoby pochowane na "Łączce"?

- Właściwie wszystkie osoby, których szkielety zostały tam zidentyfikowane, miały przestrzelone czaszki. Mordowano ich tak, jak Sowieci mordowali w Katyniu - strzałem w tył głowy. Sposób likwidacji nie był zgodny nawet z ówczesnymi przepisami. Nie było żadnego plutonu egzekucyjnego. Za ofiarą stał kat i strzelał, właściwie co pięć-dziesięć minut, co wynika z protokołów wykonania wyroków śmierci. Działo się to bardzo szybko - przepraszam za słowo - taśmowo. Sposób mordowania wskazywał też na to, że komuniści byli przekonani, iż ciała ich ofiar nie zostaną przekazane bliskim. Miały zniknąć, a wraz z nimi pamięć o tych ludziach.    

Szokujące są też informacje na temat grzebania zamordowanych. Czy rzeczywiście byli wciskani do dołów?

- Tak. Ofiary wrzucano, jedną na drugą, a czasami dopychano, by zwłoki zajmowały jak najmniej miejsca. Bywało, że do już istniejących dołów śmierci po kilku miesiącach dokładano kolejne zwłoki. Gdy na przykład panowała zima, a grabarz nie chciał kopać głębiej w zmrożonej ziemi, wtedy w płytkim dole dociskał zwłoki. Często układano ofiary, osiem-dziewięć osób, naprzemiennie jak buty w pudełku - przepraszam za to porównanie, ale ono ma uświadomić sposób, w jaki komuniści traktowali ciała pomordowanych. Jedna osoba miała głowę skierowaną w prawo, druga w lewo, i kolejne dalej według tego układu.         

Ile ofiar komunistycznego terroru jest pochowanych na "Łączce"? Czy znajdują się tam jeszcze inne szczątki poza tymi już ekshumowanymi?

- Te tereny "Łączki" , które zostały przebadane, są już wolne od szczątków. Tam właśnie stoi panteon, w którym pochowano 35 spośród 40 zidentyfikowanych ofiar. Szczątki pozostałych poszukiwanych - prawdopodobnie około 90 osób -  wciąż tkwią obok, pod sąsiadującymi z panteonem nagrobkami z lat 80. zeszłego stulecia, kiedy to postanowiono zagospodarować tę część Powązek i utworzono kwaterę wojskową. Tym samym nad szczątkami ofiar komunizmu z lat 40. i 50. zeszłego stulecia, stoją groby. Spoczywają w nich oficerowie ludowego Wojska Polskiego, także członkowie komunistycznego aparatu represji, jak na przykład wydający wyroki śmierci na bohaterów sędzia Roman Kryże. Są też osoby niezwiązane z terrorem komunistycznym, jak lekarze czy farmaceuci wojskowi.

- Przed nami teraz najtrudniejszy etap, czyli konieczność przeniesienia późniejszych grobów z lat 80., po to, by dostać się do szczątków, które są pod nimi. Na mocy ustawy podpisanej w czerwcu tego roku, czyli nowelizacji ustaw o IPN, o grzebaniu zmarłych i cmentarzach wojennych, wkrótce rozpoczną się rozmowy z właścicielami nowszych nagrobków, by na stałe przenieść szczątki ich rodzin w inne miejsce, a następnie rozpocząć ekshumacje i rozbudować panteon.   

Jak technicznie wygląda ekshumacja zwłok? Pewnie większość osób ma o tym procesie filmowe wyobrażenie, czyli archeologa oczyszczającego kości pędzelkiem. Jak to w rzeczywistości wygląda?

- Ten pędzelek w rzeczywiście jest, ale to nie jest zmiatanie pyłków. Ziemia na Powązkach jest zbita, ciężka. Mało tego, na przełomie lat 50. i 60. nawieziono tam warstwę gruzu. Archeolodzy odkrywali różnorakie rzeczy, fragmenty naczyń czy nawet kości zwierzęcych. To było po prostu śmietnisko. Do szczątków dociera się często z użyciem szpikulca i tym podobnych narzędzi. Trzeba bardzo uważać, by nie uszkodzić kości i móc udokumentować, w jakiej pozycji szczątki zostały odnalezione. To jest zadanie nie tylko dla archeologów, ale też antropologów, którzy muszą dopasować szczątki do siebie. Nie jest tak, że odkopane szkielety są dzielone w jednym miejscu na czaszki, w innym kości uda, a w jeszcze innym kości rąk. Każdy szkielet zachowuje integralność, "pozostaje sobą".

- Następnie medyk sądowy i antropolog dokonują oględzin, opisują urazy, określają płeć, przybliżony wiek i wzrost. To może pomóc w identyfikacji przedgenetycznej. Kiedy gotowy jest protokół medyczno-sądowy, pobiera się materiał genetyczny. Materiał porównawczy - wymaz z wewnętrznej strony policzka - pobiera  się od rodzin poszukiwanych. Genetycy w laboratorium, używając kosztownych preparatów chemicznych, skomplikowanego sprzętu i komputerowego programu biostatystycznego, izolują profile genetyczne poszukiwanych i - porównując z profilami genetycznymi rodzin, potwierdzają tożsamość. Kiedy mamy około 99 procent pewności, wtedy można ogłosić, że osoba poszukiwana została zidentyfikowana. Trzeba zaznaczyć, że najlepszym materiałem porównawczym jest ten pobrany od rodziców albo dzieci poszukiwanych. Już rodzeństwo to jest dalsza rodzina, nie mówiąc o wnukach, prawnukach czy bratankach ofiar. Tym samym, jeżeli ktoś nie pozostawił dzieci, jak na przykład Hieronim Dekutowski ps. Zapora, materiał porównawczy od żyjących członków rodzin może się okazać niewystarczający. Spośród rodziny Dekutowskiego w tej chwili żyją tylko jego siostrzenice i ich córki. To było za mało. Dlatego zwrócono się do rodziny o możliwość ekshumacji jego rodziców. Zgodzili się, dzięki czemu udało się z dostateczną pewnością potwierdzić tożsamość Dekutowskiego.

   

Co jeszcze utrudnia identyfikację zwłok? Spośród szczątków prawie 200 ekshumowanych osób zidentyfikowano na razie 40.

- Problemem jest to, że specjaliści wciąż nie mają genetycznego materiału porównawczego wszystkich poszukiwanych. Nie wszystkie rodziny się zgłosiły. Pracownicy IPN starają się docierać do rodzin, posługując się różnymi środkami i śledząc rożne tropy, na przykład sprawdzając bazę PESEL. Mimo ogromnych wysiłków, nie wszystkich udaje się odnaleźć. Oprócz tego rodziny czasem nie zgadzają się na oddanie materiału genetycznego, obawiając się - bezpodstawnie! - że zostanie wykorzystany do innych celów niż deklarowane. Dlatego autorytety, jak zaangażowany w proces ekshumacji profesor Andrzej Ciechanowicz, rektor Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie, czy ostatnio prezydent Andrzej Duda, apelują o zaufanie do pracowników IPN oraz Polskiej Bazy Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów i oddawanie materiału genetycznego.

- Co jeszcze może przeszkadzać? Stan zachowania szczątków. Bywa, że szczątki osoby poszukiwanej są tak zdegradowane, iż wyizolowanie profilu genetycznego trwa bardzo długo albo jest nawet niemożliwe. Trzeba się z tym czasami liczyć.

Niektóre okoliczności pozyskiwania materiału genetycznego brzmią jak scenariusz filmowy. Proszę przybliżyć historię pani Barbary Szendzielarz, córki legendarnego "Łupaszki"?

- To jest niesamowita sprawa, o czym piszę w książce. Gdy Barbara Szendzielarz zmarła, wiadomo było, że jej zwłoki mają zostać spopielone, a przed śmiercią materiał genetyczny nie został pobrany. Antropolog sądowa pracująca przy tym projekcie, wraz ze swoim kolegą archeologiem, wsiadła w samochód i przyjechała z Wrocławia do Warszawy, by w kostnicy z ciała Barbary Szendzielarz pobrać materiał genetyczny. Decyzja zapadła w ciągu kilku godzin, nie było czasu do stracenia. O ile antropolog sądowa była przyzwyczajona do tego typu sytuacji, o tyle jej kolega archeolog był pod dużym wrażeniem.

Robiąca wrażenie jest również historia pani Reginy Litke, która nawet dziś ma opór, by otwarcie opowiadać o poszukiwaniach zaginionych członków rodziny i przyznać się, że jest rodziną ofiary komunistycznego terroru. Dlaczego tak się dzieje?

- Ona nie miała oporu, chętnie opowiadała o swoim ojcu, majorze Janie Czeredysie. Tylko w czasie naszego spotkania ujawniło się jej konspiracyjne przyzwyczajenie. Gdy w trakcie rozmowy zadzwonił telefon, to włączył się jej mechanizm obronny sprzed lat i powiedziała rozmówczyni, że odwiedziła ją sąsiadka. Jakby chciała ukryć powód naszego spotkania. Dopiero potem zdała sobie sprawę, że nawet w wolnej Polsce tkwią w niej nawyki konspiracyjne. Przez cały okres młodości miała zakodowane, by o ojcu i jego przeszłości nie opowiadać nikomu. Były jedynie dwa wyjątki: najbliższa przyjaciółka i narzeczony, późniejszy mąż. To był dla niej ogromny ból, bo ona kochała ojca, była w niego zapatrzona i uwielbiała jego charakter, zaangażowanie w wychowanie. Mówić jednak nie mogła, bo to było niebezpieczne. Dziś może to robić i robi to chętnie, wciąż jednak mechanizm obronny się w niej ujawnia.    

Czy takie zachowania obronne uzewnętrzniały też inne osoby, z którymi Pani rozmawiała?

- Nie spotkałam się więcej z takimi sytuacjami. To jest kwestia indywidualna. Czasami na poziomie podświadomości zaciera się granica czasu. I to nie jest kwestia wieku, bo pani Regina Litke jest sprawna umysłowo. To jest kwestia psychiki.

- Natomiast jeśli chodzi o jakieś wspólne zachowania, to jest coś takiego. Mówili o tym pani Regina Litke, pan Witold Mieszkowski, pani Zofia Pilecka, że dopóki nie dostali oficjalnej informacji o śmierci ojca, a one zawsze były w jakiś sposób niepełne, co najmniej do 1956 roku mieli nadzieję, że zaginieni zostali wywiezieni na Sybir. Oni się kurczowo chwycili nadziei. Skoro nie widzieli zwłok, nie było rzetelnego dokumentu i pełnej informacji o śmierci, to - tak myśleli - może oni żyją? Może zmienią się czasy i oni wrócą? Przychodził jednak rok 1956, druga fala repatriacji, a ich ojcowie nie wracali. Później upływało już tyle czasu, że gdyby nawet gdzieś przeżyli, to zmarliby już śmiercią naturalną ze starości, więc na ich powrót nikt już nie liczył. Ale to kurczowe trzymanie się nadziei - to była cecha wspólna rodzin ofiar zamordowanych przez komunistów.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Łączka | żołnierze wyklęci
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama