Polska polityka historyczna: "Nie dbamy o swoich bohaterów"

"Nasz kłopot polega na tym, że konflikty dotyczące historii przenosimy na zewnątrz, poza granice kraju. Zewnętrzna polityka historyczna Polski powinna być spójna" – mówi dr Michał Łuczewski z Instytutu Socjologii UW, dyrektor programowy Centrum Myśli Jana Pawła II.

PAP: W naszym kraju temat polityki historycznej budzi żywe emocje. Takie reakcje są charakterystyczne tylko dla Polski? Czy można się z nimi zetknąć też w innych państwach Europy?

Dr Michał Łuczewski: Pojęcie polityki historycznej pojawiło się w latach 80. ub. wieku w RFN podczas Historikerstreit - debaty na temat nazistowskiej przeszłości Niemiec. Jako pierwsi zaczęli nim posługiwać się przeciwnicy wykorzystywania historii do wzmacniania niemieckiej tożsamości. Postrzegali oni politykę historyczną jako coś negatywnego, wbrew kręgom prawicowym, które narzekały, że Niemcy po II wojnie św. stały się krajem bez historii. Natomiast w Polsce ten termin zaczął być używany w gronie Warszawskiego Kręgu Krytyki Politycznej - proszę nie mylić z lewicową "Krytyką Polityczną" - a jako pierwszy posłużył się nim w 1999 r. Dariusz Karłowicz. Ta grupa intelektualistów, do której należeli też m.in. Tomasz Merta, Marek Cichocki i Dariusz Gawin, od początku traktowała politykę historyczną jako coś pozytywnego. Natomiast negatywnie zareagowały środowiska lewicowo-liberalne, które stawiały znak równości między polityką historyczną a manipulacją historią. Uważały, że historia jest czymś, co powinno pozostać w rękach historyków, a politycy powinni trzymać się od niej z daleka.

Reklama

Jednak z czasem dla wszystkich zaczęło stawać się jasne - podobnie jak wcześniej w Niemczech - że polityka historyczna, tak jak inne polityki, jest czymś zwyczajnym, i że każda partia uprawia jakąś politykę historyczną, nawet jeśli tak jej nie nazywa. Dlatego - tu się zgodzę - to pojęcie dziś nadal budzi emocje, ale z pewnością już nie takie, jak kilkanaście lat temu czy za czasów prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego.

PAP: A jak postrzega się politykę historyczną w Rosji?

M.Ł.: Ten termin przeniknął do rosyjskich debat z Polski. Pojawił się tam w latach 2004-2005, czyli w momencie, w którym budowano Muzeum Powstania Warszawskiego. Jako pierwszy zaczął go używać historyk Aleksiej Miller, profesor Rosyjskiej Akademii Nauk i Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie. Przejął go od polskich intelektualistów reprezentujących prawicowe myślenie o polityce historycznej, ale odniósł się do niego mocno krytycznie. Zarzucał uprawianie polityki historycznej Władimirowi Putinowi i krytykował go za to z perspektywy liberalnej. Natomiast przeciwstawił polityce historycznej politykę pamięci. Uznał, że można kształtować za pomocą środków politycznych pamięć, ale nie powinno się politycznie manipulować historią.

PAP: Czy to jest wspólne dla Polski, Niemiec i Rosji, że środowiska liberalno-lewicowe reagują dość alergicznie na sam termin "polityka historyczna"?

M.Ł.: Powiedziałbym, że linia podziału dotycząca stosunku do polityki historycznej przebiega gdzie indziej. Otóż - na bardzo ogólnym poziomie - możemy spojrzeć na intelektualną historię Europy przez pryzmat tego, jak w niej zmieniał się stosunek do czasu. Paradygmat nowoczesności polega na koncentracji na przyszłości, z którą wiązane są nadzieje na lepsze życie. Odbywa się to przy jednoczesnym odcięciu się od przeszłości, która postrzegana jest jako zbędna. W tej optyce zanika topos historii jako nauczycielki życia, bo to z przyszłości - a nie przeszłości - dowiadujemy się, kim mamy być. Z tego bierze się poczucie nieustannego przyśpieszania historii.

Mając to na uwadze możemy spojrzeć na wspomniane niemieckie spory o politykę historyczną. Tam obóz lewicowo-liberalny jeszcze bardziej zaostrzał perspektywę patrzenia na historię, którą wytycza nowoczesność. Intelektualiści pozostający w tym nurcie myślenia uznali, że Niemcy w ogóle nie mogą się z historii niczego nauczyć, ponieważ historia Niemiec była pasmem katastrof, z których największą był oczywiście Holokaust. Uznali, że Niemcy powinny się europeizować, modernizować, patrzeć w przyszłość i zdystansować się od historii, pozostawiając ją całkowicie historykom jako przedmiot badań, ale w żadnym przypadku jako wzór dla przyszłych pokoleń.

Podobne zjawisko zaistniało w Polsce w wyniku przemian pookrągłostołowych po 1989 r. Wtedy też - podobnie jak w Niemczech - przeszłość została odcięta "grubą kreską". W Polsce o "wybieraniu przyszłości" mówił np. Aleksander Kwaśniewski. W tym sensie był reprezentantem europejskiej nowoczesności.

Ale z czasem - tak w Niemczech, jak i w Polsce - pojawili się ludzie, którzy zauważyli, że wizja modernizacyjna sama generuje rozliczne problemy i wcale nie spełnia swoich obietnic, że kładzenie nacisku na przyszłość wcale nie sprawia, że stajemy się lepszym krajem. I że - w związku z tym - powinniśmy się oprzeć na tym, co zostało wyparte, czyli właśnie na przeszłości. Ale - należy to podkreślić - ten "powrót do przeszłości" dokonuje się już w paradygmacie nowoczesności. Czyli nie chodzi tu o jakiś reakcyjny powrót do epoki przednowoczesnej, ale o odwołanie się do przeszłości po to, by móc lepiej kształtować przyszłość. Innymi słowy, chodzi tu o nowoczesną rewolucję konserwatywną.

Z tych względów uważam, że kiedy zastanawiamy się nad stosunkiem różnych grup do polityki historycznej, to nie powinniśmy rozpatrywać go w kontekście podziału na prawicę i lewicę, ale właśnie na tle tych szerszych struktur światopoglądowych, o których mówiłem przed chwilą.

PAP: Czy ten paradygmat nowoczesności jest obecnie silny w Rosji? Wydaje się, że to państwo pozostaje jednak silniej związane z przeszłością choćby przez odżywającą po upadku ZSRR polityczną kulturę prawosławia...

M.Ł.: To jest ważne pytanie. Komunizm był produktem nowoczesności: brutalnie zrywał z przeszłością i wybierał przyszłość. Od 1917 r. historia w Rosji nieustannie przyśpieszała. Paradoks polega na tym, że przez ostatnie sto lat komunizm stał się tam tradycją. Dziś Putin - np. przy okazji dyskusji o Mauzoleum Lenina i planów pochówku przywódcy rewolucji październikowej - mówi, że Rosjanie nie powinni się od przeszłości odcinać, gdyż nowoczesne społeczeństwo musi mieć korzenie, a w zmianach historycznych nie należy się spieszyć. Nastąpiło tutaj więc ciekawe przejście od ultranowoczesnego komunizmu - nakierowanego na przyszłość, w której miało się ziścić idealne społeczeństwo - do nowoczesnej rewolucji konserwatywnej, która odwołuje się do komunizmu jako minionej tradycji.

Dojdziemy do ciekawych wniosków, gdy porównamy ze sobą miejsca pamięci w Rosji, Polsce i w Niemczech. W dwóch ostatnich wymienionych krajach - choć to Niemcy zainicjowały ten trend - po upadku komunizmu pojawiają się nowe miejsca pamięci. Natomiast w Rosji - i to jest istotna różnica - odnawia się już istniejące, co wskazuje na to, że państwo chce podkreślać ciągłość historii. Nawet gdy przyjrzymy się emblematycznej dla rosyjskiej polityki historycznej odbudowie wysadzonego w powietrze przez Józefa Stalina Soboru Chrystusa Zbawiciela, mamy tu do czynienia nie z odcinaniem się od historii i przekreśleniem czasów komunizmu, ale właśnie z odtworzeniem kontinuum dziejowego. Co ciekawe, jedną z grup wspierających odbudowę soboru byli zwolennicy polityki Stalina, którzy dowodzili, że nie on, a kosmopolita Kaganow był odpowiedzialny za zniszczenie soboru. Odbudowa soboru więc nie jest niezgodna z polityką Stalina, lecz ją realizuje. I wtedy, i teraz chodziło bowiem o tworzenie Wielkiej Rosji. Odwiedzający cerkiew Rosjanie nie traktują jej jako świątyni, ale raczej jako wielkie, zapierające dech w piersiach muzeum, symbol państwowości i wspaniałości. Sobór jest symbolem odradzania się w Rosji prawosławia, ale jednocześnie kształtowania się nowej religii politycznej. Legitymizacja władzy dokonuje się w coraz większym stopniu na fundamencie religii. W jakimś sensie - choć w nowej formie - wraca rosyjski cezaropapizm.

PAP: Czy w Niemczech i w Rosji polityka historyczna pełni istotną rolę?

M.Ł.: Zarówno w jednym, jak i drugim kraju jest ona kluczową sprawą. W RFN wypracowano pewien standard form upamiętniania przeszłości, który przyjmuje się również w Polsce. Nie chodzi mi tu tylko o muzea, pomniki, będący wzorem dla IPN Instytut Gaucka, ale w ogóle o edukację historyczną czy filmy. Widać, że w Niemczech na politykę historyczną przeznacza się duże pieniądze. I jest to polityka kierowana nie tylko do samych Niemców, ale również do zewnętrznego odbiorcy.

PAP: Dlaczego polityka historyczna jest dla Niemców tak ważna?

M.Ł.: Ponieważ każda tożsamość musi być oparta na jakiejś moralności, na jakimś systemie wartości, a Niemcy wszystko to sami sobie zdekonstruowali poprzez Holokaust, który stał się współczesnym symbolem absolutnego zła. Dlatego polityka historyczna służy im do odbudowy własnej tożsamości narodowej w oparciu o nową, postholokaustową moralność, którą wyróżnia przede wszystkim krytyczny stosunek do własnej historii. Niemcy tak bardzo upamiętniają grzechy własnej przeszłości, że to, co negatywne, co kiedyś było źródłem zła - paradoksalnie - przekuli na coś pozytywnego. Stali się mistrzem świata w upamiętnianiu grzechów, wyznawaniu win i krytycznym stosunku do przeszłości.

PAP: Czy ten krytyczny stosunek do przeszłości - i wyrastający zeń krytyczny patriotyzm - to niemiecki wynalazek?

M.Ł.: Z pewnością można powiedzieć, że to Niemcy jako pierwsi przecierali szlaki w tym obszarze. Ten sposób myślenia cechuje daleko idąca ostrożność w afirmatywnym podejściu do historii własnego narodu. Pod tym względem Niemcy znacząco różnią się od Polaków. Jeśli my skłonni jesteśmy twierdzić, że możemy być dumni z naszej przeszłości, to na takie dictum Niemcy powiedzą, że trzeba być powściągliwym, bo przecież każdy naród ma jakiejś grzechy. Niemcy też kładą duży nacisk na to, by opowiadana przez nich historia nie była nazbyt niemieckocentryczna, ale raczej europocentryczna. Afirmują polifoniczność historii, którą rozumieją jako równouprawnienie różnych wersji dziejowych narracji. To zaowocowało u nich modelem muzeum-agory, a więc takiej przestrzeni, w której spotykają się różne, czasem nawet odmienne, opowieści historyczne. Wyjątek robią tylko dla Holokaustu. Tu ich tolerancja dla pluralizmu historycznego znajduje faktyczną granicę.

PAP: A czemu służy polityka historyczna w Rosji?

M.Ł.: Podobnie jak w Niemczech, ale również w Polsce, ma związek z budowaniem wspólnoty. Jest także ważna dla legitymizacji władzy. Trochę przerysowując, można powiedzieć, że o ile naczelnym hasłem niemieckiej polityki historycznej mogłoby być "never again", to już slogan rosyjski brzmiałby "always again". Rosja wraca do przeszłości, bo widzi w niej źródło wielkości samej siebie i potęgi militarnej.

Rosyjska polityka historyczna jest również narzędziem polityki zagranicznej. Za jej pomocą kwestionuje się niepodległość Ukrainy, mówiąc, że ten kraj jest częścią "ruskiego miru". W odróżnieniu więc od Polski i Niemiec, polityka historyczna w Rosji jest mniej "historyczna", a nieco bardziej "polityczna".

PAP: A jak w tych krajach formują się polityki historyczne?

M.Ł.: W Niemczech w znacznym stopniu jest tak, że polityka historyczna wyłania się z kultury pamięci. Przy czym ta ostatnia nie jest owocem odgórnego działania sfery politycznej na społeczną, ale jej geneza jest oddolna, obywatelska. Na ogół jest tak, że pojawiają się jakieś grupy inicjatywne, które uzyskują wsparcie mediów i polityków dla swoich działań. Minus tego rodzaju rozwiązania polega na tym, że często później państwo przejmuje kontrolę nad takimi inicjatywami. Modelowy przykład to sytuacja związana z Centrum przeciwko Wypędzeniom, gdzie Erika Steinbach została odsunięta od zarządzania projektem, który przecież był jej dziełem.

W Polsce rzadko mamy do czynienia z inicjatywami oddolnymi. Najczęściej inicjatorem jest państwo, a dopiero później włączają się obywatele. Tak było właśnie z Muzeum Powstania Warszawskiego. Natomiast w Rosji całość działań z zakresu polityki historycznej pozostaje w gestii państwa.

PAP: Czego możemy się nauczyć od naszych sąsiadów, jeśli chodzi o tworzenie polityki historycznej?

M.Ł.: Od Niemców na pewno tego, że przekaz ich polityki historycznej - zarówno kierowany do własnych obywateli, jak i za granicę - jest spójny. W Polsce, niestety, pozostaje on nie tylko nieskoordynowany, ale zdezintegrowany. Nasz kłopot polega na tym, że konflikty wewnętrzne dotyczące historii przenosimy na zewnątrz, poza granice kraju. Musimy się jeszcze nauczyć tego, że powinniśmy innym pokazywać jednolitą narrację, będącą wynikiem wewnętrznego konsensusu. Tutaj instytucje państwowe powinny współpracować z uczelniami i sektorem pozarządowym. Zewnętrzna polityka historyczna Polski powinna również ulec wzmocnieniu na poziomie kultury popularnej w postaci filmów, seriali i gier. Ale to są wszystko kwestie formy, w sumie drugorzędne, bo najważniejsze pytanie, jakie przed nam stoi, jest następujące: co ma być treścią naszej polityki historycznej? Czy mamy coś do zaproponowania światu?

Póki co brak u nas - w odróżnieniu od Niemiec - upamiętniania historii z punktu widzenia ofiar komunizmu. Nie mamy żadnego centralnego muzeum komunizmu, które by o nich mówiło. Taki pomysł mieli Andrzej Wajda i Czesław Bielecki, ale nie doszedł on do skutku. W tym względzie jesteśmy bliżsi Rosjanom, którzy wciąż wyciszają problem ofiar systemu komunistycznego, chociaż i oni rozbudowują Muzeum Gułagu w Moskwie.

Nie dbamy też o swoich bohaterów. Naszym najpopularniejszym bohaterem jest dziś Wiedźmin i to tylko dzięki prywatnej firmie informatycznej. Z pewnością Wiedźmin zmienił oblicze kultury popularnej, ale my mamy kogoś, kto odmienił oblicze Ziemi: Jana Pawła II. Dlaczego ten największy rewolucjonista XX w., pierwszy prawdziwie globalny przywódca, w którym skupia się to, co najpiękniejsze w polskiej kulturze, nie został przez nas w atrakcyjny sposób pokazany światu? I to w roku 2015, który Sejm ogłosił Rokiem Jana Pawła II? Moglibyśmy mieć przecież w każdym kraju - na podobieństwo niemieckich fundacji politycznych - Centra Jana Pawła II. Brakuje nam tu jednak kreatywności, determinacji, skoordynowania - i tylko czasem brak nam zasobów.

Powinniśmy też śmiało pokazywać "Solidarność", największy, najpiękniejszy i najbardziej inspirujący ruch społeczny XX w. A jednak w kanonie ruchów wyzwoleńczych - obok ruchów Gandhiego, Martina Luthera Kinga i Nelsona Mandeli - "Solidarności" zabrakło. Tymczasem - jak mówi Michael Kennedy, wspaniały amerykański socjolog - "Solidarność" jest czymś zbyt cennym, by zostawić ją tylko samym Polakom.

Rozmawiał Robert Jurszo

PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy