Zamach majowy 1926 r.: Dobre powody i zmarnowane szanse

Starcia zbrojne oddziałów dowodzonych przez marszałka Józefa Piłsudskiego z tymi, które pozostały wierne rządowi, trwały trzy dni. 15 maja 1926 Piłsudski miał w ręku całą władzę: do dymisji podał się premier Wincenty Witos wraz z rządem, ustąpił też ze stanowiska prezydent Stanisław Wojciechowski. Wkrótce Zgromadzenie Narodowe (połączone izby Sejmu i Senatu) wybierze autora zamachu na wakujące stanowisko Prezydenta RP (Piłsudski nie przyjmie wyboru i wskaże swojego kandydata: Ignacego Mościckiego), legalizując tym samym zamach. Paradoks? Na pewno, ale nie jedyny. W 90. rocznicę zbrojnej akcji Piłsudskiego warto spojrzeć na tamte wydarzenia jako na ciąg sytuacji paradoksalnych i niewykorzystanych szans. Nie zrozumiemy przyczyn zamachu, bez przyjrzenia się realnym mechanizmom demokracji sprzed 12 maja 1926 roku. Nie zrozumiemy Piłsudskiego bez przyjrzenia się sposobowi, w jaki wykorzystał nadzwyczajną pozycję polityczną uzyskaną po Maju.

Konstytucja Marcowa czyli zinstytucjonalizowana niemoc państwa

Piłsudski był zagorzałym krytykiem Konstytucji Marcowej. Usunął się w cień po jej wejściu w życie. Zrazu ważnym tego powodem był kształt urzędu prezydenta w tej konstytucji, można rzec: urzędu bez właściwości. A przecież Piłsudski, opromieniony sławą za dawniejsze (jako bojowiec PPS) i bliższe (jako twórca Legionów i dowódca w wojnie z Rosją Bolszewicką) zasługi, był jednym z naturalnych kandydatów do tego urzędu. Piłsudski miał rację, gdy oceniał pozycję ustrojową Prezydenta RP wedle Konstytucji Marcowej jako bezsilną, ale to jeszcze nie przesądzało o słabości całego systemu politycznego. Ostatecznie można sobie wyobrazić słabego prezydenta i silną władzę wykonawczą. Gdyby tak było, powody krytycyzmu Piłsudskiego wobec Konstytucji Marcowej byłyby małostkowe. Ale niedowład ustroju, który zaprojektowała ta konstytucja, był znacznie poważniejszy.

Reklama

Słaby był prezydent, ale słaby był też rząd - co częściowo wynikało z tego pierwszego, ale miało też przyczyny autonomiczne. Konstytucja nie przewidziała veta zawieszającego wobec ustaw. Zwyczajowo w reżimach parlamentarno-gabinetowych to uprawnienie głowy państwa jest używane wtedy, gdy poprosi o to szef rządu - tu premier nie mógł o to prosić prezydenta, bo prezydent takiego narzędzia nie posiadał. W praktyce nie było też możliwości obrony rządu przez rozwiązanie Sejmu i rozpisanie nowych wyborów - formalnie można było rozwiązać Sejm, ale tylko za zgodą  3/5 Senatu, czyli w rzeczywistości nigdy. W demokracjach parlamentarnych to jest broń (znowu: formalnie w rękach prezydenta, ale wykorzystywana dla podtrzymania rządu) raczej odstraszająca. Już groźba jej zastosowania do pewnego stopnia studzi zapały posłów dążących do obalenia rządu. Sam premier też nie był wyposażony w narzędzia, które pozwoliłyby mu podtrzymać rząd w warunkach chybotliwych większości parlamentarnych. Konstytucja nie stawiała tu żadnych ograniczeń: można było odwołać rząd w dowolnym momencie, z dowolnego powodu, zwykłą większością głosów, bez wymogu wskazania nowej większości (konstruktywne votum nieufności znane konstytucji z 1997 r.). W końcu, ani premier, ani prezydent nie mieli prawa wydawać aktów prawotwórczych w zastępstwie legislatywy (np. dekretów z mocą ustawy), choćby tylko wtedy, gdy Sejm i Senat nie obradują. Krótko mówiąc, konstytucja nie stworzyła żadnego sensownego balansu pomiędzy władzą wykonawczą, a ustawodawczą: zaprojektowała silny przechył na stronę legislatywy.

Ale i na tym nie koniec. Gdyby bowiem w tak pomyślaną relację egzekutywa-legislatywa wpisane były chociaż mechanizmy budujące siłę i koherencję parlamentu, mielibyśmy wprawdzie ustrój silnej przewagi parlamentu, ale to on byłby czynnikiem rządzącym. Prawdziwym przekleństwem tej konstytucji było to, że parlament (w istocie: Sejm, bo Senat odgrywał drugorzędną rolę) dominujący nad innymi władzami, sam też był bezsilny. Wynikało to przede wszystkim z hurra-demokratycznej ordynacji wyborczej: proporcjonalnej i bez progu. W takiej izbie parlamentarnej łatwo obala się większość rządową, a trudno znajduje się nową - szczególnie zaś większość stabilną. Taka izba zdana jest na większości nietrwałe, często przypadkowe - nie zespolone wspólnym programem, a jedynie wrogością do poprzedniego rządu.          

Mieliśmy więc przed Majem ustrój polityczny, który nie mógł dobrze działać. I nie działał. Rządy zmieniały się średnio co 7 miesięcy, było ich od 1922 do 1926 roku 6, a przecież wszystko to działo się w czasie jednej kadencji Sejmu. Inaczej mówiąc: rola suwerena (wyborców) zredukowana była do wrzucenia raz jeden kartki wyborczej do urny, a potem politycy bez przerwy zajmowali się rozbijaniem istniejącej i układaniem nowej większości parlamentarnej. Takie rządy, naturalnie, podatne były na korupcję.

Marszałek miał rację, gdy krytykował ten system władzy jako chaos, "partyjnictwo" i marnowanie (w niekiedy nawet rozkradanie) grosza publicznego. Wykraczał poza dobry obyczaj, gdy w serii wywiadów, wiosną 1926, opisywał ten system przy użyciu słów powszechnie uznawanych za nieparlamentarne, albo przy użyciu neologizmów naśladujących przekleństwa ("konstytuta - prostytuta", "poslinis - fajdanis"). Wskazywało to na silną determinację rozbicia tego układu. Tak też Piłsudski uczynił, zbrojnie obalając legalny rząd.

W walkach zginęło ponad 300 osób, o czym się rzadko przypomina. Jednak narzuca się pytanie, czy ta ofiara (nawet jeśli mówimy o śmierci przypadkowej, np. gapiów ulicznych) położona została na ołtarzu jakiejś większej Sprawy? To pytanie o właściwe zamiary Piłsudskiego, o jego plan na po Maju.

Zamach jako szansa naprawy parlamentaryzmu

Zamach zmusił do ustąpienia prawicowy rząd Witosa. Zresztą Piłsudski ze względu na swoją polityczna genealogię, relacje towarzyskie i - przede wszystkim -  federalistyczne poglądy na kwestię narodową i stosunek do mniejszości, był żywiołowo anty-endecki. A ponieważ dominującą siłą na prawicy była Narodowa Demokracja, sytuowało to Piłsudskiego po stronie lewicy - chociaż jako wybitną indywidualność nie dało się go zakwalifikować jako sprzymierzeńca konkretnej partii (jego działalność w PPS, to w roku 1926 już odległa przeszłość). Także i przebieg akcji zbrojnej pokazywał sympatię lewicy dla sprawcy zamachu: kolejarze z PPS-u w części uniemożliwili transport do Warszawy oddziałów wojskowych wiernych rządowi. Wszystko to sprawiało, że po zamachu Marszałek znalazł się obiektywnie w obozie lewicy, skupionym wokół Polskiej Partii Socjalistycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego "Wyzwolenie". A ponieważ, mimo zamachu, parlament nie został rozwiązany, kazało to Piłsudskiemu rozpocząć - taką czy inną - grę parlamentarną. Z powodów wyżej wyłuszczonych narzucało się przekonanie, że pójdzie z lewicą.

Trudność polegała na tym, że lewica niezbyt dobrze dostrzegała anarchizujące właściwości systemu przed-majowego, a przecież Piłsudski obalił ten system m. in. z tego powodu. Ale lewica szczerze nie cierpiała Witosa, Dmowskiego, ks. Lutosławskiego i innych liderów prawicy, podobnie jak Piłsudski. To mogła być - niechby i kulawa - podstawa ich wspólnych rządów. Arytmetyka sejmowa wskazywała, że wokół PPS i PSL "Wyzwolenie" można skupić kilka mniejszych partii i utworzyć większość parlamentarną. Tak się nie stało, Piłsudski nie poszedł z lewicą.

Paradoksalnie prawica, obóz przegrany w Maju, miała zbieżne z Marszałkiem poglądy na dysfunkcjonalność systemu politycznego Konstytucji Marcowej. Kiedy pierwszy po Maju rząd sanacyjny (kierowany przez Kazimierza Bartla) złożył projekt rewizji konstytucji, okazało się, że podobne - a niekiedy nawet dalej idące - projekty złożyły kluby partii prawicowych w Sejmie: Związku Ludowo-Narodowego (endecji), Stronnictwa Chrześcijańsko-Narodowego, Chrześcijańskiej Demokracji (chadecji) i PSL "Piast". Najogólniej mówiąc, chodziło o to, żeby wzmocnić rząd (częściowo za pomocą zwiększenia kompetencji prezydenta). Uchwalona 3 sierpnia 1926 r. tzw. nowela sierpniowa zawierała: ograniczenie możliwości dowolnego składania wniosków o votum nieufności, pewne rygory dotyczące uchwalania budżetu, urealnienie możliwości rozwiązania Sejmu oraz wprowadzenie prawa  prezydenta do wydawania rozporządzeń z mocą ustawy. To przywracało pewną równowagę instytucjom politycznym. System mógł powrócić na drogę rządów parlamentarnych i niemal na pewno okazałby się bardziej sprawny niż przed Majem. Ale tego nie dane było sprawdzić w praktyce, ponieważ Marszałek wybrał inną drogę: rządów pozaparlamentarnych.

Władza na własność

Wprawdzie pozostały instytucje demokracji parlamentarnej, ale stopniowo stawały się one atrapą skrywającą nową ustrojową rzeczywistość: systemu na poły (do 1930 roku), a potem całkiem autorytarnego. Piłsudski zdobył w Maju władzę pod hasłem sanacji stosunków w państwie. To hasło miało realne uzasadnienie i taka sanacja po Maju była możliwa, ale trudno uznać za ozdrowieńcze dla państwa to, co w istocie zaprowadził autor zamachu. Najpierw ograniczanie praw Sejmu (np. ignorowanie faktu, że rząd traci większość), potem stopniowe rozmontowywanie demokratycznej podstawy władzy (fałszerstwa wyborcze - mniejsze w 1928, większe w 1930 r.), potem siłowa rozprawa z opozycją (tzw. proces brzeski), w końcu uchwalenie nowej konstytucji, której nie sposób zaliczyć do demokratycznych.

Marszałek miał więc rację, kiedy krytykował niedowład rządzenia pod władzą Konstytucji Marcowej, ale najpierw nie wykorzystał dobrej koniunktury politycznej po Maju, by to naprawić, a potem stopniowo zmierzał dobudowy systemu autorytarnego. Po trochu dla siebie i swoich towarzyszy walk z młodości, po trochu zaś dla różnego autoramentu oportunistów, którzy przyklejali się do nowej władzy - niekiedy przypisując sobie wyimaginowaną przeszłość legionową, tych nazywano prześmiewczo "czwartą brygadą".

Polska zbudowana przez ludzi Józefa Piłsudskiego z pewnością pozbawiona była wad "sejmokracji", ale pozbawiona też była zalet państwa rządzonego sprawnie i demokratycznie. Choć bilans tych rządów nie jest jednoznacznie zły, to jednak mocarstwowe zadęcie schyłku rządów Piłsudskiego, a także ostatniego czterolecia II RP, już po śmierci Marszałka, tragicznie obnażyła konfrontacja wojenna we wrześniu 1939 r. W tym sensie można mówić o zbudowaniu systemu, który sam siebie okłamywał pozorami siły i wielkości - co zwykle jest udziałem systemów niedemokratycznych, instytucjonalnie pozbawionych mechanizmów samo-kontrolnych.  

Dlatego nieuchronny jest wniosek, że ofiary śmiertelne Zamachu Majowego były złożone jedynie na ołtarzu politycznych ambicji jednego człowieka i jego grupy. W tym też sensie słowo  "sanacja", jakim zwykło się nazywać system po-majowy, jest słowem prześmiewczym.

Roman Graczyk                 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: zamach majowy 1926
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy