Kazimierz Krasicki i Antoni Bryk. Przypadek pana i chama

Do działalności Kazimierza Antoniego Bazylego hrabiego Krasickiego z Siecina herbu Rogala, pana na Dubiecku i przyległościach, historia raczej nie wnosi zastrzeżeń, oddając mu honory, należne patriocie, arystokracie, politykowi, działaczowi gospodarczemu. Antoni Bryk tego szczęścia nie zaznał: nawet jego biografowie ubolewają nad faktem, iż zachowywał się bardziej jak Niemiec aniżeli Polak. A tymczasem przypadki tych dwóch nie są bynajmniej jednoznaczne.

Co do Krasickiego (ur. w 1807 r. w Dubiecku, zm. w 1882 we Lwowie) - zgoda: ma w życiorysie członkostwo w Centralnej Radzie Narodowej, powołanej we Lwowie w 1848 r. demokratycznej organizacji o cechach parlamentu, ma funkcję kuratora Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, placówki jakże zasłużonej w ratowaniu od zagłady polskich pamiątek, ma prezesury ważnych dla rozwoju gospodarczego ziem, pozostających pod zaborem austriackim, organizacji (w rodzaju Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, Galicyjskiej Kasy Oszczędności, Galicyjskiego Towarzystwa Gospodarskiego - to ostatnie propagowało oświatę rolniczą, spółdzielczość i polskie inicjatywy przemysłowe) I ma też w życiorysie fotel w zaborczej Izbie Panów, z czego trudno czynić zarzut, gdyż w tej akurat części Polski porozbiorowej aktywność polityczna nigdy nie była powodem oskarżeń natury fundamentalnej.

Reklama

Przeciwne opinie wyrażane są o Bryku. Nawet sprzyjający mu stawiali zarzut, iż jako profesor krakowskiego uniwersytetu był "gorącym orędownikiem niemczyzny, występował zdecydowanie przeciwko wykładom w języku polskim, który uważał za niewyrobiony naukowo", i że do końca życia prezentował postawę "niechętną polskości".

Pozornie wątpliwości być nie może - w istocie jednak losy tych dwóch dubiecczan (bo i Bryk przyszedł na świat w miasteczku nad Sanem) przeplotły się, w sposób bynajmniej nie klarownie pozytywny dla hrabiego - traf chce, że krewniaka sławnego biskupa Ignacego.

Bryk (ur. 1820 w Dubiecku - zm. 1881 w Krakowie) był synem chłopa, zobligowanego do świadczenia pańszczyzny na rzecz arystokraty. Jako młodzieniec zapewne wyróżniający się inteligencją nie miał zamiaru przyjmować z pokorą takiego statusu i wcześnie uciekł z domu, aby się kształcić. Gdzie pobierał początkowe nauki, nie wiadomo. Pewne jest tylko, że po maturze wstąpił na uniwersytet w Wiedniu, i że tam studiował medycynę, i tam w 1846 r. otrzymał dyplom doktorski (podbudowany dwa lata później patentem operatora, uzyskanym po odbyciu praktyki w klinice chirurgicznej prof. Josepha Wattmanna von Maelcamp-Bealieu).

Ten sukces o mało nie zmarnował mu życia. Kiedy hrabia Krasicki dowiedział się o bytności poddanego w stolicy cesarstwa, zażądał natychmiastowego odesłania go do Dubiecka: jako że ojciec Bryka zmarł, jaśnie oświecony uważał, że jego syn powinien przejąć po nim gospodarstwo i świadczyć na rzecz pana powinności pańszczyźniane. Prawo stało po jego stronie. Bryk istotnie miał status półniewolnika - więc aby uniknąć przekreślenia życiowych osiągnięć, skorzystał z jedynej furtki, jaka istniała: wstąpił na ochotnika do armii austriackiej. I tylko dzięki temu uniknął upokarzającego potraktowania przez rodaka, który ani chybi nie zamierzał poruczyć mu obowiązków lekarskich...

W 1848 r. - a więc wtedy, gdy gnębiciel doktora działał w Centralnej Radzie Narodowej - cesarz zniósł pańszczyznę, dzięki czemu Bryk zyskał swobodę. Kontrakt go jednak w dalszym ciągu obowiązywał, toteż do końca 1851 r. pełnił służbę wojskową. W 1849 w stopniu starszego lekarza (Oberarzta) brał udział w kampanii węgierskiej, potem awansował na komendanta szpitala garnizonowego w Theresienstadt (Terezinie), a następnie został prymariuszem chirurgii w szpitalu garnizonowym we Lwowie.

W styczniu 1852 r. Bryk przyjechał do Krakowa, gdzie objął stanowisko zwyczajnego profesora medycyny sądowej na uniwersytecie. Z uczelnią związał się już na stałe. Jako specjalista medycyny sądowej zapisał się w historii zapewnieniem dostarczania materiału sekcyjnego do laboratorium od sądu i władz miasta, a także 50 złotych reńskich rocznej dotacji na wykłady. W lipcu 1860 objął - po zmarłym profesorze Ludwiku Bierkowskim - katedrę chirurgii i kierownictwo kliniki chirurgicznej. Był pierwszym na ziemiach polskich lekarzem, który zastosował antyseptyczną metodę opatrywania ran sposobem Listera. Ma miejsce w dziejach UJ także jako współzałożyciel, redaktor i autor "Przeglądu Lekarskiego".

Nieciekawa przeszłość uczyniła go trudnym człowiekiem. Jak napisał jego biograf Leon Wachholz: "Uczony lekarz, biegły operator, nie zdobył sobie popularności przez swą mizantropię, której nie okazywał tylko swym pacjentom, i przez surowość względem uczniów przy egzaminach". Na domiar złego zarzucano mu niechęć do polskości. Faktem jest, że w 1864 r., kiedy profesorowie Józef Dietl oraz Karol Gilewski wnioskowali o wyrugowanie niemieckiego z obiegu naukowego na Wydziale Lekarskim, Antoni Bryk wespół z mocno zniemczonym Czechem nazwiskiem Wenzel (względnie Vaclav, recte Venzlav, recte Wacław) Treitz, anatomopatologiem, zawzięcie zwalczał ich supozycje. Kiedy jednak musiał, używał na wykładach polszczyzny. W każdym razie, do 1869 r. wypowiadał się publicznie wyłącznie w języku niemieckim.

Taką postawę tłumaczono najgłębszą wdzięcznością, jaką żywił do cesarza za nadanie mu - zniesieniem pańszczyzny - pełni praw obywatelskich, a także zadrą, spowodowaną potraktowaniem przez rodaka arystokratę jak jego własności. Bo nie można powiedzieć, iż Krasicki nie miał pojęcia o istnieniu Bryka, a żądanie odesłania go ze studiów do pracy w polu były arogancką inicjatywą jego urzędników: profesor Józef Bogusz podaje, że "Bryk na darmo apelował o patriotyczne sumienie hrabiego, prosząc o zwolnienie z obowiązku pańszczyzny, argumentując, że jako Polak chciałby swoją pracą pomagać potrzebującej ubogiej ludności polskiej, której na leczenie nie było stać. Hrabia nie zgodził się na prośbę Bryka". Snadź cham nie był dla pana partnerem - rodakiem...

I tak profesor odszedł od polskości. A że na dodatek ożenił się z rodowitą Niemką, miał doprawdy niewiele powodów, by kultywować przywiązanie do narodowych imponderabiliów. Przynajmniej w sposób, mogący zyskać akceptację klas wyższych, których patriotyzmu jakoś nikt nie kwestionował, nawet jeśli zabiegali o fawory na dworze cesarskim, deklarowali lojalność domowi habsburskiemu, kupowali tytuły i szlacheckie indygenaty, zamieniali otrzymane w niepodległej Polsce godności oraz ordery na hrabiostwa, baronostwa czy dekoracje z schoenbruńskim rodowodem...

Waldemar Bałda

 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama