Kiedy Polska była nafciarską potęgą

Nawet średnio zorientowany w gospodarce jest w stanie podać - i to bez większego namysłu - niekrótką listę krajów, będących dziś największymi producentami ropy naftowej.

Wyliczankę zaczyna się zwyczajowo od państw Bliskiego Wschodu (Arabia Saudyjska, Iran, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Irak, Kuwejt, Katar, Syria, Oman), wysoko klasyfikuje się Rosję i jej sąsiadów (Azerbejdżan, Kazachstan, Turkmenistan, Uzbekistan), jednym oddechem dodaje północną (Libia, Algieria, Egipt) i zachodnią oraz południową Afrykę (Nigeria, Angola, Kongo, Gwinea Równikowa, Gabon, Czad, RPA), nie zapomina o obydwu Amerykach (Stany Zjednoczone, Kanada, Meksyk, Wenezuela, Brazylia, Argentyna, Kolumbia, Ekwador, Peru), wschodnich rubieżach Azji (Chiny, Indonezja, Brunei, Malezja, Tajlandia, Wietnam), zazdrości podmorskich zasobów Norwegii czy Wielkiej Brytanii - a o Polsce zazwyczaj się milczy. Polski próżno szukać pośród nawet 50 największych potęg wydobywczych.

A przecież były czasy, kiedy nasz kraj (a precyzyjniej: ziemie polskie pod zaborem austriackim) zajmował pośród naftowych potęg miejsce, przynależne dziś gigantom spod znaku OPEC. Czasy stosunkowo nieodległe: sprzed stulecia. Nastałe po półwiecznym okresie budowania potęgi - od zera, od niczego. Względnie: od płytkich, naturalnych zagłębień w ziemi podgorlickich wsi, gdzie wszystko (wbrew stereotypom, ukształtowanym w PRL-owskiej historiografii) tak naprawdę się zaczęło.

Choć bowiem za początek polskiego (a i światowego) przemysłu naftowego uważa się uruchomienie przez Ignacego Łukasiewicza kopalni w Bóbrce, położonej między Krosnem a Duklą, to w istocie przemyślane górnictwo, celem którego było wydobywanie oleju skalnego, zainicjowano co najmniej dwa lata wcześniej w Sękowej koło Gorlic. Mieszkający w Libuszy wieloletni wiertnik naftowy Tadeusz Pabis, który własnym sumptem i wysiłkiem, za emeryckie grosze założył prywatne muzeum przemysłu naftowego, wyszukał nieznane wcześniej dokumenty, jasno wskazujące, że w 1852 r. książę Jabłonowski z Kobylanki wystarał się w c. i k. Urzędzie Górniczym w Wieliczce o prawo drążenia szybu, a uzyskawszy je, sprowadził ze Śląska fachowych gwarków, zaangażowanych do wykopania studni głębokich na 12 sążni. 

Ropa na ich dnie pojawiła się już w lipcu 1852, dwa miesiące później urząd wydelegował na inspekcję radcę górniczego nazwiskiem Haleczko oraz markszajdera Hompescha; ich wizyta świadczy dowodnie, że nie były to już naturalne wycieki - takie, z jakich od wieków czerpano tłustą maź, używaną do leczenia chorób skórnych bydła, zwłaszcza owiec - ale najprawdziwszy, założony i prowadzony zgodnie z zasadami sztuki górniczej zakład wydobywczy.

Ale o ile prymat Bóbrki można poddawać w lekką wątpliwość, o tyle zasługi Łukasiewicza - na pewno nie. Aptekarz był z pewnością pierwszym, który stworzył zamknięty ciąg przemysłowy: obok kopalni (będącej dziś skansenem, pieczołowicie konserwującym najstarsze szyby, "Franka" i "Janinę"), stworzył rafinerię, w której przerabiano surowiec przede wszystkim na naftę. Łukasiewicz też - nie skrywający bynajmniej swoich doświadczeń pod korcem, lecz dzielący się wiedzą chętnie z każdym, kto chciał iść w jego ślady - dokonał sformalizowania nowej gałęzi przemysłu założeniem w 1879 r. Krajowego Towarzystwa Naftowego.

Sukces dawnego aptekarza spowodował, że całe Podkarpacie rychło zaroiło się od poszukiwaczy cennej cieczy. Początkowo czerpano ją z płytkich studni, głębionych najprostszymi narzędziami, siłami ludzkimi, a lokalizowanych najchętniej w sprawdzonych - wedle ówczesnej praktyki geologicznej - miejscach: w siodłach pomiędzy wzniesieniami. Jak uczyło doświadczenie, właśnie takie ukształtowanie terenu dawało największe prawdopodobieństwo natrafienia na kumulacje, pod własnym ciśnieniem wyzwalające na powierzchnię, poprzez udostępniające ją otwory w ziemi, ropę. 

Z czasem studnie głębiono metodami mechanicznymi - świdrami udarowymi o napędzie parowym, a następnie (dzięki wprowadzeniu nowości, podpatrzonych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, które rychło uznały odkrycie Łukasiewicza i z właściwym sobie rozmachem jęły szukać doskonalszych technologii) świdrami obrotowymi, znakomicie przyśpieszających drążenie ziemi. Ogromną rolę w postępie odegrał Kanadyjczyk William Henry McGravey, nazwany po latach "Naftowym Królem Austrii" - oprócz tego, że wprowadził w Galicji najnowocześniejsze i najwydajniejsze sposoby poszukiwawcze, że założył w Gliniku Mariampolskim koło Gorlic fabrykę narzędzi wiertniczych oraz rafinerię, był autorem największego odkrycia kumulacji węglowodorów - tego właśnie, które dało ziemiom polskim status naftowej potęgi.

McGarvey, tak nawiasem, syn irlandzkiego imigranta, prowadzącego w nowym kraju sklepik spożywczy, doszedł w Galicji do takiego majątku i statusu społecznego, że młodszą córkę wydał (nie bez rozterek: brały się one z wątpliwości, czy arystokrata jest godną partią dla "Naftowej Księżniczki"...) za Eberharda Friedricha Alexandra Josepha Edwarda hrabiego von Zeppelin, bratanka sławnego wynalazcy i producenta sterowców.

McGarvey był jednym z wielu, którzy (kierując się podobieństwem geograficznym i geologicznym wschodnich Karpat do Beskidu Niskiego, kolebki wszak kopalnictwa naftowego) przenieśli się z poszukiwaniami złóż ropy w stronę centralnych Bieszczadów i ich przedgórza. Płytkie złoża na Podkarpaciu wyczerpywały się, miejsca dla nowych kopalń brakowało; marsz na wschód był czymś oczywistym. Idący w tym kierunku przedsiębiorcy odnosili znaczące sukcesy w Słobodzie Rungurskiej i Schodnicy, rewelacyjnego zaś odkrycia (którego okoliczności najlepiej ilustrują metody, stosowanych w owych pionierskich czasach) dokonano na polach pod Borysławiem.

Reprezentujący tam firmę Kanadyjczyka Władysław Długosz (prawdziwy self-made-man: absolwent szkoły technicznej w Pradze, praktyk, zaczynający karierę górniczą od stanowiska pomocnika kopalnianego kowala, dzięki pracowitości i inteligencji awansowany na kierownika kopalni, próbujący bezskutecznie szczęścia za zaoszczędzone fundusze, a po fiasku i bankructwie pracujący na rzecz McGarveya, a w przyszłości krezus, austriacki poseł na Sejm Krajowy oraz do Rady Państwa, a także minister ds. Galicji, polski zaś senator), szukał w jego imieniu w 1896 r. ropy koło tego ukraińskiego dziś miasta. Kiedy świder minął uważaną za graniczną głębokość 500 m, a złóż nie było, patron kazał przerwać wiercenia. Długosz wespół z pracującym z nim genialnym samoukiem technicznym, chłopskim synem z Siar pod Gorlicami, Janem Rączkowskim, zignorowali polecenie: zapewniając szefa, że likwidują urządzenia, zapuszczali żerdzie wiertnicze coraz głębiej. Była to znana każdemu rasowemu nafciarzowi gorączka: wiara w sens tego, co się robi, przyćmiewająca głos rozsądku oraz rozkazy przełożonego. Jakoż i okazało się, że przeczucie nie myliło poszukiwaczy: na głębokości około 900 m świder przebił się do horyzontu, z którego buchnęła wielka ropa.

Był to przełom - potwierdzający, iż górnictwo naftowe ma wielkie perspektywy. Dzięki udowodnieniu, że na większych głębokościach niż wypraktykowane wcześnie (najstarsze sięgały kilku-kilkudziesięciu metrów, te zaś, na których zalegały wyczerpujące się złoża, nie przekraczały pięciuset), skryte są niezmierzone wręcz pokłady, w szybkim tempie zintensyfikowano wiercenia, a rekordy wydobycia ustanawiane były niemalże każdego dnia. Dochodziło przy tym do istnych "embarras de richesse": w naftowych annałach zapisał się przypadek firmy niejakiego Wolskiego, który otrzymywał z jednego szybu o nazwie "Wilno" 50 wagonów ropy na dobę - że nie było możliwości wywiezienia takiej ilości surowca, przedsiębiorca wykupił kawał nieużytków, przeciętych parowem, zagrodził go u obu wylotów i potraktował jako otwarty magazyn (jego zwartość sprzedał potem zresztą hurtem).

Absolutnym rekordem borysławskim (czyli galicyjskim, czyli polskim) był szyb "Oil City", z którego pod własnym ciśnieniem wydobywało się na powierzchnię 200 wagonów ropy dziennie. Ten szyb, tak nawiasem, stał się powodem największej w dziejach katastrofy naftowej: wytryskująca ogromnym pióropuszem substancja zapaliła się, powodując istne pandemonium. Kłęby dymu i sadzy przesłaniały słońce, pożar trwał cztery miesiące. Takie przypadki nie były rzadkością - kiedy w 1914 r. sławny krajoznawca Mieczysław Orłowicz wydawał "Ilustrowany przewodnik po Galicyi, Bukowinie, Spiżu, Orawie i Śląsku Cieszyńskim", opisując Borysław odnotował pośród ciekawostek rzecz następującą: "Bardzo ciekawe są *wybuchy szybów naftowych, oraz **pożary szybów, szczególnie jeżeli się pali szyb wybuchający" (dla jasności: jedna gwiazdka oznaczała osobliwość wyjątkową, dwie - atrakcję non plus ultra).

Szczyt polskiego wydobycia datowany jest na 1909 r.: z galicyjskich kopalń czerpano wtedy 2 mln ton ropy - zważywszy, że w 2012 całość urobku krajowego potentata, Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa, operującego na nieporównanie większym obszarze (zagranicznych złóż nie wyłączając) i dysponującego dalece doskonalszymi metodami zarówno poszukiwań jak i wydobycia, nie przekracza połowy miliona ton, zestawienie świadczy samo za siebie. Porównując pod względem udziału w światowej produkcji, ówczesne 9 proc. ogólnego wydobycia, przypisywane Galicji, odpowiadałoby dzisiejszemu poziomowi Stanów Zjednoczonych, czyli lokowałoby Polskę na trzecim miejscu w świecie.

Skutek wierceń zrewolucjonizował gospodarkę Europy. Nadmiar surowej, nieprzetworzonej ropy na rynkach spowodował drastyczny spadek cen i konieczność nie tylko pilnej budowy instalacji do przerabiania jej na wykorzystywaną już na stosunkowo dużą skalę benzynę (skutkiem czego stało się np. uruchomienie wielkiej rafinerii - zwanej "odbenzyniarnią" - w sąsiadującym z Borysławiem Drohobyczu), ale zgoła szukania całkiem nowych sposobów wykorzystania surowca: kolejowe władze Austro-Węgier np. sfinansowały szeroko zakrojone prace nad dostosowaniem parowozów do opalania ropą zamiast węgla - co automatycznie odbiło się na rentowności kopalń antracytu. Wielkie odkrycia miały jeszcze jeden niekorzystny dla naftowców aspekt: kiedy cena jednostkowa ropy spadła, w trosce o zachowanie opłacalności przedsięwzięć trzeba było sprzedawać jej więcej - a to mogło zapewnić jedynie zwiększenie wydobycia. Zwiększenie wydobycia wymagało z kolei tworzenia nowych kopalń, lokalizowanych na sprawdzonych, obfitujących w złoża polach naftowych. Borysław zapłacił za to wysoką cenę. Dość zacytować raz jeszcze Orłowicza: "Obie miejscowości (Drohobycz i Borysław - przyp. aut.) przedstawiają się jak las szybów naftowych i zbiór rezerwoarów, wśród których stoją nędzne i krzywe domki. Są one tak brudne i zaniedbane, że podobnych (nawet w przybliżeniu) nie znajdzie w całej Galicyi. Borysław posiada tylko jedną ulicę (...) zresztą komunikacja odbywa się przez pola lub łożyskami potoków. Chodniki zastępują deski, położone z boku ulic, które całymi miesiącami zalega niezmiernie głębokie błoto. Mimo, że w ciągu pół wieku tylu ludzi z kraju i zagranicy wywiozło stąd milionowego fortuny, dla podniesienia Borysławia i umożliwienia jego mieszkańcom znośnej egzystencji, nie mówiąc o wygodach, nie zrobiono niczego. Przedstawia się on dotychczas raczej jak obóz, niż jak miejscowość przemysłowa, to też każdy, nawet robotnik, który tu przybywa, stara się, wycisnąwszy jak najwięcej pieniędzy w krótkim czasie, czem prędzej wyjechać. Szczepanowski nazwał Borysław 'galicyjskiem piekłem'".

Nie był to jednak przypadek odosobniony: czyż podobne mechanizmy prywatyzowania zysków a uspołeczniania negatywnych konsekwencji uprzemysłowienia nie występowały w innych zakątkach - żeby za przykład brać chociażby Śląsk? Ale to już inna historia...

Faktem jest, że naftowa gorączka, która po dziś dzień ogarnia świat, rozbudza ambicje - także te najgorsze - wzięła swój początek z Polski, z polskiej Galicji. A że dziś można o tej hossie jedynie wspominać? Sic transit gloria...

Waldemar Bałda

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: ropa naftowa
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy