Najmłodszy pułkownik Józefa Piłsudskiego: Leopold Kula "Lis" (1896-1919)

Poszedł na wojnę, kiedy miał 17 lat. Zanim zginął jako 22-letni oficer Wojska Polskiego, zdążył już zasłużyć na order Virtuti Militari. Naczelnik Państwa żegnał go wieńcem z napisem "Mojemu dzielnemu chłopcu - Piłsudski". Leopold Kula "Lis" został pośmiertnie awansowany na pułkownika.

Joanna Wieliczka-Szarkowa w opublikowanej przez Wydawnictwo AA książce "Żołnierze Niepodległości 1914-1918" kreśli sylwetki ludzi, których czyn bojowy sprawił, że Polska zrzuciła zaborcze jarzmo. Autorka zebrała historie m.in. Kazimierza Sosnkowskiego, Władysława Beliny-Prażmowskiego, Lucjana Żeligowskiego, czy czwórki braci Herzogów, z których najmłodszy, Józef, doczekał czasów "Solidarności". Jednym z opisanych przez nią żołnierzy Legionów jest pułkownik Leopold Lis-Kula, ulubieniec marszałka Józefa Piłsudskiego, który wolną Polską cieszył się zaledwie cztery miesiące.   

Reklama

Dzielny chłopiec

Najmłodszy pułkownik, bystry i chytry jak lis, urodzony 11 listopada, jeden z najodważniejszych żołnierzy, co "śmiał się śmierci w oczy i z trudów wszystkich kpił", "zawsze na przedzie swego oddziału. W marszach po rozmokłym śniegu czy grudzie. Na równi ze swymi żołnierzykami cierpiąc głód i chłód prowadzi ich niezawodnie do zwycięstwa".

Jego matka, spokrewniona ze słynnym romantycznym powieściopisarzem, kondotierem Michałem Czajkowskim (Sadykiem Paszą), założycielem polskiej osady Adampol pod Stambułem, mówiła, że Leopold "począwszy naukę w szóstym roku życia, był zawsze chwalebny w nauce i obyczajach. Zamiłowanie jego do wiedzy historycznej było ogromne, do jedzenia nie można go było oderwać od książek, a już rozszarpanie Polski nie było mu obojętnym. Głęboki wzrok dużych niebieskich oczu za niego odpowiadał, i widziało się, że jak dorośnie, to złe wytępi, a wszystko dobre zaprowadzi

Mały karabinek

Leopold, wychowany na wsi, już jako dziesięciolatek po szkole powszechnej przyjęty został do rzeszowskiego II gimnazjum, które dzisiaj nosi jego imię [II LO]. Początkowo w szkole nie czuł się najlepiej.

"Najmłodszy z całej klasy, najwyższy wśród niej wzrostem, szczupły, wybujały nadmiernie, fizycznie słabiej rozwinięty od swoich kolegów, nie czuł się pomiędzy nimi tak pewnie jak wśród swoich dawnych rówieśników, towarzyszy zabaw dziecinnych. Chcąc nowym kolegom dorównać oddaje się z zapałem sportom, szczególnie niezmiernie wówczas popularnej piłce nożnej. W naukach - dzięki żywym zdolnościom i bystrej inteligencji postępy czynił dobre i był wzorowym uczniem" - pisali jego biografowie, a zarazem koledzy, Franciszek Demel i Wacław Lipiński.

Interesował się historią, geografią, matematyką, ale z języka polskiego, łaciny czy przyrody nie miał najlepszych ocen. A do tego lubił wagarować. Jednak trzeba przyznać, że nie marnotrawił czasu poza szkołą, bo uciekał z lekcji, żeby np. w Olszynkach nad Wisłokiem założyć tajne stowarzyszenie gotujące się do walki o Polskę. Należał też do ruchu skautowego, z którego wyrosło harcerstwo. Miał nawet okazję zrobić dobre wrażenie na twórcy polskiego skautingu, Andrzeju Małkowskim, gdy ten w 1911 roku odwiedził Rzeszów.

"Wszyscy byli wsłuchani w gawędę pana Andrzeja, a najbardziej Józek Kret i Leopold Kula. - Druhu Andrzeju, my czytamy ‘Skauta’ i siedmiu z nas już założyło patrol ‘Lisów’ - poinformował Poldek. - Jak się nazywasz? - zapytał Małkowski. - Kula, ale chłopaki wołają na mnie Lis. Mówią, że jestem bystry i chytry jak lis! - uzupełnił Pol­dek z lekką przechwałką" - pisał druh Aleksander Kamiński, autor książki o Andrzeju Małkowskim, a także znanych Kamieni na szaniec.

Szkolne przezwisko Leopolda, którym pochwalił się przed twórcą harcerstwa, z czasem na stałe zrosło się z jego nazwiskiem. Skautowe ćwiczenia, czytanie map, marszobiegi będące raczej zabawami, szybko przestały wystarczać młodzieńcowi marzącemu o walce z bronią w ręku z zaborcami. W 1912 roku jako jeden z pierwszych wstąpił do Związku Strzeleckiego w Rzeszowie. Rok później w czasie ćwiczeń zauważył go sam Piłsudski. Duże wrażenie zrobił na Komendancie świetnie przeprowadzony przez 16-letniego Kulę manewr oskrzydlający. Dostał za to pochwałę przed frontem strzelców i już na zawsze zaskarbił sobie szczególną sympatię Piłsudskiego.

Zaraz potem ukończył tajny kurs oficerski w Zakopanem i został zastępcą komendanta okręgu rzeszowskiego Związku. Wiedziało o tym niewiele osób. "Jeśli coś wyróżniało młodego zastępcę komendanta Związku Strzeleckiego, to mały karabinek, z którym paradował niewinnie na zakończenie roku szkolnego w czerwcu 1913 roku, ku zdziwieniu i przerażeniu nauczycieli i dyrekcji II Państwowego Gimnazjum CK w Rzeszowie" - wspominał kolega "Lisa", Stefan Przyboś.

A tymczasem Kula ćwiczył swój pluton składający się z siedmiu rzemieślników, kolejarzy, kilku profesorów, adwoka­tów i akademików. Od razu też dał się poznać jako specjalista od dawania "szkoły", ale był niewątpliwie jednym z najlepszych instruktorów w okręgu, choć miał zaledwie 16 lat. Wnosił "przytem do pracy tyle młodzieńczej werwy i humoru, tyle zapalczywego rozmachu i energii, że strzelcy przepadali za ćwiczeniami i wykładami prowadzonymi przez Lisa", umiał wybornie łączyć "wielką wiedzę teoretyczną z umiejętnością jej praktycznego zastosowania".

Wyrobił sobie u strzelców bezwzględny autorytet, "wywierając na nich wpływ przede wszystkim przykładem osobistym. Sam zawsze punktualny, zdy­scyplinowany, niezmordowany w pracy, miał prawo wymagać tego samego od innych, co rozumieli aż nadto dobrze jego strzelcy. Toteż wyniki okazały się świetne" - zauważali Demel i Lipiński.

 

"Gdy ruszał na wojenkę miał 17 lat"

Po strzałach w Sarajewie i wybuchu pierwszej wojny światowej, 3 sierpnia 1914 roku otrzymał rozkaz mobilizacyjny. Zebrał więc kompanię ze swojego okręgu i odjechał do Krakowa. Spotkało go jednak poważne rozczarowanie, bo nie wyszedł z Oleandrów z Pierwszą Kadrową, ale został skierowany do Krzeszowic, gdzie miał zająć się szkoleniem młodych legionistów.

Na front wyruszył trochę później, 11 sierpnia, ale od razu wyróżnił się w pierwszych walkach pod Kielcami, gdzie dowodził 2 kompanią V batalionu Karaszewicza-Tokarzewskiego. Po awansie na podporucznika, w październiku 1914 roku zadziwił wszystkich, gdy w ciągu zaledwie kilkunastu dni zwerbował sobie kompanię ochotników z Łodzi.

W bitwie pod Krzywopłotami, w brawurowym ataku jego chłopcy zdobyli Załęże. Jak wspominali żołnierze VI batalionu, obserwujący pole bitwy ze skraju wsi: "od strony góry zamkowej ukazała się w pewnej chwili kompania, porywająca się biegiem z lasku w kierunku Załęża. Od razu poznać można było Lisa, po jego długich nogach, jak biegł na czele kompanii z szablą wzniesioną nad głową, gnając swoją kompanię naprzód. Nagle Lis zwija się i pada na miejscu. Serca strzelców zadrżały, przejęte przerażeniem...

Lecz oto, gdy kompania minęła biegiem swego dowódcę, chcąc jak najprędzej dostać się pod zbawczą osłonę chałup Załęża - Lis porywa się na nogi, kilkoma susami dogania kompanię i wraz z nią wpada do wsi. Okazało się, że to pochwa od szabli zaplątała mu się między nogi tak fatalnie, że upadł jak długi, łamiąc przytem na szczęście tylko pochwę od szabli...".

Mimo to rozeszła się pogłoska, że Lis zginął pod Krzywopłotami. Taka też wiadomość dotarła do jego rodziny i kiedy doszedł do niej list żyjącego syna, pogrążona była w rozpaczy i żałobie.

Ten wciąż nastoletni oficer wykazywał na wojnie wielki hart ducha, godną podziwu dojrzałość i niezłomność.

"Lis, wśród bitewnego zgiełku uśmiechnięty, a zarazem poważny równocześnie kolega wśród gromady rówieśników i ojciec wśród swojej rodziny przechodził od okopu do okopu, pogodny i serdeczny, z jasnym blaskiem w siwych swych oczach, które zdawały się mówić: przez wojenną sprawę, przez walkę i bój, które przeżywacie w tej chwili - prowadzi droga do spełnienia waszych życzeń. W zadziwiający sposób potrafił Lis pogodzić w sobie dwie osobowości: dowódcy i kolegi. Równie wymagający dla wszystkich i sprawiedliwy - zdobył sobie wkrótce nie tylko pełny autorytet, lecz i serca wszystkich bez wyjątku podwładnych. Młodziutki, przystojny, zdrowy, żywego temperamentu, wprost żywiołowy, doskonale harmonizował ze swoim otoczeniem, toteż 3 kompania znana była ze swego humoru i dowcipu, który jej nie odstępował nawet w najgroźniejszych sytuacjach" - wspominał jeden z jego kolegów.

Na początku 1915 roku, wykorzystując przerwę w walkach, Leopold, awansowany na porucznika, pomyślał, że w tym czasie może przygotować się do matury. Młodzi legioniści codziennie słuchali wykładów starszego wiekiem prawnika, sierżanta Wojtka Lwa, a Lis opanował język francuski i przestudiował literaturę oraz filozofię.

"W rezultacie pod koniec odpoczynku pojechali wszyscy ‘studenci’ do Wadowic, gdzie z pomocą Bożą - cokolwiek też i za poparciem szanownego grona profesorskiego - złożono egzamin maturalny. Co prawda wśród zacnego grona profesorskiego o wiele większe zainteresowanie budziła osoba Lisa-Kuli, aniżeli odpowiedzi jego na temat wpływów literatury francuskiej na literaturę polską w XVII wieku czy też poszukiwania niewiadomej w równaniu I stopnia - niemniej, dzięki troskliwej opiece przezacnego profesora Klisiewicza, starego jeszcze znajomego z gimnazjum rzeszowskiego - delikwentów zbytnio nie przemęczano i tego samego dnia, po uroczystej kolacji - mogli wrócić do pułku już jako ludzie ‘oficjalnie dojrzali’. Trochę ich to śmieszyło... Owe trzymane w zanadrzu świadectwa dojrzałości, które przecież każdy z nich, a zwłaszcza Lis-Kula wziął sobie sam na wiele miesięcy przedtem, kiedy wyruszał w pole, dotychczasową służbą, wytrwaniem wśród trudów i niebezpieczeństw aż nadto przecież zostały potwierdzone".

"Złamał dziesięciokrotną przewagę wroga"

"Wielkanocne dni przeszły wspaniale. Lis, organizując w okopach uroczyste święcone, zakupił za pieniądze złożo­ne przez oficerów kompanii świąteczne prowianty, które, ułożone w jego ziemiance - prezentowały się znakomicie. Przy ustrojonym choinkami stole zebrała się cała kompania, jeden pluton został w okopach przy karabinach groźnie leżących na przedpiersiu strzelnic.  Ksiądz kapelan Żytkiewicz poświęcił, pluton oddał trzy zgrabne salwy w kierunku okopów rosyjskich, poczem przy niespokojnym świetle reflektorów rosyjskich - nastąpił uroczysty podział święconego dla  żołnierza.  Wypadło na każdego: 1 jajko, 3/4 funta kiełbasy oraz funt białej bułki".

A po wiosennych walkach nad Nidą i przełamaniu frontu rosyjskiego pod Gorlicami, "Lis" ze swoją kompanią, zwaną "lisowczykami", wziął udział w wielkiej letniej ofensywie 1915 roku, uwalniającej Królestwo polskie od Rosjan. Jesienią na Wołyniu, jeszcze jako niespełna 19-letni porucznik dowodził VI batalionem, a dwa dni później 7 Pułkiem Piechoty Legionów, brawurowo, jak zawsze, atakując Kukle. Sojuszniczy Niemcy przyznali mu pruski krzyż żelazny drugiej klasy. W grudniu pojechał w końcu na trzytygodniowy urlop do rodziny w Rzeszowie i pewnie wtedy zakochał się w siostrze swojego kolegi, Helenie Irankównie.

Ze swoim VI batalionem w lipcu 1916 roku walczył w krwawej bitwie pod Kostiuchnówką. O świcie 4 lipca, jak pisał dowódca batalionu kpt. Marian Kukiel, zbudził go głos "Lisa", "czysty, prawie radosny: obywatelu kapitanie, melduję, że jesteśmy pod ogniem huraganowym"...

Potem Kukiel w swoim raporcie meldował, że Leopold Kula "nadzwyczajnym męstwem i świetną inicjatywą bojową przyczynił się we wszystkie trzy dni bitwy do ocalenia batalionu i nawet całego 7 pułku od zagłady. Dnia 4 lipca dowodził obsadą wysuniętej pozycji w lasku przed okopami batalionu. Kierując po mistrzowsku ogniem gniazd strze­leckich i karabinu maszynowego pod ogniem bębniącym przeciwnika, przyczynił się do załamania dwu kolejnych szturmów wielką masą wroga przez park kościuchnowski na pozycje I baonu 5 pułku ‘Zuchowatych’ prowadzonych.

Gdy zaś wymieniona pozycja została przez wroga od strony Polskiej Góry osaczona i zdobyta, a masy piechoty rosyjskiej parły na tyły i prawe skrzydło VI baonu, porucznik Lis, dowodząc na zagrożonym i zagiętym skrzydle, znakomitym kierownictwem ognia złamał dziesięciokrotną przewagę wroga, brawurowym zaś kontratakiem odepchnął ją daleko na prawo; tym umożliwił utrzymanie się batalionu na pozycjach aż do drugiego już z rzędu rozkazu odwrotowego.

W drugim dniu bitwy, 5 lipca, nieprzyjaciel od strony Polskiego Lasku wdarł się na skrzydło prawe i tyły batalionu, jednocześnie zaś od frontu szturmował nasze okopy. Por. Lis szeregiem krótkich, brawurowych kontrataków umożliwił spokojny, uporządkowany odwrót, wycofanie karabinów maszynowych i zadał wrogom ciężkie straty. Dnia 6 lipca, trzeciego dnia bitwy, por. Lis przyczynił się w ogromnej mierze do zniszczenia ogniem naszej piechoty jedenastu szwadronów znakomitej jazdy nieprzyjacielskiej, szarżującej przez wieś Wołczeck na drogę komu­nikacyjną i odwrotową wojsk naszych".

Chwalili Lisa wszyscy dowódcy i sam Józef Piłsudski, ale on uważał, że po prostu sumiennie spełnił obowiązek żołnierski. Nie zrobił więc na nim wielkiego wrażenia przyznany mu austriacki Krzyż Zasługi z dekoracją wojenną i mieczami, bo uważał, że "przede wszystkim jego podoficerom i żołnierzom należą się nagrody za wykazany hart i męstwo, za rzetelną, często wręcz świetną pracę bojową, jaka coraz silniejszymi węzłami łączy go z jego kompanią, jaka teraz zwłaszcza, w dniach Kościuchnówki, zespoliła go z żołnierzami na śmierć i życie".

 

"...jupaj-dyna, jupaj-da"

W lipcu 1917 roku w wyniku odmowy złożenia przysięgi na wierność Niemiec (tzw. kryzys przysięgowy) Legiony Polskie zostały rozwiązane. Legionistów internowano lub wcielono do armii austriackiej. Zdegradowanego Leopolda Kulę wysłano na front włoski do Lombardii. "27 listopada 1917 roku, po skończeniu szkoły oficerów rezerwy w Basowicy pod Triestem, został dowódcą... plutonu'", złożonego głównie ze Ślązaków, którzy za swym dowódcą poszliby w ogień. "Jada z nimi i pije, maszeruje w pierwszej czwórce, śpiewa z werwą swoim, pełnym, nieco fałszującym głosem wielce mądrą piosenkę; ‘Jechał sedlak do młyna, jupaj-dyna, jupaj-da’. Mimo takiej atmosfery tęsknił za legionami i wymarzonym Wojskiem Polskim. Chociaż zdegradowany do stopnia sierżanta, na każdym kroku podkreślał, że był legionowym oficerem i nawet do polowego munduru przypinał wszystkie zdobyte w Legionach odznaczenia.

Działając w konspiracyjnej Polskiej Organizacji Wojskowej prowadził niepodległościową agitację wśród byłych legionistów służących w armii austriackiej. Robił wszystko, aby pomóc legionistom zagrożonym śledztwem, aresztem czy procesem lub tym, którzy nie wytrzymywali austriackich upokorzeń oraz represji i załamywali się czy nawet próbowali targnąć się na swoje życie.

"Wysyła ich tedy Lis pod najbardziej różnorodnymi pozorami [z frontu]: jedni jadą na studia, inni jako chorzy, inni wreszcie na podstawie reklamacji, największa jednak ilość na tzw. ‘lewe dokumenty’. Przyjeżdżający z włoskiego frontu do kraju meldowali się w Krakowie w Głównej Komendzie Polskiej Organizacji Wojskowej. Tam [Julian] Wicz-Stachiewicz, niedawny kapitan I brygady, obecnie szef tajnej POW kierował żołnierzy w teren. Legun otrzymywał ‘lewy paszport’, cywilne ubranie, przedostawał się do Kongresówki, gdzie natychmiast zabierał się do pracy. Przez tych to uciekinierów Lis zwykle podawał do kraju wiadomości i prosił o instrukcje". Tych, których nie udało się odesłać z frontu włoskiego starał się chronić na miejscu.

Kiedy Austriacy, jako formę zbiorowej represji wobec legionistów, zakazali noszenia brygadowej odznaki "Za wierną służbę", "Lis" nie poprzestał tylko na obronie, ale od razu zaatakował, wydając rozkaz zdjęcia odznaczeń austriackich. "W jednym dniu znikły wszystkie dekoracje z piersi legionistów i żadne rozkazy, areszty i groźby sądami nic nie pomogły". Poza tym "Lis" starał się także uświadamiać austriackich żołnierzy przez budzenie świadomości narodowej i rozwijanie poczucia odrębności.

W końcu wysłano go do ataku na włoską redutę Cordelazzo: "W biały dzień, brodząc po pas w wodzie, na czele plutonu, przebiega Lis rzekę Piave. W ogniu, w świście kul, pędzi jak zawsze pierwszy na przedzie, niepomny, że jego austriaccy żołnierze ze ‘sturmbatalionu’ ledwie nadążyć mu mogą. Jeszcze jeden skok. Wpada sam do okopu nieprzyjacielskiego. Oko w oko z oficerem włoskim. Wymierzony w pierś Lisa pistolet. Sekunda, Lis rzuca pod nogi Włocha granat. Wybuch. Wróg pada martwy, ale wali się też z nóg jedenaście razy ranny Lis-Kula, kapitan Legionów, feldwebel - dowódca austriackiego plutonu. To nic. Reduta Cordelazzo jest zdobyta. Złoty medal na pierś jedenaście razy rannego komendanta szturmowego plutonu" - pisał Karol Koźmiński w Kamieniach na szaniec.

Rany leczył w szpitalu w Szambathely na Węgrzech, skąd nie wrócił już pod cesarską komendę. Na rozkaz Edwarda Rydza "Śmigłego" przedarł się przez front i dotarł do Bobrujska, gdzie stacjonował I Korpus Polski w Rosji, dowodzony przez generała Józefa Dowbora-Muśnickiego. "Prawie tysiąc kilometrów ciężkiej, najeżonej trudnościami drogi dzieli Odessę od Bobrujska, w przebraniu, najchętniej udając jeńca powracającego z niewoli, to znów żołnierza z polskich oddziałów komunistycznych, to wreszcie chłopa lub robociarza, koleją, pieszo, bądź wózkiem na przemian, wśród mrozów i śniegów, nocując częściej w lesie, aniżeli pod dachem, przedziera się Lis przez morze rewolucji, docierając wreszcie 3 kwietnia do Bobrujska".

Tam zameldował się u Melchiora Wańkowicza, wtedy żołnierza I Korpusu Polskiego, który tak opisał to spotkanie: "Usłyszałem dzwonek u drzwi. Wsunął się młody człowiek, żeby nie wzrost powiedziałbym, chłopak! Już za drzwiami szeptem spytał: Obywatel Wańkowicz? - To ja... - odpowiedziałem szeptem. Przybysz usiadł przebierając długimi nogami. Po chwili podniósł na mnie wzrok chłopięcy, jasny i rozradowany. Wyciągnął rękę z mocno krótkiego rękawa. Tkwiła na nim okropnie wąska marynarczyna, humorystycznie przykrótka. Wsunął mi w rękę pomiętą kartkę, na której poświadczano, że major legionowy ‘Kortyn’ - czyli właśnie on, został wysłany przez Polską Organizację Wojskową do objęcia w Bobrujsku komendy. - Moje prawdziwe nazwisko jest Kula, ale w Legionach miałem pseudonim: Lis! - wyłożył swoje personalia jak na patelni i znowu spojrzał na mnie z czarującym uśmiechem".

Lis, a także dwaj inni oficerowie związani z POW - Przemysław Barthel de Weydenthal i Ignacy Matuszewski próbowali powstrzymać kapitulanckie nastroje dowództwa korpusu względem Niemców.

Wańkowicz, który również zaangażował się w peowiacki spisek, wspominał stosunki w korpusie i samego Lisa-Kulę: "[...] było bardzo ciężko. Korpus kradł i rabował; tysiące malwersacji było wokoło, zruszczenia, skretynizowania wyższych stopni, dziczenia niższych. Z tego materiału trzeba było budować. Ludziom najchętniejszym ręce opadały. Konspiracja dla wojskowych jest rzeczą wstrętną. Jakże się tu do roboty brać, by szeregów, dla których spoistości życie by się dało, nie rozbijać? ‘Lisek’ nam wszystkim metodę dawał. Każdego niemal za rękę brał i wiódł po tej jego ścieżce pracy. Miał ten najwyższy przymiot dowódcy, że podbijał osobiście każdego z podkomendnych. Nieraz zastanawiałem się, jak on to osiąga. Ale to były rzeczy nieuchwytne. Była to wielka, ogromna życzliwość dla każdego z nas, wielkie poszanowanie jego pracy. I taka młoda, jasna ‘Liskowa’ uciecha, z każdej inicjatywy, z każdej spełnionej roboty". Jednak spisek młodych oficerów nie zapobiegł kapitulacji Korpusu przed Niemcami i pokonani musieli uciekać na Ukrainę, a gen. Dowbór-Muśnicki nazwał ich "łotrami, za obce działającymi pieniądze".

W Kijowie Kula wrócił do pracy w POW i jako jej komendant naczelny na Ukrainie "rozmieszczał peowiaków po urzędach i  dowództwach ukraińskich, niemieckich i bolszewickich, miał swoich łączników przy dowództwach koalicyjnych, w oddziałach polskich organizowanych na Murmanie, Syberii, Kubaniu" - wszystko z myślą o przyszłych walkach na tym terenie.

"Mojemu dzielnemu chłopcu..."


Nie mógł zapewne Lis-Kula wymarzyć sobie lepszego prezentu urodzinowego. W dniu, w którym skończył 22 lata, 11 listopada 1918 roku, Polska odzyskała niepodległość. Już jako major zimę spędził na froncie, wykazując znów swe wojskowe talenty. Wtedy skierowano wniosek do odznaczenia go orderem Virtuti Militari. W lutym 1919 roku otrzymał czterodniowy urlop. Wtedy też postanowił oświadczyć się Helenie Irankównie, siostrze swego kolegi Kazimierza Iranka-Osmeckiego (legionisty, członka POW, płk. WP, w czasie II wojny światowej emisariusza, cichociemnego, oficera Komendy Głównej AK i uczestnika powstania warszawskiego). Odwiedził też rodziców i liczne rodzeństwo.

"Nie wiem czemu, ale nigdy tak mi żal nie było wyjeżdżać z domu jak teraz" - mówił siostrze. "Nigdy nie zapomnę jak tulił mnie przy pożegnaniu, jak jeszcze wracał się kilkakrotnie od drzwi i żegnał się z nami. Wówczas to po raz pierwszy widziałam łzy w jego oczach, zawsze przecież wyjeżdżał z uśmiechem, żegnając nas radosnymi słowami: wrócę, wrócę, znowu się zobaczymy. Tym razem powrotu nie obiecywał" - zapamiętała z kolei dzień rozstania siostra.

Pojechał jeszcze do Warszawy, gdzie stanął przed komendantem Piłsudskim, który żartował: "Cóż ty sobie myślisz chłopcze. Najpierw do matki jeździsz, a później do mnie". 10 lutego 1919 roku asystował Naczelnikowi Państwa przy otwarciu pierwszego sejmu niepodległej Rzeczpospolitej. Zaproponowano mu objęcie dowództwa formowanego w Jabłonnej 1 Pułku Piechoty Legionów. Odmówił, wolał wrócić na front.

W czasie ataku na zajęte przez Ukraińców miasteczko Torczyn, 6 marca 1919 roku został ciężko ranny w pachwinę. Natarcie zakończyło się sukcesem, ale jego rana okazała się śmiertelna. Opatrzony jeszcze przez ukraińską sanitariuszkę, zmarł następnego dnia nad ranem. Kilkanaście godzin później Sztab Generalny WP awansował go do stopnia pułkownika.

"13 marca 1919 r. na placu Saskim w Warszawie, jeszcze po raz ostatni miało słońce wiosenne objąć zwłoki tego żołnierza i ostatni raz mieli tu do nich przemówić towarzysze broni" - pisał Juliusz Kaden-Bandrowski.

Na trumnie najmłodszego pułkownika Naczelnik Państwa złożył wieniec ze wstęgą "Mojemu dzielnemu chłopcu - Piłsudski". Pułkownik Lis-Kula spoczął na cmentarzu w Rzeszowie. W 1932 roku na placu farnym odsłonięto jego pomnik (rzeźbiarzowi, prof. Edwardowi Wittigowi pozował brat Leopolda - Leon, w 1940 roku monument zburzyli Niemcy). W uroczystości wziął udział prezydent Mościcki oraz żona marszałka Piłsudskiego, Aleksandra z córkami, a także rodzeństwo i matka poległego. Adam Kowalski, szwagier Kazimierza Sosnkowskiego, autor wielu legionowych piosenek, jedną z nich poświęcił Dzielnemu Chłopcu:

Rapsod o Lisie-Kuli

Gdy ruszył na wojenkę,

Miał siedemnaście lat,

A serce gorejące,

A lica miał jak kwiat .

 

Chłopięcą jeszcze duszę

I wątłe ramię miał,

Gdy w krwawej zawierusze,

Szedł szukać mąk i chwał.

 

Lecz śmiał się śmierci w oczy

I z trudów wszystkich kpił,

Parł naprzód jak huragan

I bił, i bił, i bił.

 

A chłopcy z nim na boje

Szli z pieśnią jak na bal,

Bo z dzielnym komendantem

I na śmierć iść nie żal.

 

Nie trwożył się moskiewskich

Bagnetów, lanc ni dział,

Docierał zawsze z wiarą

Tam, dokąd dotrzeć chciał.

 

Gdy szedł już w bój ostatni,

Miał lat dwadzieścia dwa,

Miał sławę bohatera,

A moc i dumę lwa.

 

Świsnęła mała kulka

I grób wyryła mu,

Bohaterowi łoże,

Posłanie wieczne - lwu.

 

Rycerski pędził żywot,

Rycerski znalazł zgon.

Armaty mu dzwoniły,

A nie żałobny dzwon.

 

Chorągwie się skłoniły

Nad grobem na czci znak.

A stara brać żołnierska

Jak dzieci łkała tak.

 

Sam nawet Wódz Naczelny

łzy w dobrych oczach miał,

Ukochanemu chłopcu

Na trumnę order dał.

 

Czy wiecie wy, rekruty,

Kto miał tak piękny zgon?

Kto tak Ojczyźnie służył,

Czy wiecie, kto był On?

 

Otwórzcie złotą księgę,

Gdzie bohaterów spis,

Na czele w niej widnieje:

PUŁKOWNIK KULA-LIS

 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Marszałek Józef Piłsudski | Legiony Polskie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy