Śladami leśnego przemysłu w Bieszczadach. Potaszarnia w Bukowcu

Jeśli kogoś los zaprowadzi do nieistniejącej wsi Bukowiec, położonej w dolinie górnego Sanu przy granicy polsko-ukraińskiej, z pewnością zwróci uwagę na ogromną żeliwną kadź, ustawioną przy wejściu do niedostępnej dla ruchu samochodowego części Bieszczadzkiego Parku Narodowego. To pamiątka z lat, kiedy lasy gospodarcze były - nie jak dziś - li tylko "producentem" drewna, ale swoistym akceleratorem rozwoju przemysłu.

Ta kadź bowiem - wydobyta spod ziemi przez pracowników BPN - służyła do produkcji potażu, czyli węglanu potasu, surowca niezbędnego do wytwarzania szkła, mydła, środków piorących. Uzyskiwano go w prosty acz dość żmudny sposób: popiół, pozostały po spaleniu dużej ilości drewna, poddawano płukaniu wodą, czyli ługowaniu; powstająca w efekcie takiego zabiegu półpłynna papka odparowywana była następnie w kadziach - właśnie takich, jak eksponowana w Bukowcu - i w postaci suchego produktu sprzedawana za niemałe pieniądze.

Dopóki nie wymyślono technologii zastępowania potażu innymi środkami, taka technologia dominowała; jej słabą stroną było pochłanianie ogromnych ilości drewna, wskutek czego w sąsiedztwie każdej potaszni prowadzono rabunkową wycinkę drzew.

Reklama

W Bukowcu potaż wytwarzano na pewno już w pierwszej połowie XIX wieku, kiedy miejscowy majątek był własnością albo Kalinowskich, albo Lipskich. Zakład produkował przez blisko 100 lat, istniał jeszcze na początku XX stulecia. Pamiątką po nim stała się nazwa miejscowa: przysiółek, gdzie był zlokalizowany, nazywano Potasznią.

O ile przerabianie drewna na potaż nie jest przemysłem godnym naśladowania - z uwagi na koszty natury ekologicznej - o tyle inne sposoby zagospodarowywania surowca, czerpanego z lasów, jakie w nie tak znowu odległych czasach praktykowano w dolinie górnego Sanu, bardziej zasługują na uznanie.

W tym samym Bukowcu tylko na początku XX wieku działały dwa tartaki o napędzie wodnym, przecierające jodłowe i świerkowe kloce, wycinane w lasach - a więc pozwalające ekspediować w świat (głównie na Węgry) już nie surowiec, lecz półprodukty - a przede wszystkim założona około 1910 r. przez lwowską spółkę Rubinstein & Frommer wytwórnia beczek drewnianych. W celu usprawnienia dowozu drewna, wykorzystywanego do produkcji, właściciele poprowadzili w stronę drzewostanów rębnych kolejkę wąskotorową. Ich zakład, dysponujący niezłym parkiem maszynowym (4 lokomobile) zatrudniał w okresie świetności około 500 pracowników. Gotowe produkty wysyłane były z nieodległej stacji, położonej na normalnotorowym szlaku kolejowym, łączącym Sambor z Użhorodem (czyli Ungvarem, położonym na ówczesnych Węgrzech). Przy beczkarni prosperowała piekarnia, zaopatrująca głównie - choć nie tylko - robotników, przez czas jakiś działał ponoć też browar.

W jednej niedużej wsi z lasu mogło zatem czerpać środki do życia jakże wielu mieszkańców - ale Bukowiec nie był bynajmniej rzadkim wyjątkiem. Podobnie potrafiono wykorzystywać bliskość rozległych obszarów leśnych w sąsiednich miejscowościach. W Beniowej np. także funkcjonowała potasznia i dwa tartaki wodne; w przedostatniej dekadzie XIX stulecia powstał tam jeszcze tartak o napędzie parowym, przecierający na czterech trakach pnie na deski, które następnie na własnej bocznicy ładowano do wagonów normalnotorowych i wysyłano do odbiorców. Surowiec do przeróbki dostarczała kolejka wąskotorowa, doprowadzona do kompleksu leśnego nad potokiem Negrylów. Także i ona była własnością firmy Rubinstein & Frommer. Ponoć we wsi działała też niewielka huta szkła, wykorzystująca miejscowego pochodzenia potaż, a także przedsiębiorstwo, zajmujące się pozyskiwaniem z drzew kory, na którą też poza wsią było zapotrzebowanie. Nazywano je "łubnia".

Nie inaczej było w graniczących z Beniową Sokolikach. Poza gospodarczą klasyką (tartak wodny, tartak parowy z czterema trakami, kolej wąskotorowa) istniała tam znacznych rozmiarów firma handlu drewnem, tak służącym jako surowiec dla budownictwa i meblarstwa jak i opałowym. W położonych z kolei na dzisiejszych absolutnych kresach RP Siankach (ściślej: niezamieszkanej części wsi o tej nazwie; druga, ludna, część leży na Ukrainie), gdzie od 1906 istniała duża stacja kolejowa, w oparciu o którą rozwinęły się usługi letniskowe (skutkujące rozwojem handlu), były dwa tartaki napędzane siłą wody i jeden o zasilaniu parowym (cztery traki, w tym największy sprowadzony z Anglii, dawały zatrudnienie 40 pracownikom), działał ponadto prywatny zakład bednarski i duży skład drewna.

Zdaniem Stanisława Krycińskiego, od wielu lat ze znakomitym skutkiem badającego przeszłość Bieszczadów, rozwój tych wszystkich przedsiębiorstw niósł za sobą awans cywilizacyjny biednych górskich miejscowości. Pisząc o tartakach parowych, stwierdził: "Do ich budowy i prowadzenia produkcji sprowadzano fachowców z Niemiec, Czech, Węgier i Włoch. Część kadry stanowili Polacy z Pogórza i Niemcy z kolonii koło Ustrzyk Dolnych i Dobromila. Obok wsi zaczęły wyrastać robotnicze osady.

Początkowo pomiędzy robotnikami (zwanymi przez chłopów »barabami«) a ludnością wiejską (tych pracownicy tartaków zwali »bojkami niesolonymi«) istniała swoista bariera kulturowa. Bojkowie bardzo chętnie pracowali w lesie, natomiast pracę w tartaku uważali za wyjątkowo trudną do zniesienia. Przyzwyczajony do kontaktu z przyrodą mieszkaniec gór nie był w stanie wytrzymać monotonnej pracy w zamkniętym pomieszczeniu i hałasie". I dalej: "Obok osiedli robotniczych powstawały szkoły, tam zaś, gdzie istniały skupiska Polaków budowano kościoły (jak w Lutowiskach) czy kaplice rzymsko-katolickie (Sianki, Sokoliki, Tarnawa Niżna)".

Położona na północ od Bukowca Tarnawa (dzieląca się wówczas na Niżną i Wyżną) miała potasznię, tartak parowy (należący do Fabiana Birnbauma), a także drugi tego rodzaju zakład, obsługujący wyłącznie wytwórnię elementów mebli, uruchomioną po 1906 r. Z dostarczanego za pośrednictwem rozgałęzionej kolei wąskotorowej drewna bukowego wyrabiano... laski, znajdujące zastosowanie nie tylko zgodnie z podstawowym desygnatem tej nazwy, ale również w produkcji mebli giętych.

Kiedy moda na takie wyroby była powszechna, z Tarnawy wysyłano półprodukty m.in. do Francji, Holandii i Belgii. Co warte odnotowania, parowa lokomobila, napędzająca tartaczne gatry, dawała również moc prądnicy elektrycznej, która zapewniała oświetlenie wszystkim obiektom przemysłowym.

Tartak wodny, pracujący na potrzeby rynku węgierskiego, działał też w Dydiowej, takiż zakład (w dwóch odmianach: jeden miał napęd wodny, drugi parowy) - a też i potasznia - prosperował w Dźwiniaczu Górnym, kolejny we wsi Łokieć, jeszcze jeden w Procisnem (w tej ostatniej miejscowości zlokalizowano zakład wprawdzie nie związany bezpośrednio z eksploatacją lasów, ale przecież pracujący na potrzeby zatrudnionych przy wycinaniu, wywożeniu i przetwarzaniu surowca ludzi: mianowicie gorzelnię); wszystkie skomunikowane były z linią Sambor - Użhorod szlakami kolejki wąskotorowej (lud miejscowy mówił o niej "drotban"). Wyjątkiem był najstarszy tartak parowy w górnym biegu Sanu, uruchomiony w Smolniku: jako że kolejka leśna tam nie docierała, wyroby wysyłano transportem konnym aż do Ustrzyk Dolnych. Zakład ten dawał zatrudnienie 50 osobom.

Mając tego wszystkiego świadomość, bez obawy o popadanie w przesadę rzec można, iż 100 lat temu zakątek, będący dziś oazą ciszy i spokoju (z różnych zresztą względów: także dlatego, iż leży albo wewnątrz parku narodowego albo w jego otulinie, ale przede wszystkim z powodu wysiedleń, jakie tuż po II wojnie zafundowali mieszkańcom doliny górnego Sanu podwładni Stalina) tętnił życiem i był obszarem intensywnej działalności gospodarczej.

Miało to także fatalne skutki: jeszcze za austriackich czasów opróżnione z drzew powierzchnie zalesiano, dopuszczając się kardynalnych błędów w sztuce - nie dość, że wprowadzono monokultury świerkowe, to na dodatek sadzonki wyrastały z nasion, sprowadzanych z centralnej dla monarchii łuszczarni szyszek pod Wiedniem. Jak się po latach miało okazać, pozyskiwano je z drzew, rosnących w zupełnie odmiennych od bieszczadzkich warunkach klimatycznych i na innych glebach; to urządzenie lasu skończyło się katastrofą, masowym wymieraniem atakowanych przez szkodniki rachitycznych okazów, i koniecznością usuwania z lasu ogromnych ilości metrów sześciennych niskiej jakości surowca...

Ale ta różnorodność produkcji, jaką wcześniej zastosowano, ta świadoma rezygnacja z samej tylko wycinki pni, które wysyłano by następnie w całości do przeróbki poza Bieszczady, to rozwinięcie wokółleśnych przemysłów, zasługuje chyba na szacunek.

Waldemar Bałda

 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bieszczady
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy