​"Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk" Virgilia Sapieha

Wspomnienia z lat 1933-39 amerykańskiej pisarki, żony księcia Pawła Sapiehy. Pasjonujący obraz arystokracji, górnośląskiej przemysłowców i warszawskiej elity z perspektywy cudzoziemki.

"W czerwcu, gdy wyjechałam z Grenoble, by spotkać się z matką w Paryżu, powiedziałam jej, że chcę wyjść za mąż za polskiego księcia. Uznała ten pomysł za niedorzeczny i zabrała mnie do francuskiego neurologa, który dawał mi zastrzyki z żelaza i dołączał do nich darmowe porady. Stwierdził, że w wieku dziewiętnastu lat nie można się spodziewać, iż zrozumiem, że ten Polak może okazać się oszustem, a w kwestii jego obyczajów moralnych lekarz uniósł jedynie brwi i ręce ku niebu, odrzucając wszelkie przypuszczenia. tymczasem ów oszust, powróciwszy do domu na letnie wakacje , oznajmił rodzinie, że pragnie poślubić Amerykankę, o której może powiedzieć niewiele, prócz tego, że mu się podoba. Uznali ten pomysł za niedorzeczny. Aby utrzymać go ryzach, odcięli mu fundusze. (...)"

Reklama

Paweł Sapieha i Virgilia Peterson pobrali się po 9 latach i zamieszkali w Polsce.

Tej zimy dwoma wydarzeniami teatralnymi były: polska sztuka historyczna dziejąca się na dworze niemieckiego cesarza Fryderyka II, granego przez wspaniałego osiemdziesięciolatka* i Tessa**, której szalona rodzinka prezentowała się niezbyt prawdopodobnie na warszawskiej scenie. Był też teatrzyk, który co miesiąc prezentował nowe satyryczne skecze dotyczące polityki***. Widziałam parodię Kiepury, śpiewaka z prowincji, którego samorodny talent rozsławił Polskę na całym świecie, a pojawiły się tam tak mocne antyrządowe sformułowania, że nawet mój mąż wiercił się niespokojnie na krześle****.

W Warszawie nikt nie ubierał się wieczorowo do teatru, ale należało oddać do szatni kapelusz i płaszcz, nim dotarło się na miejsce. Była to zasada, przeciw której za każdym razem się buntowałam, ale zawsze bezskutecznie.

Jeśli nie była to sztuka kostiumowa, aktorki nie wyglądały zbyt schludnie. Stroje wydawały się niedopasowane, włosy nieumyte. Scenografia była mało oryginalna. Nie wystarczało pieniędzy, aby należycie wystawiać sztuki. Ale gra aktorska zawsze była dobra. Występowała na scenie pewna młoda aktorka, której figura i długie, smukłe nogi zapewniłyby jej zatrudnienie w Ameryce. Była niezręczna i niezbyt subtelna, lecz pełna zapału. Gdy pojawiała się w kostiumie greckiego chłopca we wznowieniu operetki Offenbacha i śpiewała: "Jestem cudownym, lubieżnym dzieckiem", bez wątpienia rozbudzała drzemiące w piersiach widowni bestie.

Ludzie w Warszawie kładli się spać najpóźniej, jak mogli. Można było odnieść wrażenie, że w samym śnie jest coś niegodnego. Restauracje i bary w dwóch modnych hotelach były zatłoczone. Pewnego razu, około drugiej nad ranem, natknęliśmy się na trzy młode dziewczyny popijające whisky z wodą sodową, same księżniczki, które niedawno opuściły szkołę klasztorną, siedzące bez męskiego towarzystwa. Zachowywały się, jak powiedziały do mnie z uśmiechem, "po amerykańsku". Mój mąż kazał im iść natychmiast do łóżka. Nocne pokazy w takich miejscach nie odbiegały specjalnie od wyświechtanego numeru kobiety w bla­doniebieskiej tafcie i koronkach, śpiewającej o odtrąconej miłości i szczupłego tancerza w czarnej przepasce na biodrach, który pobudzał do ruchu okolice jej pępka.

Mimo pogłosek wywołanych przez Chopina i Paderewskie­go, jakoby Polacy byli z natury muzykalni, widownia na koncertach w filharmonii składała się niemal wyłącznie z Żydów. Autorami większości utworów byli polscy kompozytorzy. Szy­manowski pojawiał się w każdym programie, którego słuchałam. Dwa lub trzy razy w sezonie, kiedy zjawiał się słynny zagraniczny dyrygent, jak Bruno Walter, aby poprowadzić orkiestrę, wszystko ożywało i wspinało się na wyżyny. Lecz nawet takie wydarzenia przeważnie umykały niedostrzeżone przez ludzi, których znaliśmy. Słyszałam, jak hrabina Róża i inne osoby z jej otoczenia mówią, iż wysłuchanie koncertu symfonicznego jest dla nich próbą cierpliwości. Warszawskie konserwatorium muzyczne stanowiło jednak ważny ośrodek dla utalentowanej młodzieży z ca­łego świata. Wysłuchałam koncertu fortepianowego, otwartego dla publiczności, podczas którego ten sam utwór wykonywany najpierw przez młodego Japończyka, a potem przez dziewczynkę z Rosji, poderwał słuchaczy na nogi.

Po obejrzeniu w krakowskim muzeum dziewiętnastowiecz­nych płócien pełnych zakrwawionych mieczy, martwych koni i rannych ludzi, nie odwiedzałam warszawskich galerii z obra­zami aż do czasu, gdy w apartamentach hrabiny Kazimierzowej usłyszałam o pewnych współczesnych malarzach. Hrabina Kazi­mierzowa, pełna życia siedemdziesięciolatka, cieszyła się równym szacunkiem jak wszyscy jej rówieśnicy, ale kochała zbuntowanych artystów. W środowe popołudnia krążyła między ludźmi stłoczo­nymi przy niewielkich stolikach, niespodziewanie lądując przy tych, którzy, jak uznała, powinni usiąść razem.

- No tak - mówiła. - Teraz sobie porozmawiajcie.

I odchodziła z radosnym uśmiechem, pozostawiając arty­styczny karmel przyozdobiony kroplą czekolady.

Zaproszeni na podwieczorek ulubieni goście obraziliby ją, gdyby nie posiedzieli przy zimnych przekąskach i herbacie przy­najmniej do dziesiątej wieczorem. Tam właśnie poznałam akto­ra-szowinistę, który prowadził w piwnicy teatr, gdzie wystawiał polskie sztuki z czasów klasycyzmu i romantyzmu, małomówną pisarkę, która właśnie opublikowała cztery tomy o życiu na pol­skiej wsi, wykształconego dziennikarza, piszącego książkę o sto­sunku katolików do Żydów oraz wybitnego młodego malarza ze szkoły surrealistycznej.

Cicha, starsza kobieta w czerni skinęła na mnie, żebym po­deszła i usiadła obok niej.

- Chciałabym namalować pani portret w tym kapeluszu - powiedziała, mrużąc oczy. - Mam nadzieję, że pani nie urażę, lecz ma pani osobliwą twarz. Nie jestem dobrą malarką - uśmiechnęła się - ale lubię specyficzne typy.

Parsknęłam śmiechem.

- Musi pani czuć się dziwnie w Polsce - podjęła.

- Owszem - przyznałam.

- Tak, i rozumiem dlaczego. Znajdzie pani czas, aby mi pozować?

Spodobała mi się przypominająca niepozorną myszkę Pia Górska - która, gdy się odezwała, przechodziła od razu do rze­czy - więc się zgodziłam. Jej studio w bawialni wypełniały por­trety rozmaitych kobiet, każdy w innym stylu. Usadowiła mnie na krześle pośrodku pokoju i obeszła wokół. Potem zaczęłyśmy rozmawiać. Nigdy nie wyjeżdżała z Polski, przez większą część życia cierpiała na rozliczne dolegliwości, była niezamężna, głę­boko religijna, związana z liczną rodziną wywodzącą się z zie­miaństwa; zubożała, zaniedbała się i, jak sama to określiła, nie była dobrą malarką. Ale takiej woli życia nie widziałam u nikogo innego. Wszystko wzbudzało jej zainteresowanie, poczynając od zapoznawania dzieci ze sztuką barokową i osobistych uprzedzeń wobec agnostycznej koncepcji wszechświata. Kiedy przychodzi­łam pozować, od czasu do czasu pociągała pędzlem po płótnie, ale głównie badała moje poglądy i wydobywała te, które miała ochotę zgłębić. Nie było rzeczy, o której by nie chciała rozmawiać, pomijając jej osobiste życie, do którego zatrzasnęła drzwi, a ja uważałam, żeby do nich nie zapukać.

To ona mówiła mi, które obrazy warte są obejrzenia. Lecz nie spodobała mi się pseudofrancuska kolorystyka, której ostre światło niezupełnie odpowiadało polskiej scenerii i mentalno­ści. Zobaczyłam wystawę autorską jednego malarza, którego prace tchnęły polskością. Namalowane na przełomie wieków, jego obrazy przedstawiały rozrywki właścicieli ziemskich: dwie niewielkie postaci męskie z załadowaną bronią na moczarach pod mostem, wyczekujące o świcie, aby dopaść odlatujące dzikie kaczki, albo grupa myśliwych z czerwonymi nosami, odzia­nych w futra i wpatrzonych w wielkie truchło niedźwiedzia, zesztywniałe na niebieskawym śniegu. To były obrazy, w prze­ciwieństwie do scen batalistycznych, które miały naprawdę pa­triotyczny wydźwięk.

Kiedy Pia Górska prezentowała obrazy, zjawiłam się w gale­rii, aby obejrzeć swój portret. Zapytałam kasjerkę, gdzie znajdę tę wystawę.

- Pani portret znajduje się po lewej w pierwszej sali na pię­trze - powiadomiła mnie.

- Musi jednak być dobry - roześmiałam się.

- Rozpoznałam panią - odparła oschłym tonem.

Na ramie znajdowała się tabliczka z napisem: "Portret Księż­nej X". Popatrzyłam na uszminkowane usta, tak starannie odda­ne, połyskujące na tle chłodnych ścian muzeum i struchlałam na myśl, co powiedziałaby moja matka, gdyby to zobaczyła.

Polską literaturę w przeszłości kształtowały historyczne klęski. Podobnie jak malarze, wielcy pisarze przekuwali swój geniusz w broń służącą obronie narodu. Liryka i głos jednostki ginęły we wrzawie i zamęcie kraju osaczonego przez wrogów. Nie było miejsca na żałość nad pojedynczym życiem, gdy byt narodu był zagrożony. Dopiero po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zaczęto pisać książki o zwykłym, codziennym życiu ludzi. Ale w Polsce mało kto mógł sobie pozwolić na kupowanie książek, a wiele osób nadal uważało czytanie powieści za marnotrawstwo czasu. Książka, która sprzedała się w dwóch tysiącach egzempla­rzy, odnosiła sukces. W tym sezonie najpopularniejszą powie­ścią okazała się Zazdrość i medycyna, gorączkowo napisana rzecz o ciąży pozamacicznej, zawdzięczająca swój sukces atmosferze skandalu****** . Wśród książek, które przeczytałam, dwie były oparte na rzeczywistości: jedna opisywała życie wsi dworskiej, druga ośrodek dla niewidomych dzieci pod Warszawą. Obydwie, do­głębne i obiektywne, zostały napisane przez kobiety.

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy