Poznańska afera pedofilska, która wstrząsnęła II Rzeczpospolitą

W tę aferę zamieszani byli szanowani obywatele Poznania. W rzeczywistości brali udział w szajce pedofilskiej, której macki sięgały wysoko. Czy zostali surowo ukarani?

Przedstawiamy fragmenty książki Kamila Janickiego "Upadłe damy II Rzeczpospolitej", która ukazała się w Wydawnictwie ZNAK.

Rozpusta w cieniu rewolucji


Druga Rzeczpospolita miała problem z seksem. Nagłe odzyskanie niepodległości przyniosło wolność, demokrację, ale też niespotykaną wcześniej swobodę obyczajową. Ze wszystkich wstrząsów, jakich doznało młode społeczeństwo, ten ostatni wydawał się pod wieloma względami najpoważniejszy. Wystarczyło kilka lat, by kobiety pozbyły się gorsetów i zamieniły sztywne suknie oraz warstwy halek na kuse sukienki. Biust przestał być przedmiotem wstydu, a głęboki dekolt i kształtne biodra legły u podstaw nowych kanonów piękna. (...)

Seks stał się nagle, mimo protestów konserwatystów, tematem rozmów w kawiarniach i na rautach. Przede wszystkim natomiast - przestał być wyłącznie sprawą mężczyzn.

Poczytny brukowiec "Ostatnie Wiadomości", wychodzący przez szereg lat w Krakowie, ale też w Warszawie i Poznaniu, prowadził niemal w każdym numerze "Intymne rozmowy z czytelnikami". Same czytelniczki dyskutowały na jego łamach o tym, czy lepiej być żoną czy kochanką, jak prowadzić udane życie seksualne, a nawet jak reagować na przypadki obmacywania w tramwaju.

Reklama

Państwo zupełnie nie nadążało za postępującą rewolucją obyczajową. Można było nawet odnieść wrażenie, że nie chce nadążać. (...)

Przy wszystkich następujących lawinowo przemianach jedna prawda pozostała po 1918 roku nienaruszona. Polską, tak samo jak wcześniej Prusami, Austro-Węgrami czy Rosją, rządziła niemal wyłącznie płeć męska. Nic więc dziwnego, że kodeks z 1871 roku najlepiej sprawdzał się w obronie mężczyzn przed niewiernością żon i przed nieposłuszeństwem córek. Zarazem samym mężczyznom pozostawiał niemal zupełną swobodę. Według pruskiego prawa skoki w bok były surowo zakazane, ale z wyjątkiem prostytucji. Ta pozostawała całkowicie legalna. Podobny wyjątek obowiązywał zresztą we wszystkich zaborach, a w efekcie - w całej niepodległej Polsce. (...)

Nie oznaczało to jednak, że prostytutki cieszyły się jakąkolwiek ochroną. Władzom zależało tylko i wyłącznie  na tym, by były w miarę czyste i zdrowe. Od całej reszty zagadnień związanych z nierządem zupełnie umywały ręce. To samo tyczyło się ogółu spraw obyczajowych. Im bardziej rozluźniały się ramy moralności, tym silniej elity walczyły o utrzymanie archaicznych norm i przepisów, a przede wszystkim - o utrwalenie iluzji purytańskiego społeczeństwa.
(...)
W oparach hipokryzji seksbiznes przeżywał okres największego rozkwitu. Zarazem rewolucja seksualna lat międzywojennych przyniosła zupełnie nowe zjawisko w tej branży. Na niespotykaną wcześniej skalę przybytkami rozpusty zaczęły kierować kobiety.

Rodzinny interes

Franciszek Genzler spojrzał w okno tajemniczego domu i w jednej chwili wszystko stało się jasne. Małgorzata rzeczywiście go nie zdradzała. Ona w wolnych chwilach prowadziła ekskluzywny burdel. (...)

Zrezygnowany Franciszek udał się na policję, gdzie opowiedział o swoich strasznych podejrzeniach. Był początek marca 1932 roku i w pierwszym momencie nikt nie był skłonny przywiązywać większej wagi do doniesienia złożonego przez zazdrosnego męża. (...)

Zatrzymanie Małgorzaty zajęło kilka kolejnych dni. Dopiero wtedy policjanci uświadomili sobie, że zazdrosny mąż, z którego od początku cicho się podśmiewali, naprowadził ich na trop największej afery obyczajowej w historii Poznania. (...)
Pierwsza sensacja przyszła już parę godzin po aresztowaniu Genzlerowej. Przemaglowana przez policjantów kobieta zaczęła śpiewać jak z nut. W efekcie zaraz po niej aresztowano także jej matkę - pięćdziesięciojednoletnią Marię Hermanową. Okazało się, że dom schadzek był ich wspólnym biznesem, o którym nie wiedział tylko mąż Małgorzaty.

Na tym jednak sprawa się nie kończyła. Była wyjątkowa, ponieważ za Genzlerową i Hermanową stali o wiele możniejsi protektorzy. Ludzie z pierwszych stron gazet. I to tacy, którzy od spotkań z prostytutkami woleli sesje z niepełnoletnimi dziewczynkami.

"Ilustrowany Kuryer Codzienny" napisał o sprawie po raz pierwszy 23 marca 1932 roku w artykule Nowa afera w Poznaniu, tym razem erotyczna. Na razie nie podawał żadnych nazwisk, wyłącznie inicjały dwóch kolejnych aresztowanych. Byli to według gazety: starsi panowie w wieku 50 do 70 lat, którzy urządzili sobie wspólną garsonierę, gdzie przyjmowali nieletnie dziewczęta od 12 do 14 lat życia.

Więcej szczegółów dostarczyła największa w tym czasie poznańska bulwarówka, "Rekord Polski". Na szpaltach kilku numerów zrekonstruowała cały model biznesowy kryjący się za "rafinowaną rozpustą starych lowelasów".

Menedżerem "pokoju rozkoszy" (to jedna z nazw, pod którymi działała zdemaskowana szajka) była Maria Hermanowa. Ona kontaktowała się z szefostwem i zdobywała klientów, a także odbierała pieniądze dla pracownic. Jej prawą ręką była Małgorzata Genzlerowa. Pełniła funkcję naganiaczki i dostawczyni żywego towaru. Wspólnie z małą córeczką spacerowała po parkach i skwerach, wypatrując młodych ładnych dziewcząt. Pod rożnymi pretekstami zapraszała je do odwiedzin w określonym miejscu, które w danym dniu pełniło  rolę siedziby szajki. Proponowała cukierki, pracę opiekunki do dziecka, udawała, że ma do odstąpienia ładną sukienkę, z której starsza córka już wyrosła. Jako elegancka matka z dzieckiem nie budziła żadnych podejrzeń.

Na dzieci nie czekały oczywiście żadne sukienki ani nawet słodycze. Trafiały w ręce bezwzględnej Hermanowej, ktora oddawała je klientom oraz członkom szajki. Jedna z ofiar opowie później, że: "ściągnięto ją do lokalu pod pretekstem obdarowania i zhańbiono". Los innych dziewczynek wyglądał podobnie. Były zmuszane do nierządu, w tym do udziału w zbiorowych orgiach. (...)

W szczególnie trudnych przypadkach Genzlerową zastępował jeden z szefów szajki - Władysław Andrzejewski, pseudonim "Andrzejek". Był to prokurent w firmie Foto-Greger i fotograf zarówno z zawodu, jak i z zamiłowania. Jeśli potencjalna ofiara pozostawała obojętna na propozycje Genzlerowej, "Andrzejek" osobiście zaczepiał ją i zapraszał na sesję fotograficzną. Dziewczęta, którym uśmiechała się ponętna propozycja, chętnie udawały się do "laboratorium", lecz stamtąd wychodziły oszołomione i zdeprawowane  - pisał "Rekord Polski".

Andrzejewski prowadził także drugą odnogę erotycznego biznesu. Wykonywał fotografie podczas orgii organizowanych przez Hermanową, po czym przekazywał odbitki członkom szajki, a resztę sprzedawał z zyskiem. Prawdopodobnie trudnił się również handlem zagraniczną pornografią dziecięcą. 24 marca z trzeciej strony "Rekordu Polskiego" krzyczał nagłówek: "Wielki obrót widokówkami pornograficznymi uprawiali poważni obywatele, tacy, którym na ulicy powszechnie kłaniano się z szacunkiem!".

"Klub erotomanów" spotykał się zawsze w biały dzień. Orgie kończyły się przed godziną siedemnastą, tak by Genzlerowa mogła bezpiecznie wrócić do domu, zanim jej mąż wyjdzie z pracy.

Organizacja nie miała jednej stałej siedziby. Dziewczynki były wykorzystywane w lokalach należących do poszczególnych wspólników - między innymi przy Warszawskiej 2, Marszałka Focha 80 i Rzepeckiego 23. Często były to mieszkania na parterze, z oknami wychodzącymi na główne ulice miasta. "Poznańscy hipokryci" w ogóle nie kryli się z tym, co robią. Wiedzieli, że nie muszą. W gwarnym mieście nikt nie zwracał uwagi na płacz i krzyki przypadkowych dziewcząt.

Za finansową stronę przedsięwzięcia odpowiadał najzasobniejszy w mamonę  członek klubu, Feliks Hirschberg. Był to właściciel luksusowej restauracji Hungaria przy placu Wolności, a także były sędzia pokoju i działacz społeczny powiązany z Czerwonym Krzyżem. On trzymał kasę, ale też z chęcią osobiście brał udział w orgiach. Miał ważną rolę do odegrania, ponieważ dostarczał trunków, którymi spijane były młode dziewczęta.

Mniej wiadomo o zadaniach Alfonsa Pawlickiego - biznesmena i dyrektora fabryki. Majątek zbił w Berlinie w latach wojny na różnych szemranych interesach. (...)
Prawdziwa bomba wybuchła jednak po tym, jak na jaw wyszło nazwisko szefa całej szajki. Człowieka, który - jak okaże się później - od dobrych dziesięciu lat trudnił się pedofilskim procederem.

Poznańskie gazety poznały jego tożsamość bezpośrednio po przesłuchaniu Genzlerowej, żadna jednak nie odważyła się podać informacji drukiem. Krakowski "Ilustrowany Kuryer Codzienny" nie miał podobnych oporów. 24 marca zdradził nazwisko szefa wszystkich szefów: Feliks Piekucki. I rozpętało się piekło.

Szef wszystkich szefów


Feliksa Piekuckiego nikomu w Poznaniu nie trzeba było przedstawiać. Był współorganizatorem powstania wielkopolskiego, zasłużonym oficerem i pierwszym komendantem miasta po odzyskaniu niepodległości. Przez ponad rok trzymał pieczę nad stolicą byłego zaboru pruskiego, pilnując, by wszystkie zarządzenia związane ze stanem wyjątkowym spełniano co do joty. Poznaniacy zapamiętali go jako kategorycznego służbistę, a przede wszystkim nieugiętego wyznawcę surowych norm moralnych. Był jednym z tych ludzi, którzy wierzyli, że społeczeństwo należy trzymać krótko i pilnować, by każdy zajmował swoje miejsce w szeregu. (...)

Za zasługi na stanowisku komendanta Piekucki został awansowany do rangi majora, a następnie podpułkownika. Zadanie uznał za zrealizowane i jeszcze w 1920 roku odszedł z wojska. Nie zrezygnował jednak zupełnie ze służby państwowej. Po prostu jedno stanowisko dowódcze zamienił na inne. W lutym 1921 roku powołano go na komendanta wojewódzkiego Zachodniej Straży Obywatelskiej.

Była to paramilitarna organizacja stworzona w obliczu zagrożenia bolszewickiego jako ostatnia deska ratunku w walce z wrogiem oraz narzędzie wsparcia dla osłabionych władz bezpieczeństwa. W sytuacji kryzysowej członkowie straży mieli dostać broń. Wówczas do walki poprowadziłby ich właśnie Piekucki - osoba numer 2 w całej organizacji. Taka potrzeba nie nastąpiła, a po wygranej wojnie z Rosją Radziecką straż została rozwiązana. Wówczas Piekucki ostatecznie odwiesił mundur na kołek. I postanowił zostać człowiekiem mediów.

W ciągu zaledwie kilku lat stał się gwiazdą poznańskiej rozgłośni radiowej. Prowadził porywające popołudniowe i wieczorne pogadanki na niemal dowolny temat. Wcielał się w rolę nieustraszonego podróżnika, historyka amatora, pedagoga albo i komentatora życia społecznego. Mógł mówić o "Słowianach doby wczesnohistorycznej", ale równie dobrze o "Charakterze i stosunkach Eskimosów" lub o "Roślinach pokarmowych w rożnych krajach". Z emfazą opowiadał o walkach Jagiellonów z Tatarami, o trudach życia na oceanie i o dumnej roli Polski jako przedmurza chrześcijaństwa.

Wprawdzie w tym czasie w Wielkopolsce było tylko około 20 000 radioodbiorników, ale to właśnie radio stanowiło najbardziej prestiżowe i opiniotwórcze medium epoki. Przed aparatami zbierały się całe rodziny, szkolne klasy, kluby gospodyń domowych. Audycje komentowano na towarzyskich podwieczorkach, w kawiarniach i kolejkach na poczcie. W efekcie na ustach całego Poznania nieustannie był także Feliks Piekucki.

Sława celebryty stała się dla emerytowanego podpułkownika trampoliną do kariery publicznej. Wybrano go na komendanta Związku Towarzystw Powstańców Wielkopolskich i wicedyrektora Towarzystwa Czytelni Ludowych. Współtworzył też Towarzystwo dla Badań nad Historią Powstania Wielkopolskiego, a jego kuzyn został dyrektorem warszawskiego Banku Gospodarstwa Krajowego.

Z roku na rok rosły jego wpływy polityczne. Ludzie widzieli w Piekuckim stanowczego szeryfa, który byłby zdolny uratować Poznań, a może i całą Polskę przed rozpustą i rozprzężeniem moralnym. Zdaniem "Ilustrowanego Kuryera Codziennego" na początku lat trzydziestych należał już do najwybitniejszych członków poznańskiej endecji. Dopiero co zorganizował wielki Kongres Eucharystyczny oraz zakrojoną na niespotykaną skalę inscenizację Męki Pańskiej. Ludzie kojarzyli go jako przykładnego ojca, patriotę, a przede wszystkim konserwatystę stojącego za każdą akcją służącą podniesieniu ducha religijnego.

I nikomu nawet nie przyszło do głowy, że ten chodzący ideał to zarazem zdeprawowany pedofil, gwałciciel i współtwórca sieci seksualnych usług.

Ślepa sprawiedliwość


Sprawa znajduje swój finał w sądzie dopiero 11 sierpnia. Lista zarzutów jest długa. Wprawdzie kodeks karny nie zna pojęcia prostytucji dziecięcej, jednak za stosunek seksualny z osobą poniżej czternastego roku życia grozi nawet dziesięć lat ciężkiego więzienia.

Do tego dochodzą oskarżenia o sutenerstwo, wielokrotny gwałt, wykonywanie i rozpowszechnianie materiałów pornograficznych. Podejrzanych można teoretycznie pociągnąć do odpowiedzialności nawet za prowadzenie związku przestępczego.
Na tym jednak sensacje się kończą. Prokurator zwraca się do składu sędziowskiego o utajnienie procesu z uwagi na ryzyko, że ten zgorszy osoby postronne i zaszkodzi moralności publicznej. Chce, aby na sali, poza uczestnikami rozprawy, pozostali tylko dziennikarze. Przewodniczący wniosek przyjmuje, ale na żadne wyjątki nie wyraża zgody. Wszyscy zebrani zostają wyproszeni na zewnątrz. (...)

"Dziennik Poznański" napisze nazajutrz, że sprawiedliwości stało się zadość, a społeczeństwo przyjęło wyrok z wyrazem ulgi. Nic bardziej mylnego. Sędziowie dochodzą do wniosku, że wpływowi obywatele już najedli się wstydu, nie ma więc potrzeby surowo ich karać.

Z czterech dżentelmenów stojących za pedofilskim interesem dwóch dostaje symboliczne kary w zawieszeniu. Sąd daje wiarę ich zeznaniom, według których w porę z orgij uprawianych z nieletnimi dziewczynkami się wycofali. Dwóch kolejnych - Władysław Andrzejewski i Feliks Piekucki - ma trafić do więzienia, ale tylko na półtora roku. Sąd argumentuje, że na ich korzyść przemawia działalność społeczna oraz zasługi dla narodu4.

Realną karę otrzymuje wyłącznie Małgorzata Genzlerowa. W przeciwieństwie do panów, którzy zabawiali się ze znajdowanymi przez nią dziewczynkami, ona nie ma żadnych koneksji politycznych i towarzyskich. Sąd uznaje ją za główną organizatorkę procederu i wysyła za kraty na trzy lata. Gdyby jej nie było, cała afera by nie zaistniała 49 - podkreśla przewodniczący. Na koniec wyraża jeszcze opinię, że ukaranie sprawców powinno dać do myślenia wszystkim przestępcom. I rzeczywiście, daje.

Pedofile i gwałciciele czują się w Poznaniu zupełnie bezkarni. Niespełna rok później prasa doniesie o zdemaskowaniu kolejnej szajki erotomanów, którzy zaczepiali samotne, nieletnie dziewczęta i zwabiali na ohydne orgie.

Szum znowu będzie wielki. Wyroki - czysto symboliczne.

------

Prezentowany fragment pochodzi z książki Kamila Janickiego "Upadłe damy II Rzeczpospolitej", Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2013.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: II Rzeczpospolita | Poznań
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy