Odzyskana pamięć. Najważniejsze polskie muzeum

Najważniejsze polskie muzeum i najważniejszy, arcypolski temat - powstańcy warszawscy. Czemu musieliśmy czekać 60 lat, by uczcić ich pamięć? Komu zależało na tym, by Muzeum nie powstało? Jaką rolę w jego stworzeniu odegrał śp. Lech Kaczyński i czy bez niego zostałby Prezydentem RP?

Odpowiedzi na te pytania znajdziemy w książce Piotra Legutki "Jedyne takie muzeum". Narratorami tej opowieści są "muzealnicy" - grupa polonistów, historyków, filozofów i politologów, która porwała się na stworzenie Muzeum Powstania Warszawskiego, bo uznała, że nikt wtedy nie miał odpowiedniego, profesjonalnego przygotowania, by powołać taką instytucję.

"Różną miarą można mierzyć wpływ Muzeum Powstania Warszawskiego na polską rzeczywistość, ale dla jego twórców celem pierwszym i zasadniczym było zawsze spłacanie długu wobec samych powstańców. Ktoś może zastanowić się nad tym, dlaczego tak ważne było dla nich to muzeum, skoro dożyli wolnej Polski, w której odzyskali szacunek i uznanie. Na to pytanie można odpowiedzieć (...) krótko - anegdotą opowiedzianą przed Jana Ołdakowskiego: "Po czym poznać powstańca w Muzeum Powstania Warszawskiego? Po tym, że stoi tyłem do ekspozycji, a przodem do zwiedzających. Bo on już to wszystko, co wisi w gablotach, zna i widział. Za to prawdziwą satysfakcję odnajduje, patrząc na reakcje ludzi przychodzących do muzeum" - czytamy we wprowadzeniu do książki.

Reklama

Przedstawiamy fragment tej publikacji

Jest 2003 rok. Upalne lato. Do obchodów sześćdziesiątej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego zostało dwanaście miesięcy. Muzeum, które miałoby je upamiętnić, wciąż nie istnieje. Nie ma go ani na mapie Warszawy, ani nawet na urzędowych pieczątkach. Jest tylko w deklaracjach prezydenta stolicy Lecha Kaczyńskiego. Ale wiadomo, jak to z obietnicami wyborczymi bywa. Ludzi, którzy wierzą w to, że za rok o tej samej porze owa obietnica się ziści, można zmieścić w jednej windzie. To pełnomocnik prezydenta do spraw budowy muzeum Jan Ołdakowski i grupka jego współpracowników. W Warszawie nadal postrzega się ich jako oryginałów porywających się z motyką na słońce.

Jan Ołdakowski: Pewnego dnia pojechaliśmy z Pawłem Kowalem do Piotra Gabryela, wówczas wicenaczelnego tygodnika "Wprost", prosić o patronat. To był sierpień 2003 roku. My - co zrozumiałe - funkcjonowaliśmy wówczas na najwyższych obrotach, kipieliśmy energią i pomysłami. Opowiadaliśmy o naszych planach, wzajemnie się nakręcając i nagle... Zobaczyliśmy, że nasz gospodarz jest wyraźnie znudzony. Niby słucha, ale patrzy gdzieś za okno. Wstaje, przechadza się po pokoju. Wreszcie nie wytrzymał. Przerwał nam i wygłosił: "Panowie, jesteśmy wszyscy dorośli, nie opowiadajcie takich rzeczy. Prawicy udało się wiele rzeczy w Polsce spieprzyć w czasie krótszym niż dwanaście miesięcy, więc nie wmawiajcie mi, że właśnie wy coś zbudujecie w tak krótkim czasie". Na to ja odpowiedziałem: "Panie redaktorze, no to się załóżmy. O butelkę dobrego alkoholu".

28 lipca 2004 roku zadzwonił szef działu foto "Wprost",z informacją, że chcieliby na chwilę wpaść z redaktorem Gabryelem. I wpadli - z butelką whisky.

Między tymi dwoma spotkaniami wszystko się zmieniło. Jakim cudem? To bardzo dobre pytanie... Odpowiedź może być długa, rozpisana na dziesięć rozdziałów, albo też krótka. To był faktycznie cud, choć jego naturę da się zbadać szkiełkiem mędrca. A gdy już cud stał się widoczny gołym okiem, potwierdziła się stara prawda, że klęska jest sierotą, a sukces może mieć wielu ojców. O matkach nie wspominając.

Elżbieta Jakubiak: Gdy tylko dostrzeżono pierwsze symptomy wskazujące na to, że może nam się udać, pojawiła się lista konkurentów, którzy oczywiście też daliby sobie radę, a nawet mogliby jeszcze przejąć projekt. Zaczęły się podchody. Był też moment krytyczny, gdy ktoś z otoczenia Lecha Kaczyńskiego zaczął go przekonywać, że co prawda z budynkiem to może zdążymy, ale z wystawą na pewno nie, więc trzeba ją przekazać innej ekipie, a najlepiej na razie pokazać ją w innym miejscu. Pomysł był równie prosty, co absurdalny. Prosty, bo: my mieliśmy postawić mury, a ktoś urządzić w nich przygotowaną przez siebie ekspozycję. Absurdalny, bo abstrahujący od tego, czym są współczesne muzea, w których nie wiesza się plansz na gwoździach, lecz wystawa i budynek tworzą pewną całość.

Na szczęście mieliśmy siłę... argumentów i udało nam się przekonać prezydenta, że jeśli ulegnie tym głosom, to będzie koniec projektu. Jan Ołdakowski trzymiał cały czas w szufladzie przygotowaną na takie sytuacje rezygnację.

Do szuflady na szczęście nie trzeba było sięgać. Ale po dziesięciu latach dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego ujawnia, że był taki czas - a konkretnie dziewiętnaście godzin -, gdy jego los był przesądzony, choć on sam nie zdawał sobie z tego sprawy.

Jan Ołdakowski: Otwieraliśmy w sobotę, na kilka dni przed tą uroczystością były jeszcze wielkie dziury w ziemi. W piątek Lech Kaczyński miał być przewodnikiem dla dziennikarzy, oprowadzić ich po muzeum i opowiedzieć, co w nim będzie. Po otwarciu miał to samo zrobić z najważniejszymi gośćmi.

Najpierw obszedł Park Wolności, gdzie miała się odbyć uroczystość, ćwiczyliśmy uderzenia w słynny dzwon "Monter" - jak to zrobić, by było wystarczająco głośno, ale nie za bardzo... To przykład tego, że wszystko było jeszcze u nas młodzieńcze i intuicyjne, nie wzięliśmy pod uwagę, że gwar kilku tysięcy ludzi tłumi głos. Podczas otwarcia dzwon uderzył tak, jak ustaliliśmy podczas prób, i poza pierwszymi rzędami w ogóle nie było tego słychać. Później kombatanci przychodzili do mnie z pytaniem, czy ten dzwon nie jest zepsuty.

Po wizycie w parku weszliśmy z prezydentem do muzeum, gdzie jeszcze nie było nic poza rozrzuconymi stertami plakatów, kartonami i dziurami na ekrany, z których wystawały kable. My doskonale wiedzieliśmy, że zdążymy (choć ostatnie filmy były wkładane do odtwarzaczy, a plakaty klejone już w trakcie uroczystości otwarcia), ale dla niego to był chyba szok. Jednak nic nie powiedział, weszliśmy do biura, gdzie siedziała moja żona, wtedy w ósmym miesiącu ciąży. Prezydent był dla niej bardzo miły, pytał o różne sprawy, ale widać było, że zajmuje go coś zupełnie innego i nie może się skupić. Zakomunikował nam, że dziennikarzy nie oprowadzi, mamy to zrobić sami. I odjechał.

W sobotę premier Belka przyszedł trochę wcześniej, musiał wyjść zaraz po otwarciu i prezydent też prosił, byśmy go oprowadzili, bo on nie może innych gości zostawić. Tak że prezydent zobaczył wystawę dopiero po otwarciu, wraz z kombatantami. Potem dziennikarze zapytali go o pierwsze wrażenia. Wtedy prezydent spojrzał na zegarek, w charakterystycznym geście, bo nosił go - jak wielu dawnych opozycjonistów - po wewnętrznej stronie przegubu, i powiedział: "Nie wiedziałem, że można tyle zrobić w dziewiętnaście godzin". Oni nie bardzo wiedzieli, o co mu chodzi, my za to wiedzieliśmy doskonale. A ja wtedy zrozumiałem, że dzień wcześniej nie uwierzył nam, że mamy wszystko dopracowane do najdrobniejszego szczegółu. I że z tego całego bałaganu i chaosu, który widział, wszystkie rzeczy trafią - jak elementy układanki - na swoje miejsce. I że da się to otworzyć. Zrozumiałem też, że wtedy, kiedy był taki rozkojarzony, pewnie podejmował w duchu decyzję, że nas wyrzuci, bo go oszukaliśmy. My byliśmy już w tych ostatnich dniach pewni swego, on, nie będąc tak blisko, miał prawo nie wierzyć, że to się uda.

Zobacz zdjęcia z Muzeum Powstania Warszawskiego


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy