„Powstanie Warszawskie 1944. Gloria Victis”

Książka „Powstanie Warszawskie 1944. Gloria Victis” wprowadza nas w rzeczywistość Powstania. Autorka opisuje pierwsze zwycięskie walki powstańców, najważniejsze boje z wojskami okupanta, kreśli sylwetki bohaterów. Zwraca uwagę na zmieniające się nastroje żołnierzy prowadzących nierówną, samotną walkę z wrogiem przy braku pomocy ze strony aliantów.

Przedstawia także dramat mieszkańców Warszawy skazanych wraz ze swym miastem na całkowitą zagładę. Choć miasto legło w gruzach, a powstańcy ulegli przytłaczającej sile nieprzyjaciela, pozostali niezłomnymi bohaterami, gotowymi poświecić dla Ojczyzny to, co najdroższe.

Prezentujemy fragment książki Joanny Wieliczki-Szarkowej „Powstanie Warszawskie 1944. Gloria Victis” Wydawnictwo AA, 2014

Większość warszawiaków była zaskoczona wybuchem Powstania, ale przyjęła go z nieukrywanym entuzjazmem i radością. Początkowo mieszkańcy nie przejmowali się nawet tym, że z powodu walk, wielu nie udało się wrócić do swoich domów. Potem okazało się, że dla niektórych to rozłączenie trwało aż do końca Powstania, a inni nie spotkali się już nigdy.

Reklama

Mieszkańcy miasta zdecydowanie poparli powstańców, bo nareszcie po pięciu latach poczuli się wolni i uwierzyli, że walka, za najdalej kilka dni, zakończy się dla nich zwycięstwem. Nikt, włącznie z przywódcami Powstania, nie przewidywał, że będzie ono trwało aż tak długo. "Wszyscy podnieceni, podenerwowani radością, że wreszcie mogą czuć, myśleć i mówić głośno i swobodnie. Aż dech zapiera na myśl, że jest się wreszcie wolnym" - pisał Tadeusz Polak w 63 dniach powstania warszawskiego: dzienniku przeżyć cywila.

"Jedna wielka rodzina"

Po przegnaniu Niemców, opustoszałe w czasie starć ulice, zapełniły się cywilami. Generał "Bór" wspominał, że "każdy mieszkaniec Warszawy: czy to był mężczyzna, kobieta czy dziecko, starał się być w jakiś sposób przydatny, biorąc żywy udział we wszystkim co się działo". Od dowódców powstańczych oddziałów domagano się broni. "Zdarzało się, że dwunastoletni chłopcy i siedemdziesięcioletni starcy błagali o rewolwer, a co najmniej o ręczny granat", a przy tym powoływali się na rozklejone na mieście plakaty wzywające Do broni w szeregach AK. Przynosili poza tym butelki z benzyną, łopaty, szufle, siekiery oraz jedzenie dla żołnierzy. Pytali powstańców, czego im potrzeba, ofiarowali pościel, ubrania, latarnie, bandaże i lekarstwa. "Jeden z powstańców wspomina, jak napychano mu kieszenie kruchym ciastem i jak jakiś życzliwy starszy człowiek, niosący butelkę wódki, zatrzymał go i nalegał, aby się wspólnie napili".

W meldunku do Londynu, generał "Bór" pisał: "Na wszystkich obiektach zdobytych i wszystkich domach ulic walczących wywieszono spontanicznie chorągwie narodowe jako symbol i prawdziwie głęboki wyraz przywiązania Stolicy do Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Cała stolica owładnięta jest zapałem walki, bije Niemców i zaciera ślady niewoli. Ani jedna organizacja polityczna nie walczy samodzielnie, wszystko jest zjednoczone wokół Sił Zbrojnych w Kraju". Generał nie mógł się nadziwić, "w jaki sposób i gdzie można było ukryć tyle chorągwi w ciągu całych pięciu lat okupacji". Dopiero bliższe przyjrzenie się jednej z nich pouczyło go, że była ona zeszyta z czerwonego wsypu i kawałka białego obrusa. W związku z flagami płk "Monter" wydał nieopatrznie polecenie, aby wywieszać je dla oznaczenia rejonów, w których toczy się walka, przez co wskazał Niemcom miejsca, na których powinni skoncentrować ogień, dlatego zarządzenie zostało szybko odwołane.

Na zajętych przez Polaków ulicach błyskawicznie znikały oznaki niemieckiego panowania. "Na Elektoralnej zrywano tablicę z niemiecką nazwą ulicy. Ściągano też szyldy niemieckie. Na ścianach domów zamazywano czarną farbą różne buńczuczne napisy wroga. Ludzie czynili to z tym samym zapałem, z jakim budowali barykady przeciwczołgowe. Organizowali naprędce kuchnie, aby wyżywić żołnierzy i tych, którzy nie mogąc przedostać się do swoich domów pozostali w miejscu, gdzie ich zaskoczyło powstanie. Nastrój ulicy przypominał nieustające święto. Nigdy nie zapomnę rozradowanych spojrzeń, które nam towarzyszyły, gdziekolwiek byliśmy. Słów pełnych zachęty i nadziei. Jakaś kobieta poczęstowała nas świeżymi bułeczkami. Przez całą noc mięsiła ciasto, piekła, żeby dziś je rozdać chłopcom (...). Każdy na swój sposób, w miarę swoich zdolności, brał udział w tym decydującym starciu. Obstępowano nas ze wszystkich stron, dotykano broni, zapraszano do mieszkań. Czuło się, że stanowimy jedną wielką rodzinę, a każda godzina zbliża nas do całkowitego zwycięstwa" - wspominał ppor. Bronisław Troński "Jastrząb" ze Zgrupowania "Radosław". Podobnie oceniał sytuację generał "Bór", dla którego postawa cywilnej ludności miała duże znaczenie przy podejmowaniu decyzji o kontynuowaniu walki w stolicy: "Zniknął wszelki ślad hitlerowskiego panowania - zanim jeszcze zdążyłem wydać w tym kierunku jakiekolwiek zarządzenia. Widziałem, jak zrywano szyldy i tablice uliczne z napisami lub nazwami. Portrety i fotografie Hitlera i innych nazistowskich dygnitarzy, znoszone z biur niemieckich, wieszano na zewnątrz barykad. Niemcy, strzelając na barykady, chcąc nie chcąc walili w swojego Führera i jego konfratrów. Każdy celny strzał witany był wybuchem śmiechu i oklaskami tłumu".        

Barykady

Warszawiacy z własnej woli, bez czekania na wezwanie, pomagali powstańcom. Gasili pożary, wystawiali warty na dachach i w bramach, transportowali rannych, przenosili prowiant. Przede wszystkim zaś okazali się niezastąpieni przy wznoszeniu barykad, które zaczęli stawiać spontanicznie już drugiego i trzeciego dnia Powstania, aby powstrzymać ruch czołgów niemieckich. Generał "Bór" wspominał, że na każdej ulicy wybudowano ich co najmniej dwie lub trzy. "Wystrzeliły spod ziemi przed naszymi oczyma w ciągu paru godzin. Było to bardzo proste: mieszkańcy najbliższych domów wyrzucali przez okna stoły, kanapy, kredensy, paki - doprawdy wszystkie ruchomości, jakie mieli. Zrywali chodniki i znosili bloki cementowe. W końcu przed tą zaporą z najrozmaitszych przedmiotów kopali głęboki rów. Mijałem jedną z grup zajętych taką robotą. Pomiędzy meblami wziętymi z jakiegoś niemieckiego mieszkania zobaczyłem nawet wózek dziecinny!". Pod koniec sierpnia w "Robotniku" ukazał się artykuł zatytułowany Uważać przy budowie barykad, w którym zwracano uwagę, że Delegatura Rządu słusznie wzywa drużyny pracy, aby przy budowie barykad nie niszczono niepotrzebnie rzeczy cennych, bo "zachodziły wypadki świadczące o nieodpowiedzialności niektórych osób. Używanie jako materiałów do budowy barykad: maszyn do pisania, sprzętu biurowego, obrazów, jest dowodem braku rozsądku".

"Biuletyn Informacyjny" z 5 sierpnia relacjonował budowę powstańczych barykad i towarzyszący jej entuzjazm: "Ulicami Warszawy przewalają się niemieckie czołgi. Plują pociski, sieją zniszczenie. Należy temu położyć kres! Z narożnej kamienicy na Brackiej pada okrzyk: Budować barykady! Ludzie wybiegają z bram, znosząc łomy, łopaty, skrzynie i deski. Z okien mieszkań padają na bruk ciężkie tapczany, stoły, ławki. Robota wre. Rodzi się powstańcza barykada. Nagle przybiega jakiś zdyszany chłopak i krzyczy: ‘Na Chmielnej też każą budować! Wołają o pomoc’. Tłum porywa wózki na śmiecie, ładuje w nie resztki niezużytych płyt chodnika i rzuca się ku Chmielnej. Nowy Świat jest już gęsto ostrzeliwany przez Niemców świetlną amunicją. Widać wysuwające się z Wareckiej cielska czołgów. Barykada! Prędzej! Barykada! Niecierpliwe ręce kruszą murek z cegieł na rogu Chmielnej. I ten sam mur, który sczerwieniła niedawno krew rozstrzelanych więźniów z Pawiaka, wyrasta nagle jako zapora przeciw niemieckim czołgom. Staje jako tarcza między szwabską kulą a polską powstańczą piersią. Cegły wędrują z rąk do rąk. Barykada rośnie".

W "Robotniku" opisywano nie tylko entuzjazm, ale i przebiegłość budowniczych: "Barykada jest potężnym środkiem walki ulicznej z czołgami. Stanowi gwarancję bezpieczeństwa mieszkańców i powodzenia w walce z usiłującym się przedostać nieprzyjacielem. Po kilku dniach powstania czuje to każdy. Kiedy w sobotę, 5 [sierpnia], Niemcy zapędzili mieszkańców domów narożnych przy ul. Marszałkowskiej do rozbierania barykady u wylotu Nowogrodzkiej, zrozumienie to znalazło swój wyraz w zbiorowym odruchu. Mieszkańcy Nowogrodzkiej mimo ostrzeliwania ulicy przez czołg niemiecki rzucili się do roboty bez namysłu - z sercem. W miarę znikania pierwszej zapory i nawet szybciej, niż się to działo, wyrastała druga. Wobec braku innego budulca i konieczności pośpiechu, rzucono na ulicę sprzęt domowy i meble. W międzyczasie na zagrożonym punkcie parę oddziałów AK przepędziło czołg, który po pierwszym granacie umknął w stronę Alei Sikorskiego".

       

Nadzieja wolności

W pierwszych dniach Powstania każde polskie zwycięstwo witano z radością i świętowano. Po zdobyciu Pałacu Blanka, warszawiacy odśpiewali hymn narodowy, wiwatowali, śmiali się, płakali i od razu zaczęli wznosić kolejne barykady. Generał "Bór" wspominał, że "ludzie na ulicach odpowiadali okrzykami i oklaskami na widok orła polskiego munduru, którego nie widzieli od pięciu lat. Podobnie działo się, gdy zobaczyli niemieckich jeńców albo zdobytą broń. W tym wypadku otwarło się jakieś okno i z głośnika ozwała się Warszawianka. Ktokolwiek był na ulicy, przechodzień czy zajęty na barykadzie, stawał na baczność i przyłączał się do śpiewu. Byłem głęboko wzruszony zapałem tłumu. Myślę, że chwile te były najszczęśliwsze dla mnie w ciągu całej wojny. Niestety, trwały niedługo".

Dowództwo Powstania uważało nawet, że powszechny entuzjazm niósł z sobą pewne niebezpieczeństwo, ponieważ prowadził on do lekceważenia obecności Niemców i stwarzanego przez nich zagrożenia. Ponadto mógł wpłynąć na rozluźnienie dyscypliny wśród "ludności niezorganizowanej", w tym szczególnie groźne w takiej sytuacji - pijaństwo. Dlatego zwrócono uwagę, że należy podjąć oddziaływanie propagandowe "w kierunku przygaszenia przedwczesnego entuzjazmu i przypomnienia czekających jeszcze niebezpieczeństw". Na początku wiara w pomoc armii sowieckiej lub zachodnich aliantów była powszechna.

O tej niezachwianej nadziei na wolność, którą dawał wybuch Powstania, po latach pisała Maria Manteufflowa, żona wybitnego polskiego naukowca, chirurga, profesora Leona Manteuffla-Szoege, jednego z trzech lekarzy, którzy przetrwali masakrę na Woli: "Dziś, kiedy znamy tragiczny przebieg i finał powstania, trudno zrozumieć tę nieopisaną radość, jaką przeżywaliśmy wówczas. Wyrosła ona z męki okupacji, z bólu i upokorzeń przeżywanych niemal przez pięć lat. Byliśmy przygotowani na wszystko. Mieliśmy przecież za sobą doświadczenia z czasów oblężenia Warszawy w 1939 roku. Przez lata okupacji zobojętnieliśmy na niebezpieczeństwo, które groziło na każdym kroku. Ale przede wszystkim krzepiła nas wiara, że polski ruch zbrojny przyspieszy moment wkroczenia wojsk radzieckich do Warszawy i zmusi Niemców do natychmiastowego opuszczenia miasta. We wspomnieniach z czasów dzieciństwa odżyły listopadowe dni 1918 roku, rozbrajanie Niemców na ulicach Warszawy. Szukając analogii nie chciałam dostrzegać różnic. Z radością myślałam, że dziecko mające przyjść na świat urodzi się w Wolnej Polsce".

----------------------------------------------------------------------------

Publikowany fragment pochodzi z książki Joanna Wieliczka-Szarkowa „Powstanie Warszawskie 1944. Gloria Victis” Wydawnictwo AA, 2014


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy