"Wielcy szpiedzy w PRL". Andrzej Czechowicz i misja w Radiu Wolna Europa

PRL to także wywiad i kontrwywiad, tajni agenci, piękne kobiety, szpiegostwo militarne i przemysłowe. Czym naprawdę zajmowali się Ryszard Kukliński, Marian Zacharski, Tomasz Turowski i Jerzy Pawłowski? Jak wyglądała wymiana agentów na moście Glienicke? Na czym polegała operacja „Żelazo”?

Odpowiedzi na te pytania znajdziemy w najnowszej książce Sławomira Kopra z bestsellerowej serii o Polsce Ludowej - "Wielcy szpiedzy w PRL". Autor przedstawia w niej zarówno funkcjonariuszy służb specjalnych PRL, jak i tych, którzy działali u nas na rzecz obcych wywiadów.

Przedstawiamy fragment tej publikacji - rozdział VI "Opowieści kapitana Czechowicza".

Andrzej Czechowicz z dnia na dzień stał się bohaterem narodowym - człowiekiem, który poznał najważniejsze sekrety Radia Wolna Europa. Po serii audycji radiowych i telewizyjnych uznano, iż nadeszła pora na bezpośredni kontakt agenta ze społeczeństwem. Czechowicz ruszył zatem w dwuletnią triumfalną trasę po kraju, odwiedzając zakłady pracy, domy kultury i szkoły. Jego kariera była największą mistyfikacją w dziejach polskich służb specjalnych.

Reklama

Powrót "asa wywiadu"

Chociaż na początku 1971 roku miałem niewiele ponad siedem lat, to jednak doskonale pamiętam medialną wrzawę związaną z osobą kapitana Andrzeja Czechowicza. W telewizji co chwila pojawiały się informacje na jego temat, był on też stałym gościem audycji radiowych, a o jego sukcesach obficie pisała również prasa. Kreowano go na bohatera polskiego wywiadu - człowieka, który wyprowadził w pole zachodnie służby i przez wiele lat przekazywał tajne informacje z siedziby radia Wolna Europa. Oficjalna propaganda zachłystywała się pochwałami na jego temat, porównywano go (całkiem na poważnie) do kapitana Klossa, było to bowiem niedługo po emisji serialu o agencie J-23.

Czechowicz sam chyba uwierzył w swoją wielkość, przed mikrofonami snuł bowiem analogie do swojego filmowego poprzednika. Skromnie jednak przyznawał, że dzielny kapitan Abwehry miał znacznie  ciekawsze przygody.

(...)

W rzeczywistości prawda była jednak znacznie mniej barwna, niż to przedstawiał Czechowicz, a cała medialna wrzawa związana z jego osobą okazała się wyłącznie sprytnym zabiegiem propagandowym. Wywiad PRL przez wiele lat nie odnosił bowiem większych sukcesów i na Rakowieckiej uznano, że konieczny jest "szpieg bohater", który wykaże opinii publicznej, iż polskie służby działają sprawnie i skutecznie.

Dlatego też na początku 1971 roku odwołano do kraju Andrzeja Czechowicza, agenta ulokowanego w rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa. Dla władz PRL nie było ważne, że Czechowicz w Monachium właściwie nic nie osiągnął - liczyło się tylko to, że przez kilka lat tam pracował. I właśnie z powrotu podrzędnego agenta uczyniono wielki medialny show, który przez dłuższy czas był najważniejszym wydarzeniem w kraju.

Czechowicz z dnia na dzień stał się bohaterem narodowym - człowiekiem, który poznał najważniejsze sekrety Wolnej Europy i jej szefa, Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Nic zatem dziwnego, że po całej serii audycji   radiowych i telewizyjnych uznano, iż nadeszła pora na bezpośredni kontakt agenta ze społeczeństwem. Czechowicz ruszył zatem w dwuletnią (!) triumfalną trasę po kraju, odwiedzając zakłady pracy, domy kultury i szkoły. Wszędzie przedstawiano go jako wyjątkowej kategorii asa wywiadu, który przeniknął w głąb wrogich struktur, aby po wykonaniu zadania powrócić nad Wisłę. Przy tej okazji przemilczano oczywiście, że w Monachium Czechowicz faktycznie był tylko researcherem, a z polski wyjechał nie jako oficer wywiadu, ale jako zwykły emigrant szukający szczęścia na Zachodzie. Jego kariera była bowiem największą mistyfikacją w dziejach polskich służb specjalnych.

Student historii

"Czechowicz Andrzej, immatrykulowany 01.10.1956, nr albumu 31072 - zapisano w biogramie umieszczonym w pracy poświęconej studentom i absolwentom Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. - Urodzony 17 sierpnia 1937 w Święcianach (województwo wileńskie), rodzice: Zbigniew i Olga z domu Szandruk. W 1956 roku matura (liceum Ogólnokształcące) w Grójcu, seminarium prof. dra ludwika Bazylowa, praca magisterska: Buchara i Chiwa w rosyjskim systemie państwowym w latach 1867-1873. 09.10.1962 otrzymał tytuł magistra".

Przyszły "as wywiadu" pochodził z osiadłej na Wileńszczyźnie rodziny ziemiańskiej, którą w 1940 roku sowieci wysiedlili do Kazachstanu. po zakończeniu ii wojny światowej Czechowiczowie zostali repatriowani do kraju, gdzie Andrzej po maturze rozpoczął studia na Uniwersytecie Warszawskim. Natomiast z chwilą ukończenia nauki jego późniejsza, oficjalna biografia zdecydowanie odbiegała od rzeczywistego życiorysu.

W swoich wspomnieniach opublikowanych bezpośrednio po powrocie z RFN napisał, że wkrótce po otrzymaniu dyplomu rozpoczął pracę w MSW. Podobno zadecydował o tym przypadek, wcześniej bowiem nie rozważał takiej możliwości.

(...)

Czechowicz miał jakoby spotkać starszego kolegę, również absolwenta Wydziału Historycznego, który namówił go do pracy w MSW (sam był już tam zatrudniony). Przyszły agent uznał, że będzie to znacznie bardziej interesujące zajęcie niż zawód nauczyciela.

(...)

Przyszły agent miał pomyślnie przejść obowiązkowe testy i zostać zakwalifikowany do pracy w wywiadzie. Podobno w tym czasie przeszedł też intensywne szkolenie, które w przyszłości miało przynieść zbawienne efekty podczas pracy szpiegowskiej.

"Uczyłem się psychologii i prowadzenia pojazdów mechanicznych, chwytów judo i sporządzania raportów, obsługi zminiaturyzowanych urządzeń elektronicznych i mikrofotografii, wszystkiego prawie jednocześnie w warunkach, w których nie było mowy o żadnej taryfie ulgowej. Na sen i odpoczynek pozostawało mi parę godzin na dobę. słowem, dobrze dostałem w kość, mówiąc językiem żołnierskim.

Później zrozumiałem, dlaczego nie można było przedłużyć szkolenia i prowadzić go w wolniejszym tempie. Chodziło po prostu o to, aby łatwiej dało się je ukryć w moim życiorysie, wokół którego koncentrowały się wszystkie przesłuchania, jakim zostałem poddany na terenie Niemieckiej Republiki Federalnej. I to się udało".

W poszukiwaniu azylu

Szkoda tylko, że wszystkie te opowieści były zwykłym kłamstwem, gdyż Czechowicz wcale nie zgłosił się do pracy w MSW i nie został oficerem wywiadu. Rzeczywistość okazała się o wiele bardziej prozaiczna, albowiem zaraz po studiach postanowił wyemigrować na Zachód. Dopiero później dorobiono do tego legendę, twierdząc, że wyjechał, aby wypełniać zadania wywiadowcze.

"Materiały dotyczące agenturalnej działalności Czechowicza zostały zniszczone - pisał historyk Paweł Machcewicz - a w każdym razie nie udało się ich do tej pory odnaleźć w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Zachowała się natomiast jego teczka osobowa jako funkcjonariusza MSW założona po powrocie do kraju. Są w niej ślady pozwalające odtworzyć początek współpracy z peerelowskim wywiadem".

Czechowicz nie widział dla siebie perspektyw w gomułkowskiej Polsce, a bieda, jakiej zaznał podczas pobytu w Kazachstanie, określiła jego postawę życiową. Interesowały go wyłącznie pieniądze i wygodne życie. A jedyna droga do tego prowadziła przez emigrację.

"Mieliśmy znajomą w Londynie - przyznawał po latach. - Powiedziałem więc do matki, żeby poprosiła ją o zaproszenie. W 1963 roku dostałem paszport i wyjechałem pod pretekstem nauki angielskiego. Chciałem zarobić jak najwięcej, aby w końcu wyjść z nędzy".

Rzeczywistość okazała się jednak mniej przyjazna, niż wyobrażał to sobie świeżo upieczony absolwent historii. W Wielkiej Brytanii miał problemy ze znalezieniem pracy, postanowił zatem zalegalizować swój pobyt. Poprosił o azyl polityczny, odmówiono mu go jednak, twierdząc, że wyjechał z PRL najzupełniej legalnie. Nie na wiele zdało się również przypominanie swojego ziemiańskiego pochodzenia i powiadanie o represjach, jakie spadły na jego rodzinę podczas wojny.

Zdesperowany przeniósł się do RFN i trafił do obozu dla uchodźców w Zirndorf. Miejsce to okazało się bardzo odległe od jego wyobrażeń o wygodnym życiu za żelazną kurtyną.

(...)

Czechowicz szybko doszedł do wniosku, że w kraju będzie mu się żyło lepiej. Skontaktował się więc z polską Misją Wojskową w Berlinie zachodnim i poprosił o zgodę na powrót do Polski. Twierdził, że jest "gotów ponieść każdą karę" za nielegalne pozostanie za granicą, deklarował, że "może jeszcze dużo zrobić dla Polski" i prosił o szansę, aby "naprawić zło" wyrządzone socjalistycznej ojczyźnie. Po latach przyznawał, że faktycznie był bardzo rozczarowany warunkami panującymi w obozie, a na jego postawę wpłynęło również nieotrzymanie wizy wjazdowej do USA.

Zgody na przyjazd do Polski nie uzyskał, pozostał zatem na terenie RFN. I właśnie wtedy narodziła się szansa na zmianę sytuacji.

"W tym czasie pojawiła się jednak iskierka nadziei na odmianę losu - wspominał wiele lat później. - W obozie, gdzie mieszkałem, znalazł mnie ukraiński korespondent radia Wolna Europa. Mówiłem biegle po niemiecku i rosyjsku, więc zaproponował mi, żebym spisywał dla niego relacje innych uciekinierów".

Czechowicz otrzymywał za to całkiem przyzwoite (jak na warunki obozowe) wynagrodzenie, a zadowolony ze współpracy Ukrainiec zaprotegował go do Wolnej Europy (ostatecznie polski uchodźca był absolwentem renomowanej uczelni). Na zaproszenie Nowaka-Jeziorańskiego pojawił się w Monachium, gdzie pozytywnie przeszedł rozmowy kwalifikacyjne. Obiecano mu, że gdy zwolni się jakiś etat, otrzyma tę pracę, na razie miał jednak powrócić do obozowej rzeczywistości. Wobec tego złożył podanie o przyjęcie go do służby w brytyjskich kompaniach wartowniczych.

"W centrum w Hamm - wspominał - gdzie znajduje się główna komenda Armii Renu, przeszedłem przeszkolenie w musztrze angielskiej i zostałem przewieziony do miejscowości Steyerberg koło Nienburga. Tak rozpoczął się nowy rozdział mojej wygnańczej włóczęgi. Przebyłem go w mundurze brytyjskiego wartownika, przez dłużące się w nieskończoność 10 miesięcy, oczekując na przyjęcie do »Wolnej Europy«".

Czechowicz faktycznie musiał być bardzo zdesperowany, albowiem służba w obcych formacjach militarnych była w PRL ciężkim przestępstwem zagrożonym karą więzienia. Polski "wygnaniec" najwyraźniej nie wierzył, że kiedykolwiek powróci do kraju...

Rozgłośnia z Monachium

Sekcja polska radia Wolna Europa powstała w maju 1952 roku, a jej pierwszym dyrektorem został legendarny "Kurier z Warszawy", Jan Nowak-Jeziorański. Rozgłośnia szybko stała się najpopularniejszą zachodnią stacją radiową w Polsce i prawdziwym utrapieniem dla rządzących w kraju komunistów. Zagłuszanie nie przynosiło większych rezultatów, toteż wiadomości podawane przez stację błyskawicznie rozchodziły się wśród społeczeństwa. Audycji nadawanych z Monachium regularnie słuchało blisko 40 proc. Polaków (!), łącznie z dygnitarzami partyjnymi i rządowymi. Do jej stałych odbiorców należał również Władysław Gomułka, który bardzo złościł się z powodu kiepskiej jakości dźwięku, zapominając, że stację zagłuszano na jego polecenie...

Jan Nowak-Jeziorański uważany był przez komunistów za jednego z najważniejszych wrogów PRL i od lat robiono wiele, by go zdyskredytować w oczach społeczeństwa. Przy okazji wyjątkowo obrzydzano mu życie, nie przebierając specjalnie w środkach.

(...)

Służby PRL od dawna planowały ulokowanie w Monachium własnego agenta i już w listopadzie 1963 roku zwerbowano spikera rozgłośni, Jerzego Bożekowskiego. Wywiad nie ustawał jednak w dalszych poszukiwaniach i gdy na Rakowiecką dotarła informacja, że etat tam może otrzymać Czechowicz, uznano to za znakomitą okazję. Wprawdzie zdawano sobie sprawę z faktu, iż będzie on zajmował mało eksponowane stanowisko, ale zapewne już wówczas zaplanowano akcję propagandową z jego udziałem. I gdy wreszcie Czechowicz dostał upragniony etat, na Rakowieckiej zapadły odpowiednie decyzje.

"Sam Czechowicz w latach dziewięćdziesiątych przyznał - pisał Paweł Machcewicz - że nakłoniono go do współpracy jesienią 1965 roku, w kilka miesięcy po rozpoczęciu pracy w RWE. Wywiad PRL miał wykorzystać list wysłany do Polskiej Misji Wojskowej, którego ujawnienie mogło go skompromitować w oczach jego radiowych zwierzchników. Dzisiaj Czechowicz o szantażu już nie wspomina, choć przyznaje, że pamiętał o liście i zdawał sobie sprawę, że może być użyty przeciwko niemu".

Na szpiegowskiej drodze

W Monachium został zatrudniony w East Europe Research and Analysis Department (Wschodnioeuropejski Wydział Badań i Analiz), co w praktyce oznaczało, że został researcherem przygotowującym na potrzeby audycji radiowych wycinki z prasy wychodzącej w kraju.

"Dział, w którym pracował Czechowicz - wspominał dziennikarz RWE Aleksander Świeykowski - nie wiem, dlaczego szumnie nazywa się Wydziałem Badań i Analiz RWE. Dla nas był to po prostu research, archiwum. Mieścił się w piwnicznej części naszego, polskiego skrzydła budynku. W kilku pokojach siedziało kilka osób, często żony dziennikarzy. Ich praca polegała na codziennym przeglądaniu prasy polskiej, wszystkich, dosłownie wszystkich wychodzących w Polsce gazet. W latach komunizmu na szczęście nie było tego aż tak dużo jak teraz. Dodatkowo otrzymywali oni zapisy ważniejszych audycji Polskiego Radia, albo ich streszczenia sporządzane przez dział Monitoringu. [...] Wszystko po to, by dziennikarz piszący komentarz, felieton czy przygotowujący inną formę audycji miał potrzebne mu dane. To nic nadzwyczajnego w normalnie funkcjonującej redakcji".

Jednak gdy kilka lat później Czechowicz powrócił do kraju, propaganda PRL zrobiła z działu researchu "najbardziej tajny" departament rozgłośni znajdujący się pod bezpośrednią kontrolą CIA. Było to konieczne dla zbudowania legendy Czechowicza, nie wypadało bowiem przyznać, że "as wywiadu" zajmował się wyłącznie gromadzeniem dokumentów, do których każdy Polak miał legalny dostęp. Doskonale o tym wiedziano na Rakowieckiej, ale zadaniem Czechowicza nie było przecież zdobywanie tajemnic Wolnej Europy. Miał tam przetrwać, aby w odpowiednim momencie zostać odwołanym do kraju.

Oczywiście zadbano o odpowiedni system kontaktowy, uważano bowiem, że przypadkowo w ręce agenta mogą wpaść naprawdę interesujące dokumenty. Pewnej październikowej nocy 1965 roku w jego mieszkaniu pojawił się nieznajomy osobnik, który zachowując zasady konspiracji (włączone radio i telewizja, puszczona woda w łazience), polecił mu, by stawił się w Wiedniu na spotkanie z oficerem prowadzącym. Takie spotkania miały się odbywać raz na dwa, trzy miesiące. To właśnie podczas nich Czechowicz otrzymywał instrukcje, a zdobyte materiały przekazywał specjalnemu kurierowi.

Pozostaje jednak pytanie, jakie "tajne dokumenty" mógł przekazywać Czechowicz? Przecież po materiały będące w jego zasięgu nie trzeba było fatygować się do Wiednia czy Monachium. Aleksander Świeykowski nie miał co do tego żadnych wątpliwości:

"Przecież tam, w researchu znajdowały się fragmenty wycinanek z polskiej prasy. Do ich kopiowania czy fotografowania nie potrzebował żadnych pozwoleń, specjalnych aparatów fotograficznych czy technik szpiegowskich. Przecież te materiały każdy mógł wziąć do domu jako lekturę do poduszki. Rozumiem, że ważne dla wywiadu PRL mogły być pierwsze przesyłki. Na ich podstawie w kraju decydenci poznali technikę pracy i funkcjonowania rozgłośni. Po co jednak kontynuowali to potem? Nie wiem, czy to w ogóle jest prawdą. Przecież ta informacja ośmiesza do końca wywiad PRL".

Nie przeszkodziło to Czechowiczowi w autokreacji. Po powrocie do kraju opowiadał mrożące krew w żyłach historie o sposobach zdobywania tajemnic monachijskiej rozgłośni:

"Pracując tam w komórce wywiadowczej - opowiadał w wywiadzie dla »Trybuny Ludu« - musiałem zgodnie z obowiązującymi w niej zasadami posługiwać się odpowiednimi metodami. [...] raporty nadsyłane przez sieć tzw. korespondentów, przechowywane są w specjalnych kopertach oznaczonych numerami. W innych, zalakowanych kopertach przechowuje się dane o informatorze. Obie koperty oznaczone są tym samym numerem. Posługując się specjalną techniką otwierania kopert, udało mi się niepostrzeżenie zaglądać do tych tajnych materiałów. Przywiozłem wiele »pamiątek«. Wiele materiałów udało mi się przekazać do kraju w poprzednich latach. Ujawnienie ich było jednak trudne ze względu na moje bezpieczeństwo. Były - jak wiem - wykorzystywane przez moje kierownictwo".

Ta "specjalna technika otwierania kopert" polegać miała na odpowiednich zabiegach przeprowadzanych za pomocą żelazka (!) i ręcznika. Metoda dobra jak każda inna, tylko nie wiadomo właściwie, jakie koperty miał otwierać Czechowicz. Niemniej twierdził on z uporem, że przez sześć lat przekazał do kraju 5 tysięcy dokumentów zawierających ponad 30 tysięcy stron. "[...] opisywane dzisiaj przez niego opowieści - tłumaczył Aleksander Świeykowski - o żelazku w biurku, które było mu potrzebne do otwierania kopert zaklejanych taśmą - nie wyobrażam sobie, by w tych kopertach były jakieś istotne informacje - to konfabulacje pana Czechowicza. Wyobrażam sobie, jak po przeczytaniu takich rewelacji pękają ze śmiechu Danusia Krajewska, pani Wantułowa czy inne pracujące w tym dziale po kilkadziesiąt lat osoby.

Zatem wszelkie bajdurzenia Czechowicza o znaczeniu jego misji jako szpiega w Monachium są bajeczką dla grzecznych dzieci. Generalnie opinie czy wrażenia, jakie pozostawił po sobie w monachijskim zespole Czechowicz, ani przez moment nie wskazywały na to, by prowadził jakąkolwiek podejrzaną działalność".

Zdarzało się jednak czasami, że do agenta docierały wiadomości ważne dla jego przełożonych w kraju. Były to na ogół informacje o polskich informatorach RWE, chociaż z reguły stanowiły one tylko potwierdzenie wcześniejszych ustaleń SB. Dlatego też z perspektywy lat Jan Nowak-Jeziorański bagatelizował cały problem. Uważał bowiem, że w rozgłośni pracowali znacznie groźniejsi od Czechowicza agenci wywiadu PRL:

"Było ich kilku - mowa o latach 70. Czechowicz był najmniej szkodliwy ze wszystkich, bo był tak prymitywny i reprezentował tak niski poziom, że bardziej szkodził »bezpiece«, aniżeli nam swymi wystąpieniami. Ale byli inni, którzy byli mistrzami intrygi i rzeczywiście wyrządzali bardzo duże szkody".

Trucizny agenta

Najważniejsze dla wywiadu PRL były przekazywane przez agenta informacje o stosunkach wewnętrznych w RWE. Po powrocie Czechowicza do kraju dostrzegli to również specjaliści od państwowej propagandy, robiąc z tego natychmiastowy użytek. Na pierwszy ogień poszedł oczywiście Jan Nowak-Jeziorański.

"[...] nazywa się go, w rozmowie z zaufanym oczywiście, gangsterem, satrapą, stupajką albo dzierżymordą - opowiadał Czechowicz. - Nie wymyśliłem żadnego z tych określeń. Po prostu słyszałem je niejednokrotnie. Było to wszystko w głębokiej tajemnicy, bo oficjalnie ludzie się go boją. Bo dyrektor potrafi być bezwzględny w postępowaniu z personelem, nie liczy się z nim i wcale tego nie kryje. Potrafi w sposób cyniczny poniżyć czyjąś godność, wyrzucając z pracy, a potem zmuszając do pisania pełnych skruchy listów. Ludzie się go boją".

Czechowicz poszedł tak daleko w krytyce Jeziorańskiego, że snuł nawet pewne analogie z Nikodemem Dyzmą! Przy okazji podkreślał interesowność dyrektora, twierdząc, że Jeziorański nie zaniedbywał żadnej okazji do zarobienia pieniędzy. Dlatego też często podróżował służbowo, pobierając dzienne diety w wysokości 100 dolarów, co dla ówczesnych Polaków było sumą wręcz niewyobrażalną...

Agent w ponurych barwach odmalował również stosunki panujące w RWE. Według niego było to środowisko ludzi zainteresowanych wyłącznie własną karierą. Dobro ojczystego kraju kompletnie ich nie interesowało, liczyły się tylko pieniądze i wygodne życie.

(...)

Oczywiście nie mogło zabraknąć typowo "kapitalistycznych" elementów pracy zespołowej, czyli rywalizacji o stanowiska, wzajemnego podgryzania się, donosicielstwa i zawiści. Z drugiej strony Czechowicz przyznawał jednak, że "»Wolna Europa« dobrze płaci". Zatrudniony na podrzędnym stanowisku (o czym oczywiście nie wspominał) dostawał całkiem poważne pieniądze. Jego miesięczna pensja wynosiła bowiem ponad 1600 marek netto, co stanowiło równowartość dwukrotnej średniej krajowej w RFN. A do tego dochodziły jeszcze dodatkowe świadczenia, bo Czechowicz korzystał ze służbowego mieszkania, za "które płaciłby co najmniej 500 marek miesięcznie". Ale nawet to było dla niego kolejnym dowodem na wyjątkowo podłe zamiary Nowaka-Jeziorańskiego i jego mocodawców. Znakomite zarobki mieli oni wykorzystywać do tego, by szczuć jednych podwładnych na drugich, bo każdy z pracowników chciał się na dobrze płatnej posadzie utrzymać.

Czechowicz nigdzie też nie wspomniał, że przez kilka lat pracy w RWE odłożył kilkanaście tysięcy marek, co nad Wisłą stanowiło prawdziwy majątek. Dorobił się również samochodu, który zabrał ze sobą, kiedy wyjeżdżał z Monachium. A zachodni pojazd był w PRL  luksusem, na który niewielu mogło sobie pozwolić...

Prywatne życie szpiega

"Ze stolicy Bawarii jest tylko krok do Austrii - wspominał agent - trochę dalej, lecz w gruncie rzeczy też blisko do Szwajcarii. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni siadałem za kierownicą i ruszałem przed siebie. Wyjeżdżałem w piątek po południu, wracałem późnym wieczorem w niedzielę. Odnalazłem parę uroczych miejsc, gdzie było cicho i spokojnie; bardzo ceniłem taki relaks po wyczerpujących dniach".

Agent przyznawał, że największą przyjemność sprawiało mu łapanie pstrągów w górskich strumieniach oraz grzybobranie. W tamtejszych lasach było bowiem prawdziwe "zatrzęsienie grzybów: rydzów, prawdziwków i maślaków", w wolnych chwilach zajmował się ich smażeniem, "duszeniem w maśle i marynowaniem". W efekcie "dla gości była to prawdziwa uczta".

Nie prowadził samotnego życia, bywał w modnych lokalach z wyszynkiem, nie miał też oporów przed zawieraniem przygodnych znajomości. Wiedział bowiem, że jego przełożeni z RWE "swoimi kanałami szybko załatwią z policją każdą awanturę sprowokowaną przez pracownika rozgłośni".

Oczywiście były w jego życiu również kobiety. Niedługo po rozpoczęciu pracy w Monachium wdał się w romans z żoną jednego z kolegów z RWE. Podobno interweniowała w tej sprawie centrala z Warszawy, uważając całą historię za poważny błąd w sztuce wywiadowczej. I zapewne przełożeni mieli rację, bo obyczajowa awantura na terenie rozgłośni nie byłaby przykładem profesjonalizmu.

Później w życiu Czechowicza pojawiły się inne partnerki, był przecież młodym człowiekiem mającym określone potrzeby. Jego przyjaciółkami zostawały jednak wyłącznie niemieckie dziewczęta, bo było to znacznie wygodniejsze ze względów wywiadowczych. Wreszcie na dłuższy czas związał się z mieszkającą w Monachium Szwajcarką, której w swoich pamiętnikach nadał imię Betty.

Poznali się w nocnym lokalu, a ich znajomość szybko przerodziła się w romans. Ostatecznie były to czasy rewolucji obyczajowej i młodzi ludzie nie przejawiali pruderii poprzednich pokoleń.

(...)

Spędzili razem urlop w Hiszpanii, przebywali w okolicach Alicante (...)

Urlop był udany, Czechowicz jednak uznał, że powinien rozstać się z Betty. W życiu agenta nie było miejsca na prawdziwe uczucie, a wszelkie poważne związki groziły nieobliczalnymi konsekwencjami. Wprawdzie jego działalność wywiadowcza była fikcją, ale dekonspiracja mogła zagrozić planom jego mocodawców. Szpieg miał jasno określone zadanie - musiał za wszelką cenę utrzymać się na etacie w RWE, a przecież kobiety bywają czasami bardzo spostrzegawcze i dociekliwe.

(...)

Po Betty pojawiła się Gerda, typowa Niemka, przywiązana "do domowego porządku, czystości i mieszczańskich zwyczajów". Wspólny urlop w Hiszpanii i Portugalii okazał się porażką, partnerka nie mogła zrozumieć upodobania Czechowicza do miejscowych, podrzędnych lokali.

(...) Nic zatem dziwnego, że urlop w Portugalii był ich pierwszym i ostatnim wspólnym wyjazdem. Później Czechowicz związał się ze znacznie starszą od siebie Niemką, milczy jednak na jej temat w swoich pamiętnikach. Znajomość zakończyła się nagle, gdy przyszedł rozkaz odwołujący agenta do kraju.

Medialny show

Warszawa ma nową sensację - zanotował 12 marca 1971 roku w swoim dzienniku Mieczysław Rakowski. - z Monachium powrócił agent MsW (»Express Wieczorny« - »As polskiego wywiadu«), kapitan Andrzej Czechowicz, który przez 6 lat pracował w Wolnej Europie. Jest to raczej rzadkie zjawisko, żeby jakieś państwo ujawniało swojego agenta. Odbyła się już konferencja prasowa, na której kapitan sypał Wolną Europę. Z tego, co powiedział, nie wynika jednak, że dotarł do jakichś rewelacji".

Polskie radio wyemitowało sześcioodcinkowy program, w którym agent opowiadał o swojej misji, wywiady z nim pokazywano w telewizji zamiast popularnej Bonanzy, a redakcje gazet prześcigały się w udostępnianiu mu swoich łamów. Czechowicz mówił dużo, ale często podawał też informacje, których raczej nie mógł zdobyć w Monachium. Dla wielu obserwatorów stało się jasne, że oficer wypowiada kwestie nakazane mu przez SB i przeznaczone wyłącznie dla określonych kręgów odbiorców.

Faktycznie, całą sprawą osobiście kierował nowy szef MSW Franciszek Szlachcic planujący zdyskredytowanie Wolnej Europy w oczach społeczeństwa i odcięcie rozgłośni od krajowych źródeł informacji.

"W okresie swego pobytu w Monachium - mówił Szlachcic na naradzie sekretarzy propagandy KW PZPR - kapitan Czechowicz przekazał nam około 5 tysięcy oryginalnych raportów z rozmów prowadzonych z obywatelami wyjeżdżającymi za granicę, którzy tam w sposób świadomy, a bardzo często nieświadomy, udzielali informacji korespondentom czy agentom Wolnej Europy. [...] Wśród [tych] około 5 tysięcy raportów znajduje się około 300 dotyczących obywateli polskich, którzy świadomie, względnie lekkomyślnie, ale systematycznie informowali Wolną Europę. W niektórych przypadkach trzeba będzie wszcząć postępowanie sądowe, ale głównie postanowiono przeprowadzić z zainteresowanymi rozmowy przez kierownictwo instytucji i zakładów pracy oraz sekretarzy partyjnych. Wśród informatorów są również znane nazwiska [...]".

Były to jednak wyłącznie zapowiedzi, nikogo bowiem nie pociągnięto do odpowiedzialności karnej. Wydaje się zresztą, że cała sprawa od początku miała wyłącznie prewencyjny charakter i w ten sposób próbowano tylko zastraszyć ludzi współpracujących z monachijską rozgłośnią. Nazwisk informatorów Czechowicz oczywiście nie przywiózł - były one od lat dobrze znane SB.

Ale propagandowy show trwał w najlepsze, a władze okazywały zadowolenie z jego efektów. I ponownie odwoływano się do postaci dzielnego agenta J-23. (...) Przy okazji próbowano zdyskredytować rozgłośnię w oczach społeczeństwa, a największe znaczenie miał bezpośredni atak na Nowaka-Jeziorańskiego. Czechowicz ujawnił, że podczas wojny był on zarządcą dwóch żydowskich kamienic, których właściciele trafili do getta. Nie dodał tylko, że "Kurier z Warszawy" pracował na tym stanowisku na polecenie władz podziemia, miała to być bowiem przykrywka dla jego działalności konspiracyjnej. W wypowiedziach Czechowicza nie zabrakło również elementów antysyjonistycznych, wzorowanych na kampanii z 1968 roku. Wolną Europę finansować miała żydowska finansjera do spółki z CIA, a z materiałów rozgłośni korzystał "osławiony Wiesenthal i jego wspólnicy". Syjoniści mieli zresztą cieszyć się dużym poparciem wśród części ekipy RWE.         

(...)

Wydaje się, że władze zdecydowanie przesadziły z nachalną promocją Czechowicza i niebawem wszyscy mieli już dość tego dzielnego agenta i jego rewelacji. Rakowski zauważył, że całą sprawę "od strony propagandowej sknocono" i że "można rzygać, czytając te wypociny". W efekcie niektórzy działacze partyjni chwalili się publicznie, że "nie oglądali żadnej audycji telewizyjnej, w której występował" Czechowicz...

(...)

Człowiek, który uwierzył w swoją wielkość

Po latach kapitan uważał się za agenta ideowego, za człowieka, który wypełniał szpiegowskie zadania wyłącznie z pobudek patriotycznych. I chyba naprawdę uwierzył, że dobrze przysłużył się ojczyźnie i że był skrzyżowaniem Jamesa Bonda z kapitanem Klossem i Stierlitzem. Nie przeszkadzał mu w tym fakt, że zwierzchnicy odstawili go na boczny tor (jako agent był osobą zdekonspirowaną) i wysłali na stanowisko sekretarza ambasady PRL w Ułan Bator. Następnie pełnił funkcję konsula w Rostocku, a w obu przypadkach były to typowe synekury, gdzie kierowano ludzi, których chciano się pozbyć z kraju.

Po upadku komunizmu Czechowicz przeszedł na emeryturę, wyrażając zresztą żal, że nowe władze nie chciały skorzystać z jego doświadczenia operacyjnego.

(...)

Na emeryturze Czechowicz zachowywał jednak czujność i gdy kilka lat temu pojawiły się artykuły na jego temat, wytoczył "Rzeczpospolitej" proces o zniesławienie, a następnie o naruszenie dóbr osobistych. Sprawy ostatecznie przegrał, co skłoniło go do refleksji, że sąd "podważył jego wiarygodność", a przecież był "agentem ideowym i nie działał dla pieniędzy". Przy okazji ogłosił, że to zemsta za oczernianie Nowaka-Jeziorańskiego i całej RWE. Wydaje się, że były "as wywiadu" uwierzył we własne opowieści dyktowane mu przez SB. Co prawda pewien osławiony mistrz propagandy twierdził przed laty, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą, ale nawet on nie utrzymywał, że autorzy konfabulacji z czasem sami zaczynają w nie wierzyć. Przypadek Andrzeja Czechowicza zdaje się jednak potwierdzać taką hipotezę...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy