Witold Pilecki. Śmierć bohatera. Zgładzony, bo znał tajemnice komunistycznego premiera?

- Oficjalnie o śmierci ojca nikt nas nie zawiadamiał. Któregoś dnia mama zaniosła ojcu do więzienia kolejną paczkę żywnościową, ale już jej nie przyjęto. Usłyszała: "Pileckiego tu nie ma". "A gdzie jest?" "Nie wiemy. Wyjechał. Tu go nie ma" - wspomina Andrzej Pilecki, syn bohatera Polski Podziemnej, rotmistrza Witolda Pileckiego.

Rotmistrz Witold Pilecki uznany został za jednego z najodważniejszych bohaterów II wojny światowej. Dobrowolny więzień niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz, dokąd trafił po wmieszaniu w łapankę na ulicach Warszawy. W Auschwitz Pilecki zorganizował ruch oporu, przygotował plany uwolnienia więźniów i zagrożony dekonspiracją, uciekł z Auschwitz. Walczył w powstaniu warszawskim, a po jego upadku trafił do obozu jenieckiego. Pod koniec wojny i wyzwoleniu z obozu, dostał się do 2. Korpusu gen. Władysława Andersa we Włoszech, gdzie poprosił o skierowanie do kraju.

Reklama

Na czym polegała misja rotmistrza Witolda Pileckiego do komunistycznej Polski? Dlaczego był tak zaciekle tropiony, okrutnie torturowany w komunistycznym więzieniu, a po pokazowym procesie stracony w zaledwie dwa miesiące po wyroku? Przedstawiamy fragment rozmowy z synem rotmistrza, Andrzejem Pileckim (Mirosław Krzyszkowski, Bogdan Wasztyl "Pilecki. Śladami mojego taty" Znak Horyzont, Kraków 2015)

Bohater Podziemia - "wrogiem ludu"

W grudniu 1945 roku Witold Pilecki wrócił do Warszawy z tajną misją. Z zaufanymi współpracownikami z dawnej Tajnej Armii Polskiej i z konspiracji obozowej zbierał informacje o sytuacji w kraju, o nastrojach, stopniu sowietyzacji Polski i zamiarach komunistów. Kurierzy przekazywali zebrane dane dowództwu II Korpusu. Gdy stało się jasne, że III wojny światowej nie będzie, a Polska pozostanie pod sowiecką dominacją, Pilecki dostał rozkaz "rozładowywania lasów", czyli namawiania żołnierzy niepodległościowego podziemia do zaprzestania beznadziejnej walki. Chodziło o to, żeby chociaż młodych ludzi wyprowadzić z partyzantki i ocalić, bo oficerowie, którzy decydowali się ujawnić przed władzą komunistyczną, byli nieliczni. Wiedzieli, że albo zostaną od razu rozstrzelani, albo wywiozą ich na Wschód.

W czerwcu 1946 roku generał Władysław Anders wydał rozkaz, aby Pilecki - spalony i poszukiwany - wyjechał na Zachód. Wobec braku zastępcy na jego stanowisko Witold chciał najpierw wysłać za granicę rodzinę, jednak Maria nie zgodziła się wyjechać z Polski. Proponowała, by mąż ratował siebie i jechał sam, ale on, mimo ostrzeżeń o inwigilacji i grożącym niebezpieczeństwie, także postanowił zostać. Na początku 1947 roku rozkaz odwołano.

W tym czasie w grupie współpracowników Pileckiego działał już wprowadzony tam przez UB agent Leszek Kuchciński, który rozpracował ją od środka i posłużył do przeprowadzenia prowokacji. Za pośrednictwem Kuchcińskiego przekazano Pileckiemu raport podpisany pseudonimem "Brzeszczot", w którym były zawarte informacje pochodzące od pracownika Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Autor raportu proponował likwidację kilku najwyższych funkcjonariuszy tej zbrodniczej instytucji. W innych materiałach przekazanych przez Kuchcińskiego znajdowały się charakterystyki kierownictwa MBP. Materiały "Brzeszczota" posłużyły później jako dowód na to, że grupa Pileckiego przygotowywała zamach na funkcjonariuszy, choć dowództwo II Korpusu pozostawiło raport "Brzeszczota" bez odpowiedzi. Nie było żadnych rozkazów w tej sprawie. Pileckiego pojmano 8 maja 1947 roku. W ciągu dwu tygodni aresztowano w sumie dwadzieścia trzy osoby.

*  *  *

Mirosław Krzyszkowski, Bogdan Wasztyl:  Kiedy po raz pierwszy spotkałeś się z ojcem pojego powrocie z Włoch?  

Andrzej Pilecki: - Było takie niby spotkanie, o którym sam nic nie wie działem. Chyba wiosną 1946 roku nasz ostrowski hufiec harcerski pojechał odbudowywać Warszawę. Zakwaterowano nas w obiektach Akademii Wychowania Fizycznego, które były jeszcze w fatalnym stanie. Wiadomo, harcerze zniosą wszelkie niedogodności. Dojeżdżaliśmy do pracy w centrum, odgruzowywaliśmy uliczkę Graniczną, której nie było nawet widać. Później dowiedziałem się od Dziuńka Radwańskiego, mojego brata ciotecznego i drużynowego zarazem, że ojciec obserwował mnie tam z ukrycia. Nie podszedł jednak, widocznie uznał, że nie jest to bezpieczne. Może obawiał się, że nie będę potrafił utrzymać emocji na wodzy, że go zdekonspiruję? Może bał się donosicieli?

- O tym, kiedy i gdzie będziemy pracować, dowiedział się od Dziuńka, z którym potajemnie utrzymywał kontakt. Powiedział mu potem, że robimy dobrą robotę. Doceniał to, bo uważał, że kraj - jaki by nie był - trzeba odbudować.

Często odwiedzał Was w Ostrowi?

- Starał się jak najczęściej, ale to i tak było rzadko. Miał przecież swoje rozkazy i zadania. Nasza rodzina wciąż funkcjonowała jak podczas niemieckiej okupacji - przy obcych ojciec nadal był dla nas "dalekim kuzynem mamy". Różnica była tylko taka, że teraz częściej on przyjeżdżał do nas niż my do niego. I że bywał bardzo przygnębiony, choć przy nas trochę się odprężał. Wyjmował z kieszeni skórki chleba i żuł, widocznie z Auschwitz został mu taki nawyk.

- Miałem już wtedy dużo kolegów, co ojca bardzo cieszyło. Wymyślał nam gry na powietrzu, coś jakby krykiet. Trzeba było z daleka rzucać, trenować oko, rękę, siłę. Koledzy lubili przebywać na naszym podwórku, bo zawsze udawało się zorganizować ciekawą zabawę. Kiedy padał deszcz, zabawy przenosiły się do mieszkania, a wtedy ojciec wymyślał gry planszowe. Na przykład szachy wojenne, które musieliśmy najpierw sami zrobić - narysować, wyciąć, skleić i pomalować związane z wojskiem figury. Wieża była pociągiem pancernym, zamiast konia robiliśmy czołg, a gońca zastępował szwadron kawalerii. Wygrywał ten, kto zdobył sztandar przeciwnika, tyle, że atakujący nie wiedział, która figura dzierży sztandar, widoczny jedynie od strony broniącego. Bardzo nam się ta gra podobała i w niepogodne dni toczyliśmy szachowe bitwy jeszcze długo po wyjeździe ojca.

Mimo okoliczności było jednak wesoło?

- Nam może tak, ale ojciec nosił w sobie bardzo ciężkie sprawy. Wiecznie był skoncentrowany, spięty. My, dzieci, nie znaliśmy oczywiście szczegółów, lecz przeczuwaliśmy, że swoją działalnością naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. Atmosfera w kraju była coraz gorsza, komuniści przy pomocy bezpieki i NKWD byli coraz bezwzględniejsi.

- Mama przeżywała to najmocniej, choć nie dawała po sobie niczego poznać. Była mocną kobietą, zdeterminowaną, by dobrze nas wychować i zapewnić byt. Nigdy nie narzekała, raczej motywowała siebie i nas, powtarzając, że trzeba się brać z życiem za bary. Czasem jednak i ona popadała w nastrój zwątpienia. Jako Polka wspierała ojca w jego służbie, ale jako żona i matka dwójki dzieci cierpiała. "I znów trzeba się ukrywać i spotykać po kryjomu. Po co on to robi?" Mówiłem jej wtedy: "Mamo, przyjdzie taki czas, że o ojcu wszyscy będą mówić, bo prawda wyjdzie na jaw. Wtedy wszystkie te cierpienia zbledną, znikną".

Pamiętasz ostatnie spotkanie z ojcem?

- Tak, to było jakiś miesiąc przed jego aresztowaniem. Przyjechał do nas z okolic Czerwonego Boru niedaleko Zambrowa, gdzie było pełno partyzantów. Namawiał ich do wyjścia z lasu, ale młodzi żołnierze nie chcieli go już słuchać. Wiedzieli, że po ujawnieniu się w najlepszym razie czeka ich długoletnie więzienie i prześladowania.

- Ojciec, pamiętam, wszedł do domu jakiś inny, nieobecny, zamyślony, mocno przygnębiony. Dotąd była w nim zawsze iskra znamionująca chęć działania w każdej sytuacji, wbrew wszystkiemu, a tym razem zobaczyłem go bardzo zrezygnowanego. Prawie się nie odzywał. Zamknął się w salonie i grał na pianinie.

- 8 maja 1947 roku miał nas odwiedzić ponownie, bo były imieniny wujka Stanisława Rogowskiego, męża cioci Wiktorii Rogowskiej, który razem z nią mieszkał wtedy w Ostrowi. Czekaliśmy, ale nie przyjechał. Moja siostra Zosia twierdzi, że wieczorem usłyszała pukanie w szybę, mama zresztą też. Wybiegły przed dom, myśląc, że to ojciec, bo pociąg późno przychodził na stację, ale nikogo nie było. Jakby ktoś dał nam znak, że stało się coś złego.

- Przez jakiś czas nie wiedzieliśmy, co dzieje się z tatą. Dopiero od wujenki Eleonory Ostrowskiej z Warszawy przyszły wieści o jego aresztowaniu. W czasie śledztwa nie mieliśmy żadnych informacji.

Dziś wiemy, że przesłuchaniami zajmowali się najgorsi oprawcy bezpieki, a Pilecki na pewno był torturowany. Po miesiącach śledztwa podpisał zeznania.

- Ojciec, kiedy zorientował się, że w konspiracyjnej grupie był agent i że przesłuchujący wiedzą praktycznie wszystko, wziął całą winę na siebie, chronił współpracowników. Historycy nie mają wątpliwości, że zeznania były wymuszane torturami, a ojciec podpisał je, kiedy był już bardzo znękany śledztwem. Może liczył na uczciwy proces, w czasie którego odwoła przed sądem to, co musiał podpisać pod presją? A może chciał, żeby to się już skończyło, żeby przestali się nad nim pastwić?

W 1955 roku Kazimierz Moczarski, autor słynnych "Rozmów z katem", przesłał z więzienia w Sztumie pismo do Naczelnej Prokuratury Wojskowej, w którym podaje czterdzieści dziewięć rodzajów tortur, jakim poddawano go podczas pobytu w więzieniu: wielodniowe przesłuchiwania, pozbawianie snu, okładanie ciała batem, bicie nasady nosa gumową pałką, a palców i całych rąk kałamarzem, wyrywanie włosów z krocza i moszny, przypalanie, miażdżenie palców u rąk i nóg, sadzanie na specjalnej śrubie raniącej odbytnicę...

- Przestańcie! Nie chcę tego słuchać. Wcale się nie dziwię, że podczas któregoś z widzeń ojciec powiedział komuś, że przy komunistycznym więzieniu i śledztwie "Oświęcim to była igraszka". Komuniści bezwzględnie posługiwali się terrorem i kłamstwem. Ludziom pokroju mojego ojca te metody były obce i okazywali się wobec nich bezradni. Ojciec naiwnie liczył chyba jednak na jakiś w miarę uczciwy proces, ale ja doskonale pamiętam, w jaki sposób był on nagłaśniany przez propagandę. Nie było wtedy telewizji, ale były gazety i radio, kołchoźniki wisiały wszędzie. I zewsząd było słychać, że Pilecki to szpieg Andersa. W inwektywach pod adresem ojca celowała niejaka Wanda Odolska, głośna dziennikarka lat stalinowskich, mistrzyni propagandy socjalistycznej, która była sprawozdawczynią z procesów AK-owskich. Nie dość, że była napastliwa, to jeszcze na dodatek miała bardzo nieprzyjemny tembr głosu.

- W gimnazjum, do którego chodziliśmy, te audycje sączyły się z głośników na korytarzach. Strasznie było tego słuchać. Staliśmy się wtedy z Zosią bardzo skryci, nawet w rozmowach z kolegami. Ciągle ktoś nas obserwował, węszył, podsłuchiwał, więc dla bezpieczeństwa i świętego spokoju lepiej było zbytnio ludziom nie ufać. Oduczyłem się mówić. To, co wynikało z przymusu, stało się moją drugą naturą.

*  *  *

Procesowa sprawa "grupy Witolda Pileckiego" została spreparowana przez bezpiekę. Działalność rotmistrza można byłoby nazwać "białym wywiadem" - tymczasem oskarżono go o szpiegostwo, przygotowywanie zamachu na wysokich funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i posiadanie broni. Podczas półrocznego śledztwa zeznania wymuszano torturami.

Pokazowy proces ośmioosobowej "grupy Witolda", klasyczna zbrodnia sądowa, rozpoczął się 3 marca 1948 roku. Składowi sędziowskiemu przewodniczył podpułkownik Jan Hryckowian. Podczas mowy oskarżycielskiej prokurator Czesław Łapiński grzmiał: "Oto przestępcy, którzy zasłużyli na najwyższe potępienie oraz pogardę i najsurowsze wyroki!". Wyrokiem sądu 15 marca 1948 roku Witold Pilecki, Tadeusz Płużański i Maria Szelągowska zostali skazani na karę śmierci, pozostali otrzymali długoletnie wyroki więzienia.

Płużańskiemu i Szelągowskiej karę śmierci zamieniono potem na dożywocie. Interwencje w sprawie Pileckiego nic nie dały - prezydent Bolesław Bierut nie skorzystał z prawa łaski.

Jan Mierzanowski, który znał Pileckiego z II Korpusu, wspominał, że z przesłanym mu przez rodziców artykułem z "Życia Warszawy" o wyrokach śmierci w procesie "grupy szpiegowskiej Andersa" udał się do samego generała. Anders zaaprobował propozycję, by w zachodnich mediach opublikować oświęcimskie pamiętniki Witolda i zaalarmować świat o skazaniu przez komunistów takiego bohatera. Zlecił to zadanie dwom ambasadorom, którzy jednak, mimo dokładania wszelkich starań, natrafili na mur obojętności. Nikt nie chciał się narażać Sowietom. Pamiętnik nie został opublikowany, a Zachód nie podjął interwencji w sprawie Pileckiego.

*  *  *

Byliście na procesie?

- Nie, ale słyszałem pierwszą rozprawę, bo była transmitowana w radiu. Szczuto podsądnych, padało mnóstwo propagandowych określeń: "szpieg", "płatny rezydent Andersa"... Na proces jeździła mama, ale na samym ogłoszeniu wyroku nie była. Mówiła, że nie mogłaby wytrzymać napięcia. Na sali była wujenka Ostrowska, która wszystko nam przekazała. Ja zbierałem wycinki z gazet, naklejałem je na kartoniki. Opisywałem datami i chowałem do pudełka, żeby mieć swoje archiwum. Prasa i szczekaczki cały czas nadawały. Jeden taki uliczny głośnik wisiał tuż koło naszego domu. Mama nie opowiadała nam o procesie. Cały czas chodziła smutna i zmartwiona.

- Wyrok śmierci był dla nas strasznym szokiem. Mama do końca łudziła się, że takiego człowieka jak on, dlatego tylko, że służył ojczyźnie, nie mogą przecież skazać na śmierć. Potem liczyła na jego ułaskawienie. Napisała prośbę do Bieruta: "Błagamy Ciebie o litość dla naszego ojca i męża". Bez skutku. Próbowała uruchomić jakichś innych ludzi, żeby złagodzić wyrok. Dostała się do prokuratora Czesława Łapińskiego, ale usłyszała od niego tylko: "Pani mąż to wrzód na ciele ojczyzny".

- U Józefa Cyrankiewicza, który był już wówczas premierem, w sprawie Pileckiego bezskutecznie próbowała interweniować Ludmiła Serafińska. Serafińscy, u których ojciec jakiś czas ukrywał się po ucieczce z Auschwitz, po wojnie przenieśli się z Koryznówki do Krakowa i zamieszkali na Salwatorze, w domu matki Cyrankiewicza. Pomóc chciała także Barbara Newerly, żona pisarza Igora Newerlego, byłego więźnia Auschwitz i wpływowego działacza komunistycznego. Była Żydówką, ale w czasie okupacji nie mieszkała w warszawskim getcie, przechowywały ją polskie rodziny. Ojciec wsparł ją, gdy była szantażowana przez szmalcownika. Kiedy w końcu nie miała już czym zaspokoić jego żądań, opowiedziała o swoim kłopocie kobiecie, która prowadziła stołówkę z obiadami domowymi przy ulicy Krasińskiego na Żoliborzu. Ta skierowała ją do mojego ojca, który się tam stołował. Tato dał jej pieniądze i powiedział, że to będzie ostatnia rata. I tak się stało. Szmalcownik został zlikwidowany przez polskie podziemie. Kiedy ojca aresztowano i skazano, chciała się odwdzięczyć. Chodziła do żony Bieruta prosić o pomoc. Niestety, nic nie wskórała, bo Bierut przebywał w tym czasie w Moskwie, a Bierutowa była "w odstawce", bo on już dawno miał kogoś innego.

- W sprawie Płużańskiego osiemnastu jego dawnych kolegów, więźniów Stutthofu, napisało list do Bieruta, a ten skorzystał z prawa łaski wobec niego. Podobną interwencję w sprawie ojca podjęło około trzydziestu więźniów Auschwitz, ale tym razem nic to nie dało.

- Jeden z oświęcimiaków, Wiktor Śniegucki, poszedł jeszcze z tym listem do premiera Cyrankiewicza, też byłego więźnia Auschwitz. Zyskał tylko tyle, że wyrzucono go z pracy. Był dyrektorem departamentu w Ministerstwie Zdrowia, a dostał nakaz pracy w magazynach leków na Skierniewickiej jako zwykły magazynier. Wiedzieliśmy więc już, że nikt i nic nam nie pomoże.

Jak myślisz, dlaczego władze PRL z taką determinacją chciały unicestwić Witolda Pileckiego, a później także pamięć o nim?

- Nie wiem. Niektórzy historycy i świadkowie dopatrują się w tym jakiegoś interesu Józefa Cyrankiewicza. Mieszkająca w USA Alina Bielecka, wdowa po Stefanie, więźniu Auschwitz, który uciekł z obozu i zginął w powstaniu warszawskim, opowiadała mi, że kiedyś zauważyła na ulicy afisz zapraszający na odczyt Cyrankiewicza o Auschwitz i powiedziała o tym mojemu ojcu. Odparł, że odczyt się nie odbędzie, bo posłał Cyrankiewiczowi list z informacją, że jest w posiadaniu dokumentu dotyczącego jego pobytu w Oświęcimiu. Odczyt rzeczywiście się nie odbył. Pani Bielecka ostrzegła wtedy ojca, że Cyrankiewicz będzie go szukał. Może to był ten powód? Nie wiem. Sprawa z niepatriotyczną działalnością Cyrankiewicza w Auschwitz do dziś jest niejasna.

"Gdyby oskarżony Pilecki powoływał się na swój pobyt w Oświęcimiu i na znajomość ze mną oraz ze świetlaną postacią Dubois, to w żadnym stopniu nie powinno to wpływać na złagodzenie surowego wymiaru kary, którą oskarżony powinien ponieść w świetle popełnionych i dowiedzionych przestępstw" - miał napisać Cyrankiewicz w liście do sędziów prowadzących sprawę Pileckiego. Zapamiętała te słowa Eleonora Ostrowska, która obserwowała proces Witolda.

- Tak, wujenka Ostrowska przytacza słowa tego listu w swojej relacji dla Państwowego Muzeum Auschwitz--Birkenau, z drugiej jednak strony w aktach procesowych nie ma po nim śladu. Inna sprawa, że skoro bezpieka mogła preparować nieprawdziwe dowody i w oparciu o nie fałszować akt oskarżenia, to równie dobrze mogła sprawić, by listu ówczesnego premiera do akt nie wciągano. Trudno stosować miary prawne do oceny działań bezprawnego, zbrodniczego systemu. Obawiam się, że nigdy nie dowiemy się z całą pewnością, komu zależało na szybkiej śmierci ojca. Z jakichś powodów zamordowanie go było potrzebne stalinowskiej Polsce.

Udało Ci się jeszcze zobaczyć ojca przed jego śmiercią?

- Nie, widziałem się z nim po raz ostatni w kwietniu 1947 roku. Na widzenia z nim chodziła tylko mama. Bardzo je przeżywała, ale nie chciała, żebyśmy widzieli ją załamaną. Opowiadała nam o tych spotkaniach z ojcem niechętnie i zdawkowo. (...)

W jaki sposób zawiadomiono Was o wykonaniu wyroku?

- Oficjalnie nikt nas o niczym nie zawiadamiał. Informacja o karze śmierci, podobnie jak cały proces, była bardzo  nagłośniona, ale już o jej wykonaniu nas nie powiadomiono. A mama cały czas się łudziła. "Co z tego, że jest wyrok, na pewno go nie wykonają. Taki konspirator, żołnierz, patriota. Ma dużo informacji, będzie im potrzebny Może zabiorą go na Łubiankę, może do końca życia nie wypuszczą go z więzienia, ale nie zabiją". Długo czekała na tatę. Wciąż miała nadzieję - a tata już nie żył.

- Któregoś dnia mama zaniosła ojcu do więzienia kolejną paczkę żywnościową, ale już jej nie przyjęto. Usłyszała: "Pileckiego tu nie ma". "A gdzie jest?" "Nie wiemy. Wyjechał. Tu go nie ma". Nie sądziliśmy, że tak szybko go zabiją. Przeważnie od skazania do wykonania wyroku upływało kilka dobrych miesięcy, nawet rok. A w przypadku ojca dwa miesiące i dziesięć dni.

- Mama okropnie to przeżyła. Ja z Zosią byliśmy nastolatkami i nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z naszej fatalnej sytuacji, ale mama doskonale ją rozumiała. Była jak w matni. Musiała mieć wtedy masę siły, żeby nas utrzymać, wychować, wykształcić i jeszcze się nie załamać. A stałej pracy nigdzie nie mogła znaleźć. Jako nauczycielki nikt nie chciał jej zatrudnić. Pracowała dorywczo, prowadziła na przykład kolonie lecznicze w Busku-Zdroju jako wychowawczyni. Raz dostała dobrą posadę w Państwowym Ośrodku Szkolenia Kadr Ministerstwa Handlu. Miała zorganizować ośrodek w Miedzeszynie koło Warszawy dla wybranych robotników z podstawowym wykształceniem, którzy w przyszłości będą pracować w biurach radców handlowych. Wtedy była taka praktyka, że z robotników robiono dyplomatów. A oni nie wiedzieli nawet, jak się trzyma widelec, mama musiała ich uczyć savoir-vivre’u. Była bardzo lubiana, bo nie dawała ludziom odczuć dystansu, była niezwykle taktowna. Ale już zaczęła się ubecka penetracja w kadrach i mamę zwalniano natychmiast, gdy tylko personalny orientował się, kim jest. I znów musiała szukać pracy. I znów było ciężko: wszędzie odmowy albo zwolnienia, gdy dochodzili do tego, że jest wdową po "zdrajcy ludu". Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, z czego wtedy żyliśmy, chyba pomagała nam rodzina. Mama nie mówiła nam o wszystkim, nie chciała wpędzać nas w zmartwienia i stres.

-------------

Opublikowany fragment pochodzi z książki Mirosława Krzyszkowskiego i Bogdana Wasztyla "Pilecki. Śladami mojego taty" (Znak Horyzont, Kraków 2015)

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: rotmistrz Witold Pilecki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy