"Afryka była najbliżej Polski". Uratowani zesłańcy z Syberii trafili na Czarny Ląd

Kawałek swojego dzieciństwa spędzili w Afryce. Po pobycie na Syberii trafili - jak sami wspominają - do "raju". Mieli tam wszystko: polskie szkoły, harcerstwo, teatr. I bez przerwy rozbudzany patriotyzm, dzięki któremu wydawało się, że Afryka leży najbliżej ojczyzny. O "małej Polsce" na Czarnym Lądzie opowiadają Danuta Sedlak, Artur Woźniakowski i Stanisław Lula.

*

W ramach akcji #tekstyroku przypominamy najlepsze materiały napisane przez dziennikarzy serwisu Interia Fakty w ciągu ostatnich 12 miesięcy.

*

Moi rozmówcy mieli po kilka lat, gdy w 1941 r., po podpisaniu układu Sikorski-Majski, rozpoczęto formowanie jednostek polskiego wojska w Rosji Sowieckiej. Ogłoszenie "amnestii" otworzyło wtedy przed Polakami możliwość wydostania się z Syberii. Ponad 18 tys. trafiło do Afryki.

Reklama

"Czerwony beret został w sierocińcu"

- My z bratem byliśmy w Samarkandzie (obecnie miasto w Uzbekistanie - red.), w sierocińcu. Było nas tam sporo - opowiada Artur Woźniakowski.

- Ojciec w tym czasie przebywał w wojsku w Kermine (obecnie Nawoi w Uzbekistanie - red.), a mama w kołchozie. Szykował się wyjazd do Persji. Tata przyjechał po mamę. Jechali przez Samarkandę. Ojciec dał maszyniście chyba dwie paczki papierosów, żeby postał tam trochę dłużej. Mama wpadła na podwórko sierocińca, złapała brata i mnie. Pamiętam, że się bardzo broniłem, bo mój czerwony beret tam został - wspomina pan Artur.

Pamięta, że pociąg stał na stacji i wszędzie było pełno wojska. I nagle wszyscy zaczęli śpiewać rotę. Kiedy pociąg ruszył, żołnierze salutowali.

Ze statku, którym płynęli do Pahlewi, Artur Woźniakowski zapamiętał słodycze i brud. - Wcześniej był głód, a tutaj dali wszystko, do syta. I ludzie zaczęli chorować na żołądek. Nie można się było dostać do ubikacji, więc żołnierze już nie czekali, tylko tak... za burtę - mówi.

Mięso było wtedy, gdy zachorował koń

Stanisław Lula opowiada o Syberii. Był rok 1940. - Pamiętam, jak mi ślinka leciała, gdy patrzyłem na obsmarowanego traktorzystę zajadającego "wermiszel" czy "bliny". Potraw mięsnych nie było. Czasem pojawiała się zupa z kawałeczkami mięsa  końskiego. Ale tylko wtedy, gdy weterynarz uznał, że koń jest chory - wspomina.

Niebawem po wybuchu wojny z Niemcami przyjechał do nich przełożony komendanta milicji i powiedział: "Germania napadła na Sowieckij Sojuz i teraz my już z Polakami druzia". Druzia, czyli "przyjaciele".

- W Krasnowodzku ostatni raz stąpaliśmy po sowieckiej ziemi. Po tym, co przeszliśmy, naszym pragnieniem było, aby tam nigdy nie powrócić - podkreśla pan Stanisław.

Na Syberii listy z Polski czytało się na głos

Gdy Danuta Sedlak przebywała ze swoją mamą i siostrą w "samym sercu Syberii", dotarła do nich wiadomość, że ojciec trafił do Dachau. -  Mama była wtedy młodziutką, 23-letnią dziewczyną. Nie za bardzo wiedziała, co to jest ten Dachau. Ale widziała, jak przerażeni byli ludzie, gdy im o tym mówiła. Bo tam, na Syberii, listy, które przychodziły z Polski, czytało się na głos - opowiada.

Z ucieczki z "syberyjskiego piekła" pamięta bardzo dokładnie podróż statkiem. - Płynęliśmy przez Ocean Indyjski do Mombasy. A ponieważ to były supercywilizowane warunki, to zapamiętałam luksus, dobrobyt, te wszystkie chromowane krany, szkło... - wspomina Danuta Sedlak.

Statek mógł zostać storpedowany i co chwilę ogłaszano alarmy. Wtedy ludzie w kapokach stawali w szeregu na pokładzie.

- Pamiętam latające ryby na Oceanie Indyjskim, a później zetknięcie z Czarnym Lądem. Byłam przerażona, bo zobaczyłam wtedy, "idące" białe spodnie... Nie skojarzyłam tego z Murzynami! Nie miałam pojęcia, że tacy istnieją. Do Mombasy dotarliśmy w ciemnościach, gdzie zobaczyłam nagle, jak przesuwają się te białe spodnie... - opowiada z rozbawieniem pani Danuta.

Stanisław Lula opowiada, że za statkiem płynęły wygłodniałe rekiny. - Niejednokrotnie z przodu wynurzało się z wody stado rybek uciekających przed statkiem, które, lecąc w bok na odległość ponad 100 metrów, osiadały znów na wodzie. Początkowo myśleliśmy, że to jaskółki lub inne ptaki - dodaje.

Wiedział, że udaje się do egzotycznej części świata, że przekroczy równik i że zobaczy Kilimandżaro.  Gdy statek wpływał do portu w Mombasie, zobaczył - jak wspomina - grupę czarnoskórych. - Podziwialiśmy ich, gdyż to były inne czasy - zaznacza.

Polskie osiedla w Afryce

Danuta Sedlak przywołuje ciepłe wspomnienia. Bawi się afrykańskimi koralami, które ma na szyi. Przeżyła piekło Syberii, ale Syberii w tych wspomnieniach nie ma. Jest za to wielokrotnie przywoływany afrykański "raj".

- Należy pamiętać, że są to świadkowie historii, którzy w czasie wojny byli dziećmi - podkreśla Alicja Śmigielska z Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń UP. Zaznacza, że w Afryce odzyskali dzieciństwo utracone na Syberii, gdzie w wielu przypadkach musieli przejąć funkcje rodziców i zaopiekować się młodszym rodzeństwem.

Dla Polaków, którzy z Syberii dotarli do Afryki, przygotowano specjalne osiedla. W obozie w Koji były małe domki - ulepione z gliny, przykryte trawą słoniową i liśćmi bananowca. "Afrykańskie dzieci" zapamiętały stamtąd głównie ład, doskonałą organizację i chatki w równym szeregu. W każdej z nich zamieszkały dwie rodziny.

 - Z jednej strony my, z drugiej rodzina Matuszczyków . W naszym "apartamencie" zamiast podłogi było klepisko. Ale za to łóżka miały moskitiery i każda miała wreszcie własne łóżko! To była nieprawdopodobna radość! - opowiada z przejęciem pani Danuta.

Kiedy Artur Woźniakowski przyjechał z mamą i bratem na miejsce, w Koji była już szkoła i zakłady, w których mogli pracować mieszkańcy.

Stanisław Lula, który do Ugandy dotarł, gdy miał 16 lat, wspomina: "Osiedle Masindi to rozległa wioska zbudowana specjalnie na przyjęcie uchodźców polskich (...). Powstało w 1942 r. i składało się z 8 wiosek połączonych ze sobą. Każda z nich miała swoją nazwę (...) Wioska nasza nazywała się ‘Małpi Gaj’, gdyż graniczyła z buszem, gdzie było dużo różnych małp". Przez środek Masindi biegła ulica o nazwie "Rób, co chcesz".

Wypadek nad jeziorem

Osiedle Koja zbudowano nad Jeziorem Wiktorii. - Upał, gorąco, człowiek by się chętnie kąpał. Z początku nie było wolno, bo krokodyle. Nawet był taki przypadek, że Romka Śliwę porwał krokodyl i chłopiec zginął. No, ale dzieci trudno krokodylami wystraszyć - opowiada Artur Woźniakowski.

Danuta Sedlak pamięta, że "z jeziora korzystały głównie chłopczyska". Jeden z nich, Czemieżewski Józek, miał patent żeglarski i łódkę, więc pływali po Wiktorii. Ale to nie było bezpieczne...

Polacy trzymali w domach małpy zamiast psów i kotów. Stanisław Lula wspomina zabawy w polskim osiedlu Masindi (Uganda): "Mieliśmy tam jako atrakcję nie tylko małpy, ale także w dżungli obok wysokich drzew wyrastały liany, które stanowiły wspaniałą huśtawkę. Można było przelatywać z jednego pagórka na drugi, lecąc na tej huśtawce długości około 15-20 metrów".

Poukładane życie w Ugandzie

W polskich osiedlach w Afryce przebywały głównie kobiety i dzieci oraz mężczyźni, którzy nie nadawali się do służby wojskowej. Mama Danuty Sedlak była pielęgniarką, a mama braci Woźniakowskich - nauczycielką. - Była i szkoła, i przedszkole. Pełna organizacja - jak w małym miasteczku - wspomina pani Danuta.

Dlaczego mama zdecydowała się na Afrykę? Danuta Sedlak tłumaczy, że mogły jechać do Nowej Zelandii, Kanady albo do Meksyku. Ale mamie się wydawało, że najbliżej Polski będzie Afryka.

Pani Danuta zapamiętała lekcje w szkole pod gołym niebem i podręcznik, który przypadał na dziesięć osób. - Kadra pedagogiczna była na wysokim poziomie. Bo przecież na ogół na Sybir wywożeni byli głównie przedstawiciele inteligencji. Ci ludzie potrafili fantastycznie zaangażować młodzież nie tylko do nauki. Wspaniale organizowano wszystkie święta narodowe i kościelne - wspomina i pokazuje czarno-białe zdjęcia z tamtych lat.

Czym był kawałek chleba po Syberii?

W Koji można było normalnie pracować. Funkcjonowały zakłady szewskie , rymarskie, stolarnie, kuźnie. Była administracja. Ludzie dostawali jakąś sumę pieniędzy. Dostawało się też wyżywienie z magazynów - chleb, warzywa, ryby, co pewien czas mięso.

Artur Woźniakowski pokazuje mi zdjęcie wykonane przy kopcu termitów obok ich domu. W oddali widać właśnie taki magazyn: - Z początku nam się wydawało, że tego wszystkiego jest mało. Bo czym był kawałek chleba po Syberii? Jak się tam, na Syberii, tylko chleb jadło, to trzeba było go zjeść dużo. A tu już było różnie. Ale pamiętam, że i cukier, i kawę się wyrzucało, bo było tego w nadmiarze.

"Niesamowity był pęd do nauki"

W Ugandzie doskonale rozwinęło się polskie szkolnictwo, choć - jak wspomina pan Artur - warunki były ciężkie: - Lekcje odrabialiśmy przy lampie naftowej. Nie było elektryczności czy radia, ale wszystkie lekcje i zabawy były świetnie zorganizowane - opowiada.

Danuta Sedlak zaznacza, że choć osiedle Tengeru w dawnej Tanganice, dzisiejszej Tanzanii, było większe od osiedla w Koji, i w związku z tym szkolnictwo mogło się tam lepiej rozwinąć, to również w Koji można się było kształcić - w szkołach podstawowych, gimnazjach, liceach, szkołach zawodowych - krawieckich, budowlanych itd. I panował niesamowity pęd do nauki! 

Stanisław Lula zachował nawet świadectwo ukończenia trzeciej klasy gimnazjum w Masindi:  - Powstało kino, teatrzyki. Ja występowałem w jasełkach, byłem Pastuszkiem. Pamiętam nawet swoją rolę: "Czy wam się chce spać, czy was dusi zmora?". A kolega dopowiadał: "A możeście popili z wieczora?" - recytuje.

"Patriotyzm był bez przerwy rozbudzany"

A święta na tym skrawku Polski w Afryce? - Dużo uciechy sprawiała nam Wielkanoc, gdyż w Afryce było bardzo ciepło. W śmigus-dyngus polewaliśmy się wodą od rana do wieczora - opowiada Stanisław Lula.

- Jeśli chodzi o Boże Narodzenie, to opłatek był, drzewka naturalnie nie było, choć ubierało się np. araukaria czy zbliżone w wyglądzie. Robiło się łańcuchy, wydmuszki z jajek, bombki. Poza Bożym Narodzeniem w wielką pompą obchodziło się zwłaszcza 3 Maja i Święto Niepodległości. Z deklamacjami, z przedstawieniami - wylicza pani Danuta.

  - Ten patriotyzm był bez przerwy rozbudzany. Nas tak w tym duchu patriotycznym bardzo wychowywano - podkreśla pan Artur.

- W Afryce Polacy wracali do normalnego życia. Przede wszystkim chciano wykształcić dzieci, aby po powrocie do kraju miały jakąś tożsamość, wiedzę i potrzebne umiejętności. Znamy osoby, które przeszły szlak Syberii i nie pamiętają Polski przedwojennej, bo urodziły się tuż przed samą deportacją, albo na zsyłce i dlatego nie mają prawa pamiętać swojej ojczyzny. Często osoby, które nie wróciły po wojnie do kraju i na co dzień posługiwały się językiem angielskim, nigdy nie zapomniały ojczystego języka polskiego, którym posługują się w swoich domach bez żadnego angielskiego akcentu. Jest to dowód na to, że polskość, którą rodzice czy nauczyciele, lub ktokolwiek inny w te dzieci zaszczepił, jest czymś bardzo mocnym - podkreśla Mariusz Solarz, uczestnik wypraw, podczas których odnowione zostały polskie cmentarze w Afryce.

Stanisław Lula przywołuje wspomnienie uroczystej mszy świętej w pierwszą rocznicę śmierci generała Władysława Sikorskiego, gdzie jako harcerze pełnili wartę honorową.

Do Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń UP dotarła niedawno z Londynu niezwykła przesyłka. Alicja Śmigielska pokazuje kronikę harcerską z Koji, z około 1947 roku. Pożółkłe kartki zapełnione są ozdobnym pismem, zdjęciami i rysunkami.

Zderzenie z inną kulturą

Osiedla, w których mieszkali Polacy, były zamknięte. Każde z nich miało swojego angielskiego i polskiego zarządcę. Ale - jak wspominają moi rozmówcy - i tak utrzymywano kontakty z lokalną ludnością.

- Murzyni przychodzili do nas przy okazji świąt kościelnych, bo już tam wtedy docierały nasze misje. Jak były święta, to zjawili się z tymi swoimi instrumentami muzycznymi. A poza tym to nie było wszystko takie cywilizowane, jak dzisiaj. Murzynki były topless. Ruszały biodrami, co powodowało wielkie zgorszenie - wspomina z rozbawieniem Danuta Sedlak, dodając, że najbardziej zgorszone były polskie kobiety.

- To była zgroza, zgroza! (śmiech). Pamiętam, że Polki odpędzały dzieci od tych Murzynów, a oni się jeszcze bardziej popisywali - opowiada.

I choć kontakty z Murzynami nie były dobrze widziane przez Anglików, kwitł handel wymienny. Za parę starych butów można było na przykład dostać kurę. Lokalni widzieli, że Polacy są biali, ale nie kojarzyli ich z kolonizatorami. Uznawali, że Polacy należą do innej, lepszej kategorii ludzi. Pasjonat historii polskich osiedli w Ugandzie, opiekun polskiego cmentarza w Koji, Edward Wakiku znalazł w lokalnej prasie z lat 40. minionego stulecia wzmianki o Polakach. Zapamiętano ich jako ludzi, którzy nikogo nie dyskryminowali (za: "Z mrozów Syberii pod słońce Afryki"). 

Rongai dla sierot i schorowanych

Danuta Sedlak, jej mama i siostra wcześniej opuściły obóz w Koji - ze względu na czarną malarię. Zostały przeniesione do Rongai w Kenii. - To było osiedle sierot, leżące na znacznej wysokości. Kierowały nim zakonnice, nazaretanki, które też przeszły taką samą drogę, jak my - z Syberii do Afryki - opowiada pani Danuta.

Do tego samego osiedla trafił również w 1945 roku - jako 17-latek - Stanisław Lula. Wcześniej chorował na malarię. Jedynym ratunkiem było przewiezienie go do wysoko usytuowanego obozu, który słynął z dobrego powietrza. W Masindi zostawił przyjaciół i rodzinę.

W Rongai - poza polskimi sierotami, siostrami nazaretankami i wyjątkowo chorowitymi ludźmi - przebywali również włoscy jeńcy. Wśród wspomnień z tego miejsca, przywoływanych przez Stanisława Lulę, pojawia się... mecz z Włochami: "To było dla nas niejako wydarzenie międzynarodowe, graliśmy nie tylko dla rozrywki, ale i o honor (...). Na początek śpiewaliśmy ‘Jeszcze Polska nie zginęła" i staliśmy wtedy na baczność (...)".

"Jedziecie do tej czerwonej Polski"

Danuta Sedlak - wraz z mamą i siostrą -  pożegnały się z Afryką w Wigilię. Nie było łez, raczej obawa, co będzie dalej. Mama nie miała informacji z Polski. Nie wiedziała, co się stało z jej mężem, który wcześniej trafił do Dachau. Okazało się, że przeżył i zaczął ich szukać przez Czerwony Krzyż. Nadał wiadomość, że czeka. Od razu zapisała się na wyjazd do Polski z córkami.

- Ale nie za bardzo to się podobało ludziom. Przeszliśmy wszyscy piekło Sowietów, ale ci, co zostawali, zaczęli do nas mówić: "Ha, jedziecie do tej czerwonej Polski, to też jesteście komunistami"! No i nastąpiła izolacja w stosunku do tych, którzy zgłosili się do transportu do kraju - opowiada Danuta Sedlak.

Z podróży do Polski pamięta, że dymił Wezuwiusz i to, że po raz pierwszy od kilku lat zobaczyły w Bari śnieg. 

Dojechały do Czechowic-Dziedzic: - Specjalnie uroczyście nas ta nasza polska ziemia nie witała... Nie witano nas chlebem i solą. Nie wyglądało to tak, jak powinno było wyglądać - ocenia Danuta Sedlak.

- Każdy chciał wrócić do Polski, ale do tej Polski, którą tak naprawdę opuścił, a przecież Kresy Wschodnie nie znalazły się w granicach Polski powojennej. W momencie, gdy tej starej Polski nie było, bali się wracać do "nowej". Bali się kolejnych deportacji, tego, że będą szykanowani - podkreśla Mariusz Solarz.

Alicja Śmigielska z Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń UP przywołuje również postać Krystyny Pryjomko-Serafin, która właściwie całe swoje życie spędziła na emigracji. Afrykę zapamiętała jako "niebo na ziemi". Dopiero kilka lat temu wróciła do Polski. Mówi, że to najlepsza rzecz, jaką mogła zrobić w życiu, bo dopiero tutaj czuje się jak w domu.

Zatrzasnęły się wrota

Artur Woźniakowski przywołuje w pamięci ostatni dzień pobytu w Afryce. Rodzice się umówili. Pani Woźniakowska z synami wsiadła na statek w Mombasie, a w Port Saidzie dosiadł się ojciec. Prosto z wojska - był jeszcze w mundurze.

Przyjazd do Polski był przykry. Arturowi Woźniakowskiemu zdawało się, że się za nim zatrzasnęły wrota, że nie ma powrotu. - Przecież to była komuna. Myśmy byli doświadczeni przez komunę i wracaliśmy do komuny. Rodzice się bali, ale jeszcze bardziej bali się niepewności.

Stanisław Lula dotarł do Polski 21 lipca 1948 r. Tymczasowe dokumenty i 500 zł zapomogi mógł odebrać dopiero 23 lipca, bo 22 lipca był już "najważniejszym polskim świętem państwowym" (ogłoszenie Manifestu PKWN - red.). 

Z 18 tys. Polaków, którzy dotarli do Afryki Wschodniej z Syberii, tylko 3 tys. wróciły do Polski. Pozostali wyjechali do innych krajów.

Polskie dzieci, które zamiast piekła Syberii zapamiętały afrykański raj, wielokrotnie wracają do tego "położonego najbliżej Polski" miejsca, które stało się domem dla wielu uciekających z Syberii Polaków

Gdy tylko mogą, pakują walizki i jadą na swój ukochany kontynent. Artur Woźniakowski po raz pierwszy wrócił tam w 1994 roku. 

- To było przeżycie. Śniło mi się po nocach, że jestem w Afryce. I jak się obudziłem, to płakałem. Płakałem, że się obudziłem. Bo jeszcze bym chciał pospać, żeby się ta nasza Afryka pośniła.

Ewelina Karpińska-Morek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy