Akcja Bielany. To nie nalot, to AK!

Przeprowadzony 75 lat temu, w nocy z 3 na 4 maja 1944 roku, atak na stacjonujące na bielańskim lotnisku niemieckie transportowce Junkers, był jedną z najbardziej brawurowych akcji polskiego podziemia. Zaskoczenie Niemców było ogromne. Okupanci byli przekonani, że zniszczone transportowce to efekt zmasowanego alianckiego nalotu, a nie dywersyjnej akcji kilkunastu żołnierzy Armii Krajowej!

Pomysł sabotażu na stacjonujące na podwarszawskim lotnisku niemieckie transportowce Junkersy Ju-52, na których pokładzie znajdował się sprzęt przeznaczony na front wschodni, zrodził się w głowach dowódców Armii Krajowej już w 1943 roku. Akcję mieli przeprowadzić żołnierze doborowych oddziałów "Osjan". Ich nazwa była skrótem od: Oddziały Specjalne "Jan". Dowódcą - kapitan Jan Andrzejewski "Jan".

Za Akcje Bielany, bo taki kryptonim nadano planowanej dywersji, odpowiadał porucznik Julian Barkas "Sawicz", ale wykonanie planu ataku na Bielany zlecono podchorążemu Aleksandrowi Wąsowiczowi "Spadowi" oraz podchorążemu Jerzemu Zaufallowi "Oliwie". Oni również dowodzili bezpośrednio akcją: "Spad" jako dowódca, a "Oliwa" jako jego zastępca. 

Reklama

Trzeba zaznaczyć, że niemieckie samoloty transportowe nie stacjonowały normalnie na bielańskim lotnisku, dlatego termin akcji był bardzo skrupulatnie wybrany.

Na miejsce zbiórki przed akcją wybrano piwnicę budynku u zbiegu ulic Kasprowicza i Alei Zjednoczenia w Wawrzyszewie. Siedemnastu żołnierzy AK, uzbrojonych w broń palną, granaty oraz materiały wybuchowe, cichaczem wymknęło się w kierunku Bielan. Właśnie od strony Wawrzyszewa zaplanowano wtargnięcie na teren lotniska, które w tym miejscu nie było strzeżone stałymi posterunkami.

Co prawda, teren co kilkanaście minut sprawdzał patrol, ale nie stanowiło to przeszkody dla akowców. Gdy niemiecki oddział minął miejsce, w którym zaczaili się żołnierze, "Spad" wydał rozkaz przecięcia drutów kolczastych otaczających Bielany i wejścia na lotnisko. Była wówczas godzina 23:35, późny wieczór 3 maja 1944 roku.

Następne dziesięć minut wyglądało jak sceny z najlepszych filmów wojennych. Podzieleni na pięć dwuosobowych pododdziałów akowcy, ubezpieczanie przez pozostałych kolegów, ruszyli do stojących na płycie wyznaczonych wcześniej Junkersów.

Działanie każdego z pododdziałów wyglądało identycznie: podsadzany przez kolegę na lewe skrzydło samolotu akowiec, instalował na kadłubie materiał wybuchowy z lontem w ten sposób, by wybuch koniecznie naruszył bak samolotu. Następnie jeden z członków pododdziału meldował "Spadowi" zainstalowanie ładunku. Gdy dowódca otrzymał potwierdzenie od pięciu pododdziałów, rozległ się gwizd. Był to sygnał do odpalenia lontów do ładunków.

Wycofujących się z miejsca akcji akowców oświetlały buchające ogniem Junkersy, a żegnały ich strzały niemieckiego patrolu, który właśnie wracał z obchodu. Jeden z nich niegroźnie ranił akowca. Tymczasem na lotnisku wybuchał panika, włączony syrenę alarmową, a w niebo wystrzelono flary sygnalizacyjne. Niemcy byli przekonani, że mają do czynienia ze zmasowanym nalotem. Ogłoszono alarm przeciwlotniczy, choć na niebie nie było ani jednego alianckiego samolotu!

Dzięki perfekcyjnie przeprowadzonej akcji żaden z żołnierzy oddziały "Spada" nie zginął, okrężną drogą w porządku wycofano się do Warszawy. W efekcie akowcom udało się zniszczyć aż pięć samolotów ze sprzętem na front wschodni i uszkodzić trzy kolejne. Pożar ugaszono dopiero po wielu godzinach.

Akcję "Spada" doceniono w dowództwie Armii Krajowej, a podchorąży został odznaczony Krzyżem Walecznych i awansowany do stopnia podporucznika. Niestety, jak to zwykle bywało, Niemcy za akcje polskiego podziemia brali odwet na cywilach. W Wawrzyszewie, skąd nastąpił atak, spalono cztery domy i aresztowany wszystkich mężczyzn przebywających w wiosce. Już następnego dnia wieczorem zwolniono ich, poza ośmioma zatrzymanymi, których Niemcy zamordowali w lesie pod Łomiankami.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama