Czy Polska mogła uniknąć wojny?

- Czy można było uratować Polskę przed wojną? Jeśli już to ewentualnie tylko na kilka miesięcy. Dużo później do wojny nie mogliśmy wejść. Natomiast można poważnie się zastanowić nad tym, czy drugiej wojny światowej nie dało się uniknąć - tak ewentualności innego rozstrzygnięcia wydarzeń we wrześniu 1939 roku komentuje w rozmowie z Interią profesor Marek Kornat z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.

Artur Wróblewski, Interia: Józef Beck został wychowany i namaszczony przez Józefa Piłsudskiego na ministra spraw zagranicznych. Jak wiemy, głównym założeniem polityki międzynarodowej Marszałka było utrzymywanie równowagi między Niemcami a Sowiecką Rosją. Potwierdzeniem tej koncepcji były pakt o nieagresji z Sowietami w 1932 roku i zawarta z Niemcami deklaracja o niestosowaniu przemocy z 1934 roku. Czy jednak w drugiej połowie lat 30. zeszłego stulecia zasada równej odległości od Berlina i Moskwy była wciąż korzystna dla Polski?

Reklama

Profesor Marek Kornat: Co do "namaszczenia" Becka - wątpliwości nie ma. O ile w przypadku Edwarda Śmigłego-Rydza nie było wyraźnego przekazania mu kierownictwa sił zbrojnych przez Piłsudskiego, a są jedynie przesłanki wskazujące na taką wolę przywódcy, to w przypadku Becka można mówić o takiej decyzji. Marszałek zdobył się na komplementowanie go w obecności swego najbliższego otoczenia, czyli ścisłego kierownictwa państwa, wiosną 1934 roku. Jako minister, Beck stanął do pracy jako człowiek młody. Można było sądzić, że będzie przez dłuższy czas prowadził ster polskiej polityki zagranicznej według wskazań Marszałka. W ten sposób widział to również prezydent Ignacy Mościcki, który zachował Becka na stanowisku, wypełniając w ten sposób testament Piłsudskiego. A co do polityki równowagi... Nie jestem przekonany, by Marszałek kiedykolwiek użył tego sformułowania. Ale oczywiście nie w słowach tkwi istota rzeczy. Sformułowanie "polityka równowagi" wyraża klarowną koncepcję działania na arenie międzynarodowej, które polega na niewiązaniu się z żadnym z wielkich sąsiadów. Nie idziemy z Berlinem przeciw Moskwie i na odwrót.

Założeniem podstawowym było budowanie własnej pozycji, a sprowadzała się ona do koncepcji neutralności w konflikcie Niemcy-Sowieci. Owa neutralność miała nam pozwolić być "trzecią siłą" w Europie Środkowo-Wschodniej. Dla asekuracji Polska miała utrzymać dwa sojusze, które zawarto zanim Piłsudski powrócił do władzy jako faktyczny dyktator, a mianowicie z Francją i Rumunią. Owa polityka neutralności między Berlinem a Moskwą oczywiście nie może być rozumiana tak, jak wyraża to klasyczna doktryna neutralności w stosunkach międzynarodowych. To oznaczałoby zupełny absurd, zważywszy na położenie zewnętrze Polski. Państwo neutralne to takie państwo, które liczy na to, że nie zostanie napadnięte, ponieważ wszyscy inni aktorzy społeczności międzynarodowej uznają ten szczególny status. Piłsudski - wręcz przeciwnie - miał świadomość, że Polska może być pierwszą ofiarą konfliktu europejskiego, którego to nieuchronność przewidywał.

Czy ta polityka neutralności Polski wobec Niemiec i Sowietów była słuszna? - warto pytać. Jerzy Łojek zauważał, że taka polityka miała szansę wytrzymania próby czasu tak długo, jak długo trwały napięcia i konflikty na linii Berlin-Moskwa. Kiedy zaś ten antagonizm został przezwyciężony i doszło do zbliżenia dwóch totalitarnych mocarstw, którego to efektem był pakt Ribbentrop-Mołotow, żadna polityka równowagi nie miała racji bytu. Ale powstaje inne pytanie, które zresztą wielokrotnie rozważałem, a mianowicie: co było alternatywną opcją wśród możliwych? Wtedy, i tylko wtedy, można sensownie krytykować działania aktorów polityki międzynarodowej w przeszłości, kiedy jesteśmy w stanie odpowiedzieć na pytanie o alternatywne możliwości. W moim przekonaniu nie było takich opcji. Kapitulacja wobec Niemiec albo Rosji Sowieckiej oznaczała podporządkowanie kraju jednemu z tych mocarstw - z wszystkimi tego konsekwencjami. Na takie rozwiązanie w Polsce nikt się nie godził. Całe ówczesne społeczeństwo polskie, nie licząc komunistów i mniejszości narodowych, chciało bronić do końca niepodległości i całości terytorialnej kraju. Z tego powodu inny kierunek polityki polskiej wyobrazić sobie bardzo ciężko. Skłaniam się do opinii, głoszonej już przez niedawno zmarłego historyka polskiego Piotra Wandycza, że alternatywy nie było. Warto jednak zastanawiać się, czy w ramach doktryny równowagi istniały możliwości lepszego pokierowania sprawami polskiej polityki zagranicznej pod względem taktycznym. Innymi słowy, czy można było lepiej "sprzedać" światu tę politykę.  

Piłsudski przekazał Beckowi także inną wskazówkę. Spodziewając się konfliktu europejskiego zalecił, by Polska jak najpóźniej włączyła się do wojny. Tymczasem polska polityka zagraniczna doprowadziła do czegoś wręcz odwrotnego. Staliśmy się pierwszą ofiarą potężnej armii niemieckiej, której sił Beck realnie nie oszacował. Czy nie było możliwości skierowania niemieckiej agresji na Zachód nawet za cenę eksterytorialnej autostrady do Prus Wschodnich przez polskie Pomorze i oddania Gdańska? 

- Czy Beck mógł uratować Polskę przed wojną? Jeśli już to ewentualnie tylko na kilka miesięcy. To jedyna odpowiedź na to pytanie, jaka wydaje mi się możliwa ze strony historyka. A czy Hitler mógł Polskę pozyskać dla swoich planów? Nie sądzę. Uważam, że nie było możliwości wyrażenia zgody przez rząd polski na niemieckie żądania terytorialne chociaż były one umiarkowane. Trzeba tak powiedzieć, choćby dlatego, że ustępstwom terytorialnym sprzeciwiało się polskie społeczeństwo, a nastroje w kraju były silnie antyniemieckie, przytłumione jedynie przez układ o nieagresji z 26 stycznia 1934 roku. Wciąż jednak Niemcy postrzegane były jako główny wróg, a spełnienie żądań Hitlera groziło poważnymi wstrząsami wewnętrznymi. Z tych powodów nie wyobrażam sobie innej decyzji Becka.

Nie potrafię dojść do wniosku, iż ewentualny dalszy los Polski, po wejściu w rolę "młodszego partnera" Niemiec, byłby godzien pozazdroszczenia dla nas dzisiaj. Czekał nas udział w niemieckiej próbie podboju Rosji. To oznaczałoby olbrzymie konsekwencje. W przypadku przegranej, Polska nie otrzymałaby nic, ale została okrojona od wschodu bez korzyści terytorialnych na zachodzie. Pokonany nie dostaje nic - to stara prawda historii. W przypadku pobicia Rosji, co wydaje się raczej trudne do wyobrażenia, Polska stałaby się jedynie terenem dla niemieckiego Lebensraumu. Jakżeż inaczej można wyobrazić sobie los Polski i Polaków, biorąc pod uwagę doktrynalne założenia narodowego socjalizmu o "przestrzeni do życia" na wschodzie Europy?

Przecież początkowo Hitler nie chciał wojny z Polską. Plany niemieckiej ofensywy na Wschód powstały na ostatnią chwilę.

- Po podbiciu Rosji Polska stałaby się pomostem do ziem Ukrainy i Rosji. Wszystko wskazuje na to, że żądania terytorialne w sprawie Gdańska i eksterytorialnej autostrady przez Pomorze do Prus Wschodnich nie były ostatnimi, jakie Niemcy planowały zrealizować. Wskazują na to wypowiedzi Hitlera z marca 1939 roku. Minister Ribbentrop mówił mu, iż wśród elity III Rzeszy są ludzie, którzy chcą, aby zażądać również Torunia i Poznania, bo przecież to "zabrane przemocą" ziemie dawnych Prus. W zamian za to nastąpiłoby w przyszłości "wynagrodzenie" Polski zyskami terytorialnymi na Wschodzie. Co interesujące, niemiecki minister spraw zagranicznych twierdził, że wódz opowiada się za tym rozwiązaniem. W końcu marca 1939 roku Hitler wypowiedział się do generała Walthera von Brauchitscha za rozgraniczeniem między Polską a Niemcami według linii "od wschodniej krawędzi Prus Wschodnich do wschodniego cypla Śląska". Wysiedlenia ludności określił jako sprawę otwartą, a więc byłby to następny krok. Brak u Niemców planu wojny z Polską do kwietnia 1939 roku nie jest dla mnie żadnym argumentem na to, że Niemcy nie zakładali ataku na nią. Hitler przyjmował do wiadomości, że silne antysowieckie nastroje w Polsce, stosunkowo umiarkowane niemieckie pretensje terytorialne i brak rachub na realną pomoc mocarstw zachodnich, to przesłanki wskazujące, że jego żądania zostaną w przyjęte w Warszawie. Jeśli wierzyć słowom Hitlera do generalicji Wehrmachtu wypowiedzianym w maju 1939 roku, to rzeczywiście planował on zaatakować najpierw na Zachodzie, a dopiero później zwrócić się na Wschód. To jest teoria, która z pewnością ma oparcie w źródłach historycznych.

Zostawmy na moment Niemcy i popatrzmy na wschodniego sąsiada przedwojennej Polski. Czy przypadkiem nasza dyplomacja nie zignorowała zagrożenia sowieckiego?

- Moim zdaniem Związek Sowiecki nigdy nie został skreślony z listy nieprzyjaciół Polski. Kiedy jednak mówimy o polskiej percepcji zagrożenia z tej strony, trzeba uwzględnić kilka czynników. Ze względu na polską politykę równowagi i odmowę udziału w koncepcjach antyniemieckiego bloku państw Europy Środkowo-Wschodniej pod egidą Moskwy, Sowieci mieli zablokowane możliwości czynnego działania na arenie międzynarodowej, a w każdym razie stworzenia sobie "strefy wpływów". Było to państwo w pewnym sensie dyplomatycznie zablokowane w naszym regionie kontynentu.

Polska z niepokojem obserwowała rozwój kontaktów sowiecko-francuskich w latach 1932-1934, a z jeszcze większymi obawami przyjęła sojusz sowiecko-czechosłowacki z 1935 roku. Zresztą to wówczas w Warszawie utarło się powiedzenie, że Czechosłowacja jest sowieckim "lotniskowcem" w środkowej Europie. Mimo tego w Polsce panowało optymistyczne przekonanie, że politykę Kremla można sparaliżować, uniemożliwiając Sowietom zbudowanie własnej strefy wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej. I rzeczywiście, poza układem z Czechosłowacją, Sowieci nie osiągnęli już żadnego dyplomatycznego sukcesu aż po rok 1939. Dodatkowo, w Polsce panowało głębokie przekonanie o pogarszającej się sytuacji wewnętrznej w ZSRS i słabnącej sile tego kraju. Związek Sowiecki przechodził wówczas bardzo trudne momenty swej historii, a największy kryzys wiązał się ze zbrodniczymi czystkami Józefa Stalina. Chodzi mi o powszechnie znane posunięcia, takie jak eliminacja elit wojskowych, administracyjnych i politycznych. To powszechnie interpretowano za granicą jako osłabienie wschodniego sąsiada Polski. Taki też pogląd wyrażały polskie koła wojskowe i dyplomatyczne. Warto jednak zaznaczyć, że Beck miał inne spojrzenie na sytuację w Sowietach. Stwierdził bowiem pod koniec 1938 roku, że Rosja jest krajem nieeuropejskim, bardzo specyficznym organizmem, państwem rządzącym się swoimi prawami. Z tego powodu nie powinno się wyciągać pochopnych wniosków. Innymi słowy, nie interpretował stalinowskich czystek jako osłabienia Sowietów czy też nawet krachu komunizmu. Jest takie stwierdzenie Becka: gdyby jakiś europejski kraj rozstrzeliwał swoje elity co kilka lat, doprowadziłby się do upadku. W przypadku Rosji Stalina tak jednak nie jest. Tutaj realizm Becka wyróżnia się na tle dominującej opinii panującej w armii czy też w kołach dyplomatycznych ówczesnej Europy. Należy też wspomnieć o jeszcze jednej kwestii. Niestety, w Warszawie panował pogląd, że stosunków Berlina i Moskwy nie da się naprawić w dającym się przewidzieć czasie. Obydwa państwa dzieli bowiem silny antagonizm ideologiczny. A Niemcy i Sowiety to dwa dynamiczne mocarstwa totalitarne. Obydwa te państwa dążą do podporządkowania sobie świata, aneksji innych państw. I z tego powodu nie jest możliwe żadne porozumienie między Berlinem i Moskwą. To wszystko oczywiście było prawdą. Niestety jednak nikomu nie przyszło do głowy, że może dojść do taktycznego aliansu niemiecko-sowieckiego - aliansu na chwilę.

Zdarzały się oczywiście głosy odrębne. W 1935 roku polski ambasador w Moskwie Juliusz Łukasiewicz wyraził prywatnie pogląd, że gdyby tylko Niemcy zechciały, to pakt z Sowietami jest w każdej chwili "gotowy", a wówczas istnienie Polski byłoby śmiertelnie zagrożone. Niezwykle cenne uwagi do przekazania miał po kilku miesiącach pobytu w Moskwie ambasador Wacław Grzybowski, który zastąpił Łukasiewicza w czerwcu 1936 roku. Stwierdził on w listopadzie tego roku, że cała machina sowiecka przygotowywana jest na wojnę, a pierwszym celem ataku jawi się Polska. Co ciekawe, ambasador Grzybowski później odszedł od tego poglądu i zaczął ulegać powszechnie panującym ocenom na temat słabnącego potencjału Związku Sowieckiego. Ocena taka - co trzeba też zaznaczyć - nie odbiegała od poglądów przedstawicieli sfer politycznych i dyplomatycznych innych europejskich państw na temat sytuacji w Sowietach i polityki tego państwa. W Warszawie z pewnością dużą rolę w takiej właśnie a nie innej interpretacji polityki sowieckiej odgrywało błędne przekonanie, że niezależna i stabilna Polska jest zarówno dla Niemiec, jak i dla Sowietów państwem potrzebnym jako bufor oddzielający od siebie te dwa mocarstwa totalitarne. Gdyby Niemcy chciały napaść Sowietów, musiałyby wcześniej przejść przez Polskę. I na odwrót, Rosja musiałaby również uderzać przez terytorium Rzeczypospolitej.

Na marginesie można dodać, że w XIX-wiecznych pruskich koncepcjach politycznych z czasów wojny krymskiej, pojawiała się teoria stworzenia "osłonowego" państwa polskiego na Wschodzie, jako zabezpieczającego przed Rosją. Wątpię, by ta koncepcja była znana polskiej przedwojennej dyplomacji. Jednak wypowiedzi hitlerowskich przywódców w rozmowach z polskimi partnerami wskazywały jakby tę teorię Niemcy przyjęli za swój plan działania. Należy podkreślić, że w Warszawie miano świadomość, iż sowiecka Rosja jest najbardziej nieprzewidywalnym państwem na świecie. Panował tam inny ustrój niż w jakimkolwiek innym kraju. Kraj ten był słabo związany normami prawa międzynarodowego. Prawo to Rosja traktowała swobodnie. Dopuszczano więc możliwość akcji zbrojnej ze strony Sowietów, bardziej niż ze strony Niemiec. Niestety, od 1937 roku osłabła czujność co do zagrożenia ze strony ZSRS, a to z powodu agresywnych poczynań Japonii na Dalekim Wschodzie. One zagrażały i Sowietom. Starcia sowiecko-japońskie w roku 1939 były faktem. Nie wyobrażano sobie możliwości otwarcia drugiego frontu przez Moskwę w Europie.

Polska dyplomacja nietrafnie oceniła również postawę naszych zachodnich sojuszników. Czy znając stosunek Francji i Wielkiej Brytanii do odrodzonej w 1918 roku Polski, nasza dyplomacja nie powinna się domyślić, że pomoc z Zachodu raczej nie nadejdzie? Zresztą patrząc na całą sytuację z militarnego punktu widzenia, Francja zbudowała Linię Maginota, by się bronić przed Niemcami, a nie ich atakować. Natomiast w Brytyjczycy w 1939 roku nie mieli wojska na Starym Kontynencie. Jak zatem mieli pomóc Polsce? Czy nie było potwornym błędem zawierzenie Paryżowi i Londynowi? Zresztą potwierdza to tajne porozumienie francuskich i brytyjskich sztabowców, którzy wykluczyli atak na Niemcy w przypadku agresji Wehrmachtu na Polskę.

- Takie porozumienie rzeczywiście istniało, o czym Polski nie poinformowano. Zapadło ono 4 maja 1939 roku i miało charakter protokołu sztabowego. Nie przewidywano otwarcia frontu na Zachodzie, czyli uderzenia na Niemcy. Nie przesądzało ono natomiast możliwości pomocy Polsce dostawami broni czy surowców na potrzeby walczącej armii, gdyby polskiej siły zbrojne dały radę stawiać Niemcom opór przez dłuższy czas - czyli parę miesięcy. Oczywiście, wszystko to przyjmowano przy założeniu, że Polska nie będzie miała drugiego wroga na Wschodzie, czyli Związku Sowieckiego. O tym wówczas jeszcze w Paryżu i Londynie nie myślano. Ów dokument nie przesądzał o możliwości uderzenia lotniczego na Niemcy, co Polsce na pewno by pomogło, gdyby oczywiście doszło do skutku. Ale jak wiemy, nie doszło. Wreszcie w konsultacjach sztabowych polsko-brytyjskich przewidywano otwarcie frontu na Bałkanach w oparciu na przykład o Jugosławię, Grecję czy też Turcję. W ten sposób chciano związać siły niemieckie, ale oczywiście i również z tego nic nie wyszło. Był to jednak projekt nierealny. Decyzja sztabowców z 4 maja 1939 roku jest absolutnie kluczowa, bowiem oznaczała, że odciążające uderzenie armii alianckich z Zachodu nie nastąpi. Ta informacja została zatajona przed Polską.

Nabiera to szczególnie smutnej wymowy, kiedy zwrócimy uwagę, że już 19 maja parafowano w Paryżu protokół wojskowy, który przewidywał, że piętnastego dnia wojny ruszy wielka ofensywa francuska znad Renu na Niemcy. To wszystko jest faktem. Co o tym sądzić może historyk? Co dyplomacja polska w takiej sytuacji powinna zrobić? Nie mam w tej sprawie nic więcej do powiedzenia niż to, że nierozpoznanie postawy aliantów pozostaje błędem, ale czy była możliwa inna polityka? Kiedy w marcu 1939 roku Niemcom powiedziano stanowczo "nie", co doprowadziło do zerwania w stosunkach Warszawa-Berlin, powrotu do rokowań z Hitlerem - na bazie jego żądań w sprawie Gdańska i autostrady - już nie było. Poza kapitulacją, czyli oddaniem się w ręce Niemiec na "dobre i złe", czyli drogą postępowania czechosłowackiego szefa państwa Emila Hachy, nie ma już alternatywy. Hitler nakrzyczał na niego, a ten podpisał dokument oddający Czechy i Morawy w ręce Niemiec. Ja nie widzę możliwości naśladowania takiej drogi.

Nasuwa się pewne wyjaśnienie sytuacji psychologicznej polskiego kierownictwa państwa. Otóż Śmigły-Rydz i Beck po prostu zakładali, że w interesie własnym mocarstw zachodnich jest wystąpić przeciw Niemcom, kiedy one walczą przeciw Polsce. Później nie będzie już czasu. Uderzenie niemieckie skieruje się na Zachód. W Warszawie na pewno nie doceniono dysproporcji sił między Polską a Rzeszą Niemiecką. Wszystko wskazuje na to, że Beck był utrzymywany przez Rydza-Śmigłego w nieświadomości co do realnej siły polskiej armii. Mam wrażenie, że przedstawiał mu tę siłę zbyt optymistycznie. Przekonywano Becka, że polskie wojsko jest poważną siłą - czwartą armią Europy, po Niemcach, Francji i oczywiście ZSRS. Nawet jeśli tak było, to szans w starciu z niemieckim blitzkriegiem Polska nie miała. Mówiąc to co mówię, nie chcę zapominać, że istnieją dokumenty świadczące o tym, iż polska dyplomacja miała wątpliwości co do prawdziwych zamiarów mocarstw zachodnich. W lipcu 1939 roku wiceminister Jan Szembek stwierdził, że alianci "chcą nas rozegrać". W domyśle - słowa te znaczą, że raczej nie przyjdą nam z pomocą. Jednak ogólnie liczono na pomoc militarną sojuszników, zwłaszcza na uderzenie lotnicze na niemieckie obiekty przemysłowe. Zresztą w polskich planach obronnych, które tworzono już od 1936 roku po remilitaryzacji Nadrenii, spodziewając się niemieckiej napaści, Wojsko Polskie miało być tym, które pierwsze przyjmie na siebie uderzenie wroga i rozegra pierwszy etap koalicyjnej wojny przeciw państwu Hitlera. Pierwszy autor tego zarysu planu, generał Tadeusz Kutrzeba zakładał, że zgodnie z teorią wojny pruskiego generała Carla von Clausewitza, atakuje się na początku słabszego nieprzyjaciela. Skoro więc Niemcy za wrogów mieliby Francję i Polskę, to wiadomo było, że zaatakują słabszą militarnie Polskę. Według generała Kutrzeby, Polska miała bronić się od sześciu do ośmiu tygodni, dopóki nie nadejdzie francuska pomoc. Natomiast Śmigły-Rydz powiedzieć miał, że Polska jest "przednią strażą" armii koalicji alianckiej w wojnie z Niemcami.

Czy biorąc pod uwagę wszystkie te fakty można powiedzieć, że Polska została wciągnięta do wojny przez Francuzów i Brytyjczyków? Czy tak naprawdę gwarancje mocarstw zachodnich nie skierowały niemieckiego uderzenia na nas?

- Ja się z taką tezą nie zgadzam, ponieważ ona implicite sugeruje, że w przypadku braku gwarancji Polska spełniłaby żądania i skapitulowała przed Niemcami. Tymczasem absolutnie tak nie było. Decyzja o odrzuceniu żądań Berlina i walce zbrojnej nawet w osamotnieniu zapadła w styczniu 1939 roku, a więc zaraz po powrocie Becka do Warszawy po rozmowach z Hitlerem w Berchtesgaden. Na początku stycznia 1939 roku Polska była krajem właściwie izolowanym. Miała oczywiście na papierze sojusz z Francją, ale faktycznie nic on nie znaczył - nie więcej niż alians francusko-czechosłowacki. W Europie nienawidzono Polski za bardzo kontrowersyjne odebranie Zaolzia Czechom. Zresztą mieliśmy bardzo złą prasę już wcześniej. Polskę postrzegano jako konserwatywną dyktaturę wojskową, a do tego katolicką. To oczywiście nie za bardzo miało związek z rzeczywistością, bo przecież piłsudczycy byli ludźmi religijnie indyferentnymi, ale istniał stereotyp i oddziaływał on na wyobraźnię człowieka Zachodu. Dla wielu ludzi z kręgu liberalnych i lewicowych elit na Zachodzie, dużo bardziej pociągająca była totalitarna dyktatura Stalina, bo przecież, mimo zbrodni, była "postępowa". Przykładem takiej percepcji naszego wschodniego sąsiada pozostaje znany pisarz brytyjski George Bernard Shaw, którego zdumiewających opinii nie będziemy tu cytować.

Czy zatem była szansa uniknięcia wojny przez Polskę albo wejścia do niej zgodnie z założeniami Piłsudskiego, czyli później albo na samym końcu?    

- Dużo później do wojny nie mogliśmy wejść. Natomiast można poważnie się zastanowić nad tym, czy drugiej wojny światowej nie dało się uniknąć, gdyby remilitaryzacja Nadrenii w marcu 1936 roku spotkała się z należytą militarną odpowiedzią Francji. Polska zadeklarowała wówczas dochowanie postanowień sojuszu, co oznajmił Beck, a dodatkowo potwierdził Śmigły-Rydz. Konsekwencje uderzenia Francji byłyby dla Niemiec bardzo poważne. Można to przyjąć z góry. Młody wówczas jeszcze reżim Hitlera, nie miał na koncie większych sukcesów. Wehrmacht wprawdzie już istniał, ale nie był dostatecznie uzbrojony. Z tych powodów wiosna 1936 roku to - moim zdaniem - ostatni moment na ocalenie Europy przed Niemcami bez ogólnoświatowej wojny, a w każdym razie ostatnia szansa powstrzymania Niemiec bez udziału w wojnie Sowietów. Natomiast po marcu 1936 roku druga wojna światowa staje się nieunikniona.

Historykowi oczywiście ciężko jest powiedzieć, że coś jest nieuniknione, bo to "pachnie" marksizmem. Mnie nie o takie rozumowanie chodzi. Chcę tylko powiedzieć, że po prostu nie potrafię sobie wyobrazić innego momentu na powstrzymanie Niemiec w ich pochodzie ku kontynentalnej hegemonii. Niemcy przecież nie liczyły się z żadnym prawem międzynarodowym, żadnymi zobowiązaniami, co zresztą Hitler jawnie mówił współpracownikom. Niemiec nie dało się powstrzymać za pomocą słów, protestów, wezwań i ostrzeżeń. Trzeba się również zastanowić, jaka byłaby sytuacja, gdyby doszło do brytyjskich i francuskich nalotów lotniczych na Niemcy w pierwszych dniach września? Czy moglibyśmy mówić o szansach wygrania wojny koalicyjnej z Niemcami już w roku 1939? Nie potrafię oczywiście tego powiedzieć. Na pewno jednak sytuacja stałaby się inna, niż była w rzeczywistości. A tak właściwie nie zrobiono nic, by pomóc Polsce. Francuska mobilizacja powszechna, zadekretowana 3 września, nie mogła przecież odstręczyć Niemców od podboju Polski. Nie wiadomo też jak zachowałby się Związek Sowiecki, gdyby alianci przyszli Polsce z realną pomocą.

Skłaniam się do tezy przeciwnej niż ta, którą wypowiedział kiedyś profesor Jerzy Łojek. Uważał on, że gdyby mocarstwa zachodnie przyszły nam z pomocą zgodnie z postanowieniami umów sojuszniczych, to Stalin i tak zaatakowałby Polskę i to prędzej niż 17 września 1939 roku. Chciałby bowiem zająć to, co miał obiecane przez Niemców na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow. Ja jednak uważam, że Stalin ewidentnie wyczekiwał do momentu, kiedy nabierze pewności, że mocarstwa zachodnie nie przyjdą Polsce z żadną pomocą. Czekał dwa tygodnie, bo przecież 17 września upłynęło dokładnie tyle od wypowiedzenia wojny Niemcom przez mocarstwa zachodnie 3 września. Stalin zresztą zawsze był zwolennikiem pewnej ostrożności w polityce zagranicznej. Dlatego też uważam, że sowiecka agresja 17 września było skutkiem bezczynności francuskich i brytyjskich wojsk na Zachodzie. Zresztą przewidział to Szembek, który pisał 2 września do ambasady w Bukareszcie, że jeśli kampanię z Niemcami szybko przegramy, a pomoc aliantów nie nadejdzie, to trzeba się liczyć z uderzeniem Armii Czerwonej ze Wschodu. To były przewidywania wyrażane oczywiście bez znajomości tajnego protokołu paktu Ribbentrop-Mołotow. Przypomnijmy na koniec, że treść tego dokumentu znali Francuzi, Amerykanie i prawdopodobnie Włosi. Nie przekazano go jednak Polsce. Stany Zjednoczone nie uznały tego za stosowne. Francja obawiała się, że jeżeli przekaże stronie polskiej wiedzę o porozumieniu niemiecko-sowieckim, to dojdzie psychologicznej demobilizacji w Polsce. Nie będzie więc ona w stanie walczyć, aby dać mocarstwom zachodnim szansę zyskania na czasie. Tak to niestety wyglądało.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy