H. Kościa: 1 sierpnia 1944 czułam się jak goniec wolności

Idąc 1 sierpnia z biało-czerwonymi opaskami dla harcerek z hufca czułam się jak goniec wolności - mówi Hanna Kościa, łączniczka i sanitariuszka, która walczyła w powstaniu warszawskim w rejonie Placu Trzech Krzyży.

- Ok. godz. 15 komendantka Jola Wodecka posłała mnie po powstańcze opaski do zakonspirowanego lokalu. Hanna Wojewódzka (z Wojskowej Służby Kobiet AK) odliczyła mi je i zupełnie niesłużbowo powiedziała "To wiecie, że zaczynamy o piątej". Było to dla mnie wielkie przeżycie. Idąc z tymi opaskami czułam się jak goniec wolności - powiedziała PAP.

Sam wybuch powstania dla 16-letniej harcerki nie był niespodzianką, wraz z innymi była szkolona w pierwszej pomocy i łączności. Bazą hufca był istniejący do dziś Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych przy Placu Trzech Krzyży 4/6 w Warszawie, gdzie w ramach Sanitariatu Okręgu Warszawskiego AK działał powstańczy punkt pomocy medycznej.

Reklama

Ona sama należała do zastępu "Świetliki" powstałego jesienią 1941 r. z kilku dziewcząt, pochodzących z Krzemieńca na Podolu, do którego dołączyły dziewczęta ze szkół przy ul. Wiejskiej.

W 1943 r. na bazie "Świetlików" powstała 1. Warszawska Żeńska Drużyna Harcerek, tzw. Zielona, która wraz z 1. Warszawską Drużyną Błękitną weszła w skład hufca "Wybrzeże Kościuszkowskie". 24 harcerki pomagały w zdobywaniu materiałów opatrunkowych, zaopatrzenia, łączności i opiece nad rannymi.

Z Krzemieńca Kościa (panieńskie nazwisko Czarnocka) ewakuowała się do Generalnej Guberni wraz z rodziną po aresztowaniu jej ojca Stefana - starosty i kuratora liceum krzemienieckiego (1930-37). Matka Halina Czarnocka była sekretarką szefa Sztabu Generalnego AK gen. Tadeusza Pełczyńskiego (po aresztowaniu 23 kwietnia 1943 była więziona w Pawiaku, Oświęcimiu i Bergen Belsen).

Młoda sanitariuszka pierwsze ważne zadanie dostała już 2 sierpnia. - Musiałam czołgać się do rannej wśród pomidorów (niewielki ogródek mieścił się na terenie instytutu - PAP), by przyciągnąć ją i wynieść na noszach. Bardzo szybko zmarła. Jej dowódca, jak się okazało ukryty wśród krzaków pomidorów, krzyknął do nas "Po mnie wróćcie jak będzie ciemno. Jestem tylko kontuzjowany, a ona ma ważny meldunek". Gdy konała przypomnieliśmy sobie o tym. Meldunek był listą polskich kolaborantów. Trzeba było dostarczyć go do Komendy Głównej.

Plac Trzech Krzyży był pod stałym intensywnym ostrzałem niemieckim. - Od budynku YMCA (Konopnickiej 6), Sejmu. Na rogu Brackiej był gołębiarz (snajper), który do nas strzelał. Zdobycie przez żołnierzy batalionu "Miłosz" budynku szkoły Królowej Jadwigi i kina Apollo ułatwiło przemieszczanie się, a potem zdobycie YMKI przez oddział porucznika Mundka 2 września, bo można było iść przez ogród Instytutu. Nie mniej ostrzał był - dodaje.

Jako sanitariuszka często była posyłana w różne miejsca w poszukiwaniu środków dezynfekujących, których stale brakowało. Któregoś dnia wybrała się z plecakiem po gruzach i ruinach po denaturat pod Politechnikę. Dostała 10 butelek, ale w drodze powrotnej na Wilczej zaskoczył ją nalot sztukasów. - Rzucano bomby zapalające, a mnie stłukła się jedna butelka, denaturat ściekał po plecach, a pięty parzył ogień. Łatwo mogłam się spalić - opowiada.

Regularnie chodziła z meldunkami do komendy II Rejonu (śródmieście południowo-wschodnie) przekazywanymi kpt. lekarzowi Olgierdowi Buraczewskiemu ps. "Hołomnicki".

Pod koniec Powstania wyprawiała się po proso, lub niełuskany jęczmień. Z tego ostatniego pochodzącego ze składów browaru Haberbuscha i Schiele'a gotowano "zupę pluj", bo trzeba było wypluwać łupiny. Każda wyprawa na Śródmieście Północne wymagała przejścia przez Aleje Jerozolimskie, co nie było łatwe, bo Niemcy mieli tam drogę przelotową.

- Trzeba było mieć przepustkę i przeczołgać się pod barykadą - mówi.

Jedną z akcji, w której brała udział była niebezpieczna wyprawa do zdobytego przez powstańców batalionu "Miłosz" niemieckiego lazaretu polowego na Książęcej (dawnego szpitala św. Łazarza), ponieważ istniała nadzieja, że mogą tam być środki opatrunkowe. Wraz z dr. Franciszką Burską, Kościa musiała czołgać się ze skarpy w dół.

- Nawet dziwiłam się, że pani doktor wybiera się w niebezpieczną wyprawę, skoro jest tak cenna w naszym punkcie, ale tłumaczyła mi, że rozpozna, co warto brać - wspomina.

Najcięższe walki w powstaniu toczyły się po wschodniej stronie Placu Trzech Krzyży w rejonie szpitala św. Łazarza i ulicy Książęcej, będącej jedynym łącznikiem między Śródmieściem, a Powiślem Czerniakowskim.

- Byłam pod wielkim wrażeniem dr. Burskiej. Nieraz widziałam jak postrzępione ciało rannego potrafi pozszywać, choć jako laryngolog nie w tym przecież się specjalizowała. Dzięki niej nasz punkt działał do samego końca - wspomina.

PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy