Koniec świata 17 września. Wkroczenie Armii Czerwonej do Lwowa

Jak wyglądało wkroczenie Armii Czerwonej do Lwowa we wrześniu 1939 r. i początek sowieckiej okupacji tego miasta - wspomina Adam Macedoński, artysta plastyk, twórca Instytutu Katyńskiego w Polsce.

"Był świadkiem wkroczenia Sowietów na polską ziemię. Doświadczył dziesiątków lat czerwonej niewoli. Walczył o prawdę o Zbrodni Katyńskiej. 10 kwietnia 2010 roku z powodu chwilowej choroby nie poleciał do Smoleńska" - taką zapowiedzią zaczyna się wywiad rzeka Anny Zechenter z Adamem Macedońskim, opublikowany przez krakowskie Wydawnictwo AA w książce "Pod czerwoną okupacją". Przedstawiamy jej fragmenty. 

Ostatnie wakacje

Anna Zechenter: Przeżył Pan, jako dziecko, koniec, upadek swojego świata, bo urodził się Pan przecież i dorastał w polskim Lwowie. We wrześniu 1939 roku najpierw uderzyły na Polskę Niemcy, a 17 września Kresy Wschodnie zajęli Sowieci. Do Lwowa weszli kilka dni później, 22 września...

Reklama

Adam Macedoński: Trudno uwierzyć, jak nagle się nam całe życie rozpadło. Jeszcze parę miesięcy wcześniej byłem z moją siostrą Wandą u wuja Józefa Grabca, brata matki, w Berezowicy Wielkiej na wakacjach, jeszcze pływałem w Serecie, jeszcze piekłem kukurydzę z miejscowymi ukraińskimi dziećmi, z którymi się dobrze dogadywałem, bo w szkole we Lwowie uczyli nas ukraińskiego - takie były przepisy na terenach, gdzie mieszkali Rusini. Ponieważ brat matki ożenił się z Ukrainką, więc kuzynki z Berezowicy były z pochodzenia półkrwi Ukrainkami, o czym później nie chciały nawet pamiętać, bo się napatrzyły na straszne rzezie na Polakach - w latach 1943 i 1944 Ukraińcy wymordowali tamtejszych mieszkańców. Wolały więc zapomnieć o swoich ukraińskich korzeniach.

 Te ostatnie wakacje na Kresach, takie beztroskie, w sielankowym świecie... My, dzieci, nie przeczuwaliśmy nadciągającej apokalipsy. Dom wujostwa - lepiankę z klepiskiem - otaczały drzewa owocowe, skakaliśmy na słomę w stodole, goniliśmy się po ścierniskach. Strasznie kłuło mnie w nogi, więc kuzynki się przekomarzały po ukraińsku: "Na czym stoisz? Na bodiaku. A czoho tebe ne kołe? Bo ja w chodaku! (Na czym stoisz? Na bodziaku. A dlaczego cię nie kole? Bo ja w chodakach). Chodziliśmy nad Seret, rzeka miała piaszczyste dno, czyściutkie, wodę przejrzystą z mnóstwem ryb. Ukrainki pływały w koszulach, które nadymały się jak balony, a mężczyźni w długich kalesonach z troczkami.

Czaban - tak Rusini mówili na pastucha - nauczył mnie piec kukurydzę nad ogniskiem rozniecanym z krowiego łajna, bo drewna tam brakowało. Pokazywał mi, jak jeździć na koniu bez siodła, raz mi dał do picia horiłku - gorzałkę, po której strasznie mi się kręciło w głowie. (...)

Wróciliśmy z końcem lata 1939 do Lwowa. Rok wcześniej kupiliśmy mieszkanie w świetnym miejscu na Łyczakowie, obok Parku Głowackiego i cmentarza Łyczakowskiego: dwa pokoje z kuchnią, z łazienką, na pierwszym piętrze, z oknami na Łyczakowską. Kiedy się tam przeprowadziliśmy w 1938 roku, szedłem właśnie do drugiej klasy w szkole im. Szymona Zimorowica przy ulicy Zimorowica, słynnego poety barokowego.

"Wojna, wojna!"

Nagle słyszymy w radiu, że wybuchła wojna. Wyły syreny, ponieważ Niemcy atakowali Lwów już pierwszego dnia z powietrza. Poszedłem do mojej szkoły podstawowej przy Zimorowica, żeby się zapisać do trzeciej klasy, ale tam nam powiedzieli, że nie będzie lekcji. Pamiętam, z jaką radością biegłem z kolegami do domu, wołając: "wojna, wojna!".

Myśmy się strasznie cieszyli, bo byliśmy wychowani w micie zwycięstwa. Pierwsza wojna, o którą się Polacy modlili, dała nam niepodległe państwo. Uczyłem się piosenek: "Nasze małe żołnierzyki na placówkach stoją / i śpiewają bolszewikom, / że się ich nie boją. / Nic a nic". Kształtowało nas pokolenie, które przeżyło i odrodzenie Polski, i rok 1920. Znajomy mojego ojca był w Rosji podczas przewrotu bolszewickiego, opowiadał o okrucieństwach komunizmu.

Ciągle się wspominało Orlęta Lwowskie - młodych obrońców polskiego Lwowa z czasów wojny polsko-ukraińskiej 1918-1919 i polsko-bolszewickiej z 1920 roku. Dzieci walczyły wtedy o miasto na wszystkich ulicach, do boju szły całe szkolne klasy, całe podwórka. Najmłodszy obrońca miał dziewięć lat, czterdziestu - od dziesięciu do dwunastu lat, ponad siedemdziesięciu - po trzynaście, ponad stu - po czternaście. Piętnasto- i szesnastolatków było ponad tysiąc. Dorośli nam opowiadali o czternastoletnim Jurku Bitschanie, że walczył w pierwszym szeregu, że zginął na cmentarzu Łyczakowskim, tuż przed nadejściem odsieczy dla Lwowa.

Myśleliśmy z kolegami, że teraz my będziemy dokonywać bohaterskich czynów. Przecież znów jest wojna, więc dostaniemy karabiny i pójdziemy bronić Lwowa - jak nasi ojcowie - i zwyciężymy, oczywiście.

Ponieważ miasto było bombardowane, wszystkie okna trzeba było zaklejać taśmami na krzyż, żeby szyby nie popękały. Kiedy bomby spadały, myśmy gonili po podwórkach i ulicach, a rodzice za nami, żeby nas zapędzić do domu. Ilekroć zaczynał się nalot, biło się młotkiem w szyny kolejowe - dźwięk niósł się daleko.

Pewnego razu podczas nalotu wszyscy z naszego domu zbiegli do piwnicy. Jedna z bomb spadła na stację kolejową Łyczaków, niedaleko szkoły - wszystkie świece w piwnicy zgasły od podmuchu. Wtedy pierwszy raz z innymi dziećmi doświadczyliśmy, co znaczy strach. Kiedy światło zgasło, wszystko zaczęło się chwiać w posadach, jakby dom miał runąć. I węgiel przesypywał się spod jednej ściany pod drugą. Starsi w pierwszym odruchu uciekli do wyjścia, a my zostaliśmy, bo się baliśmy w tych ciemnościach ruszyć z miejsca, tylko wrzeszczeliśmy. Dorośli od razu połapali dzieci i wynieśli. Wszyscy dosłownie płakaliśmy ze szczęścia, że nas nie zasypało. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłem, jak potężny może być strach - i instynkt życia. Przecież dorośli w pierwszym odruchu pobiegli do wyjścia, dopiero po sekundzie się zreflektowali i po nas zawrócili.

Mój ojciec w tym czasie dowoził żywność na linię frontu - przecież Lwów bronił się prawie tak długo, jak Warszawa, do 21 września. Zawsze wracał do domu spocony, bo było gorąco, golił się, zmieniał koszulę i znowu jechał. A raz się rozpłakał. Mama pyta, co się stało, więc ojciec wydusił z siebie przez łzy, że taka piękna młodziutka dziewczyna, może szesnastoletnia gimnazjalistka, została ranna w okopie. Kula trafiła ją w ramię. Ojciec chciał ją odwieźć do szpitala, a ona mu powiedziała, że to nic, że drugą ręką będzie strzelać.

Najgorszy był ten smród

W różnych wspomnieniach z 1939 roku moment wkroczenia Sowietów na ziemie polskie, zgodnie z niemiecko-sowieckim paktem Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939 roku, którym obaj najeźdźcy podzielili zawczasu Polskę między siebie, przedstawiany jest jak wtargnięcie Azjatów - dzikich i przerażających. Pamięta Pan czerwonoarmistów?

- Tamte wrażenia wryły mi się głęboko w pamięć. Kiedy Rosjanie weszli do Lwowa, to najgorszy był ten smród, który ze sobą przynieśli - straszny. Lwów jest pięknie położony na wzgórzach. Wszędzie ciągnęły się parki, ogrody, pełno kwiatów, krzewy bzu, kasztany jadalne. Miasto trochę zbliżone stylem życia do śródziemnomorskiego, bo codziennie było corso, wszyscy elegancko ubrani, spacerowali, spotykali się, kłaniali, zawierali znajomości, okazywali sobie wzajemny szacunek, prowadzili pogawędki

I nagle ten odór nadciągnął, taki straszny smród. Bolszewicy, którzy weszli, nie wyglądali jak armia - to była horda biedaków i żebraków, a do tego brudnych dzikusów. Płaszcze mieli postrzępione, niektórzy nosili takie długie, że po ziemi się za nimi wlokły, i szmaciane szpiczaste czapki. Nogi poowijane szmatami, niejeden szedł boso. I wszyscy byli strasznie niscy. Pamiętam taką scenę: moja matka patrzy przez okno, bo strzegła domu dzień i noc, spogląda więc przez firankę - bo ta dzicz strzelała w okna, jak tylko kogoś zauważyli - i nagle wykrzykuje do nas: "O Boże, to oni dzieci do wojska biorą!". Bo wszyscy bolszewicy byli uderzająco mali.
Zapamiętałem wygłodzoną hordę przeważnie skośnookich, bardzo niskich i chudych, zwyrodniałych pod względem fizycznym. Oszpeceni chorobami, niejednemu brakowało oka, albo nos miał całkiem zniekształcony, bo wśród nich panował syfilis. Śmierdzieli potem, rzygowinami - przecież pili wódkę z aluminiowych manierek. Jakie to jest szkodliwe: aluminium ze spirytusem! Nie mieli co jeść, tylko pili, więc z głodu zabierali dzieciom kanapki.

Tymczasem nadszedł dzień świętego Mikołaja, w szkole już nie było polskich nauczycieli - pamiętam Ukrainkę spod Winnicy, panią Tuszyńską, która znała polski i nas uczyła. "Dzieci, jaki mamy dzisiaj dzień?" - pyta 6 grudnia 1939 roku. "Świętego Mikołaja, proszę pani" - odpowiadamy chórem i z radością, bo spodziewaliśmy się, że coś dostaniemy. "A dlaczego się tak cieszycie?" - ciągnie Tuszyńska. "No bo święty Mikołaj przynosi podarunki" - my na to. A ona: "Dał wam już dzisiaj coś Mikołaj?", "Jeszcze nie proszę pani, jeszcze nie!". "To pomódlcie się do niego - mówi ona. - Może wam coś da". Nie bardzo wiedzieliśmy, o co jej chodzi i jak się mamy modlić. "Mówcie tak - pouczyła nas poważnie Tuszyńska - Kochany święty Mikołaju, daj nam prezent. Powtarzajcie tak, aż przyjdzie z prezentami". Byliśmy pewni, że przyjdzie - jak co roku - ktoś w przebraniu świętego Mikołaja i coś dostaniemy. No to zaczynamy: "Kochany święty Mikołaju, prosimy, podaruj nam coś ładnego". A tu nic. To my jeszcze raz: "Święty Mikołaju, przyjdź do nas!" - "No i co - triumfuje pani Tuszyńska. - Gdzie jest wasz Mikołaj?". "Nie wiemy" - byliśmy trochę zdezorientowani. "No to teraz spróbujcie poprosić: Kochany bat’ko Stalinie, daj prezenty". Połapaliśmy się natychmiast, jak to dzieci, o co chodzi i wołamy chórem "bat’kę Stalina". Drzwi się otwierają, wchodzi Sowiet w mundurze enkawudzisty, z czerwonym otokiem na czapce, wygolony i wyperfumowany tak, że w całej klasie perfumami zapachniało. Za nim dwóch sołdatów wnosi olbrzymi kosz, pełen czekoladek z krakowskich zakładów Adama Piaseckiego, także z lwowskiej firmy Parowa Fabryka Cukrów i Czekolady HAZET. Wszystko polskie, kradzione. A do tego czerwone chorągiewki.

Rodzice nie musieli dzieciom tłumaczyć, że to propaganda..

- Nie, nie. Przecież myśmy w tym wszystkim żyli, nikt nam nie musiał niczego tłumaczyć - pamiętaliśmy życie sprzed wejścia Sowietów. Rodzice ostrzegali nas: "Uważajcie, żeby was nie zabili, nie okradli, nie wychodźcie sami daleko od domu". (...)

We wrześniu 1939 roku Sowieci rozwiesili ogłoszenia, żeby wszyscy policjanci i urzędnicy policyjni zgłosili się na Zieloną Rogatkę, gdzie dostaną pracę i nowe dokumenty. Mój ojciec postanowił tam pójść, ale po drodze rozglądał się, czy nie ma jakiejś pułapki. No i zauważył, że ulica, która tam prowadziła, była zastawiona, ślepa, bez odwrotu, a za parkanami z obu stron dojrzał poukrywane stanowiska karabinów maszynowych. Odskoczył gdzieś w bok przez płot i udało mu się zawiadomić kolegów, żeby tam nie szli. Ale niektórzy jego znajomi zginęli. Tych, co przyszli, Sowieci rozstrzelali na miejscu. Od tego czasu ojciec się ukrywał.

-------------------------------------------

Fragmenty rozmowy Anny Zechenter z Adamem Macedońskim. "Pod czerwoną okupacją", Wydawnictwo AA, Kraków 201

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji serwisu Nowa Historia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lwów | II wojna światowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy