"Nie dali się rozbić Sowietom"

"W żadnej innej bitwie z polskim podziemiem nie zginęło aż tylu Sowietów" - tak o stoczonej 15 czerwca 1946 roku pod Zwoleniem bitwie podziemia antykomunistycznego z oddziałami Armii Czerwonej pisze w książce "Obywatel 'Igła' – krawiec ze Skaryszewa" profesor Grzegorz Motyka. Poniżej można przeczytać fragment wydawnictwa dotyczący starcia pod Zwoleniem.

Na początku czerwca 1946 r. Franciszek Jaskulski "Zagończyk" postanowił rozbić Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Kozienicach i uwolnić przetrzymywane tam osoby. Datę akcji wyznaczono na 15 czerwca. Doszło wówczas do skoncentrowania oddziałów partyzanckich, m.in. Władysława Kozłowskiego "Oriona", Tadeusza Bednarskiego "Orła" oraz Tadeusza Zielińskiego "Igły". Nad całością polskich sił - w sumie około stu ludzi - komendę objęli "Zagończyk" i "Orion". Akcja rozpoczęła się od "polowania" na ciężarówki przejeżdżające trasą Radom-Zwoleń. W tym celu w rejonie wsi Podgóra zorganizowano zasadzkę, która zatrzymywała i przejmowała samochody. Partyzanci chcieli dojechać nimi do Kozienic, a tam zapewne przedstawić się w UB jako grupa operacyjna ścigająca bandytów. Po Polsce przemieszczały się w tym czasie liczne grupy żołnierzy Armii Czerwonej. Obok setek tysięcy zdemobilizowanych czerwonoarmistów wracających do domu były to m.in. pododdziały stacjonującej w kraju Północnej Grupy Wojsk, które wykonywały różne misje. Ponadto przez Polskę prowadziło kilka tras, po których przeganiano do ZSRS wielkie stada bydła i koni zdobytych w Niemczech. Dla miejscowości, w pobliżu których pędzono zwierzęta, stanowiło to duży problem. Sowieci wypasali je na polach, nie zważając na niszczenie prywatnych upraw, a gdy część stada im padała, uzupełniali jego stan rekwizycjami w okolicznych wioskach. Do ZSRS wywożono zresztą całą masę zdobyczy: meble, samochody, statki, przedmioty użytku domowego itp. Wielu czerwonoarmistów wykorzystywało każdy moment nieuwagi dowódców, aby wymknąć się z transportu czy garnizonu i w najbliższej restauracji lub prywatnym domu znaleźć alkohol. Wyprawom tym często towarzyszyły rozboje. W pobliżu stacji kolejowych władze zaobserwowały zjawisko, kiedy - jak to określano - "ludzie w mundurach Armii Czerwonej" nie płacili w restauracjach i barach za wódkę i jedzenie. Dochodziło do licznych rabunków, gwałtów, a nawet zabójstw. Niektórzy żołnierze dezerterowali i tworzyli bandy włóczące się po okolicy i terroryzujące mieszkańców. (...)

Reklama

Partyzanci czatujący w zasadzce w krótkim czasie zatrzymali i przejęli 11 sowieckich ciężarówek z kolumny samochodowej Armii Czerwonej nr 1143A dowodzonej przez kpt. Gałkina. Zabili przy tym 9 kierowców, a kolejnego ranili. Jakby tego było mało, niebawem w ich zasadzkę wpadł kolejny samochód z 70 Pułku Samochodowego. Jechała nim grupa 25 kierowców, którzy odprowadzili zdobyczne niemieckie samochody do Włodzimierza Wołyńskiego i właśnie wracali do macierzystej jednostki w celu wykonania kolejnego kursu. Nie byli to więc w żadnym wypadku zdemobilizowani żołnierze i wydaje się też mało prawdopodobne, aby nie byli uzbrojeni. Inna rzecz, że raczej nie zdążyli użyć broni. Sowiecka ekipa została wzięta do niewoli. 24 czerwonoarmistów partyzanci rozstrzelali. Ciała kilku porzucono w przydrożnym rowie, a pozostałych zakopano w niedalekim lesie, w naprędce wykopanych grobach. Jeśli wierzyć oficjalnej sekcji zwłok, w pośpiechu pogrzebano żywcem przynajmniej dwóch Sowietów, którzy najpewniej udawali zabitych, a w czasie egzekucji nie zostali nawet ranni. Inny czerwonoarmista, choć został raniony, żył jeszcze, gdy wrzucono go do mogiły. Zapewne nigdy nie dowiemy się, czy za bezwzględnym postępowaniem z radzieckimi żołnierzami kryła się wyłącznie chęć zemsty za przestępstwa popełniane przez ich kolegów, czy też chodziło raczej o zachowanie w tajemnicy prowadzonej akcji.

Po dokonaniu egzekucji partyzanci wyruszyli do Kozienic. Gdy dojechali do Zwolenia, część z nich skręciła do miasteczka, gdzie rozbroiła posterunek milicji, wzięła do niewoli kolejnych dwóch czerwonoarmistów i przerwała połączenia telefoniczne, a następnie wyruszyła z miasta za kolegami, którzy jechali przodem. Pech chciał, że Polacy jechali drogą, którą sowieckie dowództwo wyznaczyło do przepędzenia stad koni z Niemiec do ZSRS. Tzw. Trasa nr 2 prowadziła z Wrocławia przez Kępno, Piotrków, Opoczno, Radom, Puławy i Lublin do Włodzimierza Wołyńskiego. Pomiędzy 15 kwietnia a 20 maja 1946 r. Sowieci postanowili przegnać nią 35 tys. koni. Drugorzędne jest, czy plan ten został opóźniony, czy też zaczęto transport kolejnej partii zwierząt. Tak czy inaczej w drodze do Kozienic, w okolicy Strykowic postanowiła się zatrzymać na noc grupa wartownicza Armii Czerwonej - 51 kondepo (rezerwowy pododdział konny) w sile dwóch dywizjonów. Ponieważ aktywność "Zagończyka" pokazywała, że droga prowadząca przez okolice Puszczy Kozienickiej zagrożona jest przez polskie podziemie, Sowieci zdecydowali, że w celu ochrony przepędzanych koni przerzucą do Radomia dodatkowo 2 batalion 90 pułku wojsk NKWD podlegający Północnej Grupie Wojsk. Obowiązywała go wydana jeszcze 15 stycznia 1946 r. dyrektywa gen. Rogatina nr 10/1-009643 nakazująca likwidację "wszystkich małych band" działających w okolicy jego miejsca postoju. Enkawudziści nie mieli złudzeń co do nastawienia okolicznych Polaków: "Lokalna ludność [...] została przez bandytów sterroryzowana. Część ludności ma nastawienie reakcyjne i aktywnie pomaga bandytom". Z niepokojem zauważono, że w samym tylko powiecie kozienickim Polskie Stronnictwo Ludowe, uznawane przez NKWD za "podporę band", ma około czterech tysięcy członków, podczas gdy Polska Partia Robotnicza - ledwie trzystu.

Feralnego dnia pełniący obowiązki dowódcy 2 batalionu st. lejtn. Bezzubenko wysłał do wsparcia kondepo jedenastoosobową grupę bojową z samochodem pancernym. Na jej czele stanął dowódca 8 roty (kompanii) lejtn. Gord. Enkawudziści mieli na wyposażeniu radiostację, erkaem, pięć pistoletów maszynowych i cztery karabiny. O szesnastej czerwonoarmiści z kondepo założyli obóz. Sztab z osłoną rozlokował się w Strykowicach, cztery kilometry na północny wschód od Zwolenia. 1 dywizjon założył obóz dwa kilometry na wschód od miasta, a 2 - w rejonie wsi Praga. Wysłane z kondepo patrole miały zatrzymywać wszystkich poruszających się trasą Zwoleń-Kozienice. Lejtn. Gord po dotarciu do czerwonoarmistów wysłał do wsparcia patroli samochód pancerny z osłoną trzech ludzi uzbrojonych w peemy (dowodził nimi sierż. Merinow). Partyzanci wyruszający do Kozienic mieli zatem przed sobą stosunkowo silny pododdział wojsk sowieckich. Już kilometr za Zwoleniem, około godz. 21.15, natknęli się na trzyosobowy patrol kondepo, który kontrolował przejeżdżających. Leśni jadący pierwszą ciężarówką otworzyli huraganowy ogień, którym dosłownie zdmuchnęli trzech czerwonoarmistów i nie zatrzymując się, parli dalej. Strzały zaalarmowały jednak enkawudzistów z 90 pułku. Dowódca samochodu pancernego sierż. Piesczanski kazał obrócić wieżę i bez wahania otworzył ogień do nadjeżdżających. Strzałami z peemów wsparła go też osłona. Przejazd obok pancerki był niemożliwy, dlatego Polacy wyskoczyli z ciężarówek i po uporządkowaniu szeregów podjęli próbę ataku. Pod osłoną ognia enkawudzistów stanowiska bojowe zajął już jednak 2 dywizjon Armii Czerwonej, a na pole walki szybko dotarli też ze swoimi ludźmi mjr Krzyżanowski, naczelnik kondepo oraz lejtn. Gord. Takiej bariery partyzanci nie byli w stanie pokonać i zalegli. Gord nakazał, by samochód pancerny podjechał do mostu, a o toczącym się boju powiadomił przez radio dowództwo w Radomiu.

Tymczasem "Zagończyk" zdał sobie sprawę, że jego plan uderzenia na Kozienice skończył się niepowodzeniem, i nakazał rozpoczęcie odwrotu. Partyzanci wycofywali się w sposób uporządkowany. By zatrzymać napór Sowietów, dwukrotnie użyli pancerfaustów, jednak nie udało im się zniszczyć pancerki. W pewnym momencie na plac boju nadjechała reszta Polaków, zajęta dotąd rozbrajaniem milicjantów. Najpewniej był to oddział ppor. Władysława Kozłowskiego "Oriona", zastępcy "Zagończyka" i także znakomitego dowódcy. Polacy wystrzelili trzy czerwone rakiety i zaczęli krzyczeć, że są przybyłym z pomocą oddziałem Wojska Polskiego, po czym czerwonoarmiści z kondepo przerwali ogień i zaczęli powoli podchodzić do polskich stanowisk. Gdy zbliżyli się na odległość stu metrów, partyzanci zasypali ich gradem kul. Żołnierze zalegli i - jak enigmatycznie zapisał w meldunku gen. Władimir Rogatin - "ponieśli straty". Zamieszanie w szeregach Sowietów nie trwało długo i po chwili znów zaczęli spychać polskie oddziały. W tej sytuacji na sygnał zielonej rakiety partyzanci oderwali się od nieprzyjaciela i rozpoczęli odwrót do Puszczy Kozienickiej. Pojedyncze grupy znikały prawdopodobnie w opłotkach okolicznych wsi i samego Zwolenia, a następnie starały się przedostać do lasu. Sowieci, niewiele się zastanawiając, otworzyli ogień w stronę wsi Kopciucha, Jedlanka, Łysocha, Strykowice Górne, a nawet Zwolenia, wszczynając przy tym liczne pożary. Po drodze nieustannie krążył samochód pancerny, strzelając do wszystkiego, co jego załodze wydało się podejrzane.

Wiadomość o boju pod Zwoleniem wysłana przez lejtn. Gorda zaalarmowała 2 batalion w Radomiu. Już o 21.45 w sukurs czerwonoarmistom ruszyła naprędce sformowana grupa operacyjna. Składała się z 26 żołnierzy NKWD z 2 batalionu 90 pułku (z cekaemem i erkaemem) oraz 65 funkcjonariuszy radomskiego Urzędu Bezpieczeństwa (z czterema erkaemami). Na czele ekspedycji stanął lejtn. Smirnow, zastępca dowódcy batalionu do spraw politycznych. Podczas jazdy w okolicy wsi Podgóra zauważono na poboczu pięć ciał czerwonoarmistów oraz jednego ciężko rannego. Załadowano wszystkich na jeden z samochodów, który zawrócił do Radomia, a pozostali ruszyli dalej. O godz. 23.00 ekspedycja dotarła na miejsce boju, gdzie wciąż słychać było strzały - to Sowieci kontynuowali ostrzał okolicy. Lejtn. Smirnow dostał wiadomość, że "pojedynczy bandyci" ukryli się w Zwoleniu. Długo się nie namyślając, polecił, aby ubecy otoczyli miasto i nikogo z niego nie wypuszczali. Jednocześnie 26 enkawudzistów "przeczesało" je, zatrzymując podejrzanych (w praktyce niemal każdego dorosłego mężczyznę). Ujęto 120 osób, z których następnie po tzw. filtracji wyłowiono dziesięciu "bandytów". Ponieważ rezultaty akcji były znikome, enkawudziści zorganizowali zasadzkę w przewidywanym rejonie wycofywania się partyzantów, koło wsi Koszary. Nie przyniosło to jednak żadnych wyników, więc już 16 czerwca o godz. 5.00 rano zdjęto zabezpieczenia i rozpoczęto sprawdzanie samego placu boju.

Jak wynika ze sprawozdania gen. Rogatina, na polach znaleziono aż 46 trupów. 12 z nich było w mundurach Armii Czerwonej (były to straty kondepo), a 34 - w mundurach Wojska Polskiego. Ta druga liczba zaskakuje, ponieważ partyzanci przyznali się do straty 6-7 ludzi. W różnych publikacjach mówi się też o śmierci kilku osób cywilnych (w tym 2 dzieci). Najprawdopodobniej Sowieci zawyżyli na papierze liczbę odnalezionych ciał, ale nie można wykluczyć, że do grona zabitych "bandytów" zaliczyli przypadkowe ofiary wśród cywilów. Sowieci mieli zdobyć 13 erkaemów, 10 karabinów i 23 pistolety maszynowe. Te ostatnie "oddano Polakom", tj. przekazano WP lub UB. Grupa kawalerzystów straciła 9 zabitych, 13 rannych i 3 zaginionych, natomiast enkawudziści z 90 pułku mieli tylko lekko rannego. Licząc łącznie ze schwytanymi i rozstrzelanymi kierowcami, Sowieci stracili ogółem 40 zabitych, 16 rannych i 5 zaginionych. Duże straty na tyle poruszyły dowództwo, że gen. Rogatin nakazał wzmocnienie sił zabezpieczających trasy przepędzania koni i bydła. Tylko 90 pułk otrzymał dodatkowo sześć samochodów pancernych, które wraz z uzbrojoną w pistolety maszynowe osłoną miały patrolować zagrożone odcinki dróg przerzutowych. 3 lipca 1946 r. niedaleko wsi Podgóra (20 km na wschód od Radomia) komuniści znaleźli mogiłę z dziewiętnastoma ciałami żołnierzy Armii Czerwonej. Władze natychmiast nagłośniły całą sprawę, próbując wykorzystać ją propagandowo. Podporządkowana PPR prasa doniosła, że WiN "dokonały bestialskiego napadu na zdemobilizowanych żołnierzy Armii Czerwonej powracających do miejsc rodzinnych. Bezbronnych żołnierzy wyciągano z aut i mordowano wystrzałami w głowę. Ogółem zamordowano 18 osób". Rozstrzelanych pochowano z pełnymi honorami na cmentarzu w Radomiu. (...)

Bitwę pod Zwoleniem należy uznać za nierozstrzygniętą. Polacy nie osiągnęli celu strategicznego, jakim było rozbicie Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Kozienicach, jednak podjęli bój w otwartym polu ze stosunkowo silnym sowieckim pododdziałem i nie dali się rozbić. Co istotne, polskie oddziały partyzanckie, nieprzeznaczone przecież do bezpośrednich starć z nieprzyjacielem, zachowały po walce gotowość bojową. Dotyczy to również oddziału ppor. Tadeusza Zielińskiego "Igły", który niedługo potem przeprowadził kilka kolejnych udanych akcji zbrojnych. Niewątpliwie partyzanci zadali czerwonoarmistom ciężkie straty. Jeśli wliczyć w nie również ofiary zasadzki zorganizowanej na drodze, to w żadnej innej bitwie z polskim podziemiem nie zginęło aż tylu Sowietów.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy