Niezniszczalny druk "solidarnościowego" podziemia. Kisiel i pasta "Komfort" bronią konspiratorów

Od pierwszych godzin wprowadzenia stanu wojennego celem PRL-owskich służb było pozbawienie wszystkich niezależnych od władz organizacji jakiejkolwiek możliwości przekazywania informacji. Mimo zmasowanych akcji na podziemne punkty poligraficzne, nie udało się jednak uciszyć podziemia. Dzięki idei "niezniszczalnego druku", wykorzystującej m.in. pastę "Komfort" czy kisiel (!), a także upowszechnionym przez "Solidarność Walczącą" umiejętnościom drukarskim, nawet po największych akcjach SB wolny głos zawsze potrafił się odrodzić!

Nie tylko wyłączono telefony - owe "wyłączenie" polegało na rąbaniu wiązek kabli siekierami, skutkiem czego proces przywracania łączności był potem bardzo trudny i kosztowny - ale rekwirowany był sprzęt nadawczy każdego rodzaju, także należący do krótkofalowców nie związanych z opozycją.

Reżim zaatakował przede wszystkim znane mu punkty poligraficzne. Zabierano maszyny do pisania i powielacze, zamykano w więzieniach ludzi zajmujących się ich obsługą. Czasem sprzęt drukarski od razu niszczono. Tak było np. w siedzibie dolnośląskiej "Solidarności" przy ul. Mazowieckiej we Wrocławiu, gdzie 13 grudnia 1981 r. ZOMO przez zamknięte okna wyrzucało urządzenia nowoczesnej drukarni, dopiero co podarowanej przez norweskich związkowców.

Reklama

W bitewnym amoku zomowcy włamali się także do sąsiadujących z "Solidarnością" biur prorządowych (zwanych wtedy branżowymi) związków zawodowych, w których dokonali niemniejszego spustoszenia.

W ciągu paru dni przerwana została historia dziesiątek niezależnych inicjatyw wydawniczych, przestawały się ukazywać setki tytułów wolnej prasy.

Walka ocalonych

W pierwszych dniach stanu wojennego gazetki "Solidarności" i Niezależnego Zrzeszenia Studentów nadal drukowane były na terenie niezdobytych jeszcze przez wojsko i milicję, strajkujących zakładów pracy i uczelni. Te ostatnie reduty jawnego wolnego słowa na terenie Polski Ludowej w ciągu kilku dni ulec musiały gąsienicom czołgów, karabinom i pałkom.

Po kolejnych aresztowaniach ludzi walczących o wolność wypowiadania się było jeszcze mniej i mieli oni jeszcze mniej sprzętu. I niemal każdego dnia reżimowa telewizja informowała o kolejnych sukcesach Służby Bezpieczeństwa, likwidującej ostatnie niezależne drukarnie, poukrywane w ciasnych mieszkaniach, działające w piwnicach, szopach i garażach.

Informowano o drakońskich karach grożących ośmielającym się wykonywać czy kolportować jakiekolwiek nieocenzurowane pisma, choćby i takie przepisywane ręcznie. Przypominano, że działanie takie może być uznane za rozpowszechnianie treści godzących w porządek społeczny, co w realiach prawnych stanu wojennego może zakończyć się najwyższym wymiarem kary.

A jednak znajdowali się tacy, którzy zastraszyć się nie dali. Przed atakiem ZOMO na Politechnikę Wrocławską kilku jej pracowników wyniosło z uczelni maszyny do pisania, w tym jedną wyposażoną w rosyjską czcionkę, by za jej pomocą przygotowywać druk skierowany do żołnierzy sowieckich. W tych pełnych napięcia dniach nie wykluczano pojawienia się i takiej potrzeby.

Natychmiast po zdemolowaniu siedziby wrocławskiej "Solidarności" pojawili się w niej m.in. Wiesław Moszczak i Zbigniew Lazarowicz. To, czego zomowcy nie wynieśli lub doszczętnie nie roztrzaskali, udało się w bezpieczne miejsca przenieść, pomimo wojskowych i milicyjnych kordonów. Po trwającej czasem wiele dni naprawie uruchomiony został jeden powielacz, potem drugi i trzeci.

W pierwszych tygodniach stanu wojennego pełną parą, często 24 godziny na dobę, pracowały bardzo dobrze zakonspirowane drukarnie, których sieć Kornel Morawiecki zaczął budować jeszcze przed Sierpniem 1980. Między Łabą a Kamczatką nie było wtedy podobnych rozmiarów bastionu walki o wolność słowa.

Druk niemożliwy do pokonania

Podziemna struktura, kierowana przez Morawieckiego, już po paru miesiącach stanęła przed technicznymi barierami rozwoju. Sprzęt poligraficzny, który udało się uchronić przed przejęciem czy zniszczeniem przez służby PRL -u, był już nie tylko wykorzystywany w stu procentach, ale wręcz przeciążony ciągłą eksploatacją. Możliwość pozyskiwania kolejnych powielaczy stała się mocno ograniczona.

Maciej Frankiewicz, późniejszy szef wielkopolskiej "Solidarności Walczącej" (a jeszcze później wieloletni wiceprezydent Poznania), nie wahał się podejmować akcji wykradania maszyn drukarskich znajdujących się w dyspozycji państwowych zakładów i urzędów. We Wrocławiu elektryczne maszyny drukarskie konspiracyjnie wykonywał m.in. warsztat należący do rodziny Biernatów.

Wszystko to jednak nie zapewniało powstania poligraficznej bazy na miarę potrzeb i aspiracji Morawieckiego oraz jego ludzi. Tym bardziej, że zamknięte granice utrudniały przemycanie urządzeń z Zachodu, a co jakiś czas SB rozbijała kolejne działające w podziemiu drukarnie.

Kolejną niekorzystną okolicznością, z którą konspiratorzy musieli sobie poradzić, był brak pieniędzy. Wprawdzie tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego dolnośląskiej "Solidarności" udało się uratować gigantyczną sumę związkowych 80 milionów złotych, ale z tej kwoty do drukarskiej sieci Morawieckiego trafiło jedynie 150 tys. zł, przeznaczoną na najbardziej elementarne potrzeby.

Zakupiono za nie przede wszystkim tysiące ryz papieru. Ani złotówka nie została przeznaczona na cokolwiek takiego, jak kanapka dla drukarza, pracującego miesiącami w urządzonej w piwnicy drukarni, zapłata za prąd, czerpany na koszt ludzi udostępniających swoje mieszkania, czy na węgiel, jakim opalano lokale użytkowane przez konspiratorów w czasie trzaskających mrozów.

Oprócz owych 150 tys. złotych ludzie, którzy w nakładzie sięgającym kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy wydrukowali kilkadziesiąt pierwszych "wojennych" numerów pisma "Z Dnia na Dzień" - nie otrzymali nic. Trzeba było więc znaleźć sposób na podziemny druk na wielką skalę, który nie wiązałby się z dużymi kosztami.

Szkoła mistrzowskiej poligrafii

Wczesną wiosną 1982 r. krąg ukrywającego się Kornela Morawieckiego doszedł do wniosku, że w związku z ograniczonymi możliwościami pozyskiwania urządzeń poligraficznych podziemny druk powinien się opierać na wielokrotnie liczniejszych punktach drukarskich wyposażonych w sprzęt tani, mobilny, a przy tym umożliwiający osiąganie dużych nakładów o wysokiej jakości technicznej.

Morawiecki zdawał sobie sprawę z tego, że zasobem najcenniejszym nie jest nawet najdroższa i najdoskonalsza aparatura, lecz że są nim ludzie zdolni do wytrwałej pracy konspiracyjnej, wyposażeni w umiejętności działania nawet w najtrudniejszych warunkach. Z wydarzeń roku 1968 i 1970 pamiętał, jak bardzo brakowało wtedy możliwości drukowania. Powielane przez niego w latach sześćdziesiątych ulotki miały formę wypełnionych drukiem fotografii.

Lider "SW" doszedł do wniosku, że każdy działacz opozycji musi być nie tylko dobrym drukarzem, potrafiącym korzystać z różnych technik poligraficznych, ale też każdy powinien sam umieć zorganizować sobie druk, wykorzystując środki powszechnie dostępne każdemu mieszkańcowi PRL-u. Żelazna zasada , w myśl której "każdy nasz człowiek jest doskonałym, samodzielnym drukarzem i organizatorem druku", obowiązywała wszystkich członków utworzonej w czerwcu 1982 roku organizacji "Solidarność Walcząca".

Bardzo solidne, permanentne szkolenia drukarskie odbywali więc wszyscy członkowie "SW". Także ci, których charakter działalności nie był związany z drukowaniem, czyli radiowcy, nasłuchowcy, kurierzy, kolporterzy, łącznicy, redaktorzy, ochroniarze czy członkowie Grup Wykonawczych. Wychodzono z założenia, że bardzo prawdopodobne są sytuacje, w których członkowie "Solidarności Walczącej" znajdą się w sytuacji wymagającej zmiany form prowadzonej działalności.

Uważano też, że umiejętność organizowania druku i drukowania może być przydatna zarówno wtedy, gdy decydująca fala wystąpień społecznych pojawi się w miarę w szybko, w następnych miesiącach, jak też wtedy, gdy konspirację trzeba będzie kontynuować przez dziesięciolecia.

Eksplozja sitodruku

Techniką, na którą "Solidarność Walcząca" kładła największy nacisk, był sitodruk. Metoda ta jest stosunkowo pracochłonna, ale przy zachowaniu dużej staranności i posiadaniu wysokich umiejętności zapewnia najwyższą jakość druku oraz bardzo wysokie nakłady.

Do dodatnich stron sitodruku zaliczyć też należy możliwość zmniejszania liternictwa, nieograniczone urozmaicanie pism grafiką oraz to, co w realiach konspiracji bardzo ważne: drukowanie bez żadnego hałasu i przy umiarkowanym emitowaniu innych zdradzieckich sygnałów, jak zapachy (co było istotne przy posiadaniu wspólnych kanałów wentylacyjnych z sąsiadami).

Sitodrukiem można było powielać w dużej mierze za pomocą urządzeń znajdujących się w powszechnym użytku, a w przypadku rewizji nie mogły one stanowić dowodu prowadzenia zakazanej działalności. Błony diapozytywowe przygotowywano zwykłym powiększalnikiem fotograficznym, z użyciem legalnie dostępnych kuwet i odczynników. Naświetlanie ramki z tkaniną szyfonową odbywało się za pomocy zwykłej żarówki dużej mocy. Narzędziem drukarskim była rakla, znana też jako myjka do mycia okien.

Poradzono sobie również z wytwarzaniem emulsji światłoczułej. Działacze "Solidarności Walczącej" z Politechniki Wrocławskiej, Uniwersytetu, Akademii Rolniczej i Akademii Medycznej we Wrocławiu - produkowali ją w swoich uczelnianych laboratoriach i zaopatrywali w nią bezpłatnie całą Polskę. Substancja ta w postaci suchej do złudzenia przypominała sól kuchenną lub cukier. Stąd wielu działaczy przechowywało ją w solniczkach lub cukierniczkach. Zapas zawarty w słoiczku od dżemu wystarczał na wydrukowanie kilkudziesięciu tysięcy gazetek.

Każdy działacz "Solidarności Walczącej" znał też na pamięć metodę samodzielnego wykonania owego "drukarskiego proszku" - wszystkie składniki można było kupić w sklepach chemicznych. Nieco trudniej w latach osiemdziesiątych było z kupieniem odpowiedniej jakości tkaniny szyfonowej. Nigdy jednak z jej zdobyciem nie było problemu.

Nawet w pierwszych tygodniach stanu wojennego codziennie granicę polsko-czechosłowacką przekraczały mieszkanki Bielawy, Chełmska Śląskiego i okolic, zatrudnione w czeskich fabrykach włókienniczych. A w związku z tym, że w Czechosłowacji można było bez trudu i niedrogo kupować  szyfon najwyższej jakości - kilkanaście kobiet związanych z "Solidarnością Walczącą" aż do roku 1989 zajmowało się przywożeniem tego materiału do Polski. Dzięki temu dolnośląska "Solidarność Walcząca" przez prawie osiem lat do wszystkich regionów Polski rozesłała tysiące metrów kwadratowych potrzebnej do drukowania tkaniny.

Niezbędnym do sitodruku przedmiotem była też ramka - najpoważniejszy dowód prowadzenia działalności drukarskiej, gdy dochodziło do esbeckiego nalotu. I na to znalazł się sposób. W warsztatach współpracujących z "Solidarnością Walczącą" w roku 1984 ruszyła dosłownie seryjna produkcja składanych ramek sitodrukowych. Po rozłożeniu miały one kształt kilku niewinnie wyglądających rurek, śrubek motylkowych, imadełek stolarskich i zawiasów.

Przedmioty te funkcjonariusze SB w czasie rewizji, zatrzymań i aresztowań widzieli dziesiątki razy. Dopiero w roku 1988 r. po raz pierwszy dowiedzieli się, że służą one do drukowania.

Stosunkowo najprostsze było wyprodukowanie potrzebnej do sitodruku farby. Najlepszą uzyskiwało się mieszając sadzę z... pastą "Komfort"! Miała jednak ona wadę, w postaci intensywnego zapachu. Plecaki kolporterów pachniały czasem tak mocno, że zwracało to uwagę ludzi w pociągach i tramwajach.

Dodatkowym kłopotem okazało się to, że Służba Bezpieczeństwa, która około 1986 roku zorientowała się, że "Solidarność Walcząca" z pasty "Komfort" wyrabia farbę drukarską, doprowadziła do tego, że wytwórcy pasty zmuszeni byli dosypywać do swojego produktu piasku, który niszczył emulsję, jaką musiały być pokrywane szyfonowe siatki sitodrukowych ramek. Zamiast pasty "Komfort" do wyrobu farby wykorzystywać jednak można było kisiel, mający i tę zaletę, że zgłodniały drukarz zawsze mógł też coś zjeść...

Szkolenia, szkolenia i szkolenia

Ludzie Kornela Morawieckiego szkolenia drukarskie dla adeptów "sztuki konspiracyjnej" rozpoczęli już w pierwszych miesiącach stanu wojennego. W roku 1983 miały one już zasięg niemal masowy. Tacy działacze "SW", jak Barbara Sarapuk, Dariusz Olszewski czy Bohdan Błażewicz, uczynili mistrzami sitodruku setki osób należących do przeróżnych struktur opozycji.

W roku 1984 sytuacja wyglądała już tak, że nawet największe wpadki podziemnych działaczy nie przekładały się na spadek nakładu wydawanych w konspiracji pism. Największa wsypa "Solidarności Walczącej", w czasie której właśnie w roku 1984 przez areszty i więzienia przewinęło się ponad stu działaczy tej organizacji, ani na chwilę nie przerwała wydawania "bibuły". Wszystkich uwięzionych miał kto zastąpić, ludzi potrafiących błyskawicznie odbudować druk już nie brakowało.

W swojej pracy doktorskiej, poświęconej wrocławskim wydawnictwom konspiracyjnym, Szczepan Rudka wymienia prawie 500 tytułów niezależnej prasy. Tylko niektóre z nich wydawane były na wysokonakładowych powielaczach. Zdecydowana większość to owoce idei "niezniszczalnego druku", który dzięki upowszechnionym przez "Solidarność Walczącą" umiejętnościom nawet po największych akcjach SB zawsze potrafił się natychmiast odrodzić.

Andrzej Kołodziej

-----

Od redakcji: Barbara Sarapuk, legendarna postać podziemnego ruchu drukarskiego, zmarła 29 stycznia 2015 r. Zobacz materiał wspomnieniowy

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Solidarność Walcząca | Kornel Morawiecki | stan wojenny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy