Polska w latach 1965-1970. Marzec inteligencji i robotniczy grudzień

W drugiej połowie lat sześćdziesiątych w sytuacji międzynarodowej w Polsce kumulowały się napięcia, których efektem były konfrontacje z ówczesnymi mocarstwami. W polityce wewnętrznej wydarzenia marcowe 1968 roku i grudniowe 1970 doprowadziły do zmian w mentalności dużej części społeczeństwa.

W drugiej połowie lat sześćdziesiątych w sytuacji międzynarodowej w Polsce kumulowały się napięcia, których efektem były konfrontacje z ówczesnymi mocarstwami. W polityce wewnętrznej wydarzenia marcowe 1968 roku i grudniowe 1970  doprowadziły do zmian w mentalności dużej części społeczeństwa.

Polska polityka zagraniczna tego okresu skoncentrowana była na problemie gwarancji dla granicy zachodniej. Uczestnictwo w organizacjach, takich jak Układ Warszawski i RWPG, determinowało   sposób  zachowania władz państwowych i partyjnych. Wysuwane przez Polskę projekty stabilizowania granic czy wprowadzenia systemu zbiorowego bezpieczeństwa lub usprawnienia wymiany gospodarczej, choćby między państwami socjalistycznymi, pozostawały w sferze postulatów.

Sytuacja międzynarodowa 

Na sytuację gospodarczą ZSRR i innych krajów bloku w istotny sposób wpływały koszty zbrojeń i pomoc udzielana Kubie, Wietnamowi i innym państwom pozostającym w radzieckiej strefie wpływów. W międzynarodowym ruchu komunistycznym zachodziły zmiany, wystąpił konflikt radziecko-chiński, eskalujący wraz z rozpoczęciem w Chinach "rewolucji kulturalnej" i informacją, że dysponują one bombą wodorową.

Reklama

W 1967 roku kolejny regionalny konflikt, tym razem na Bliskim Wschodzie, zaangażował większość państw świata zmuszając je do dyplomatycznej reakcji i polaryzując stanowiska. Pokój w tym rejonie był bowiem przez cały okres powojenny nietrwały i niemal niemożliwy. Państwa arabskie dość konsekwentnie nie uznawały prawa Izraela do istnienia. Inspiratorem konfliktu w tym przypadku był prezydent Egiptu, Gamal Abd-el Naser, prowadzący aktywną politykę w kwestii palestyńskiej i mobilizujący świat arabski. W maju 1967 roku w Syrii ogłoszono mobilizację, a Egipt zablokował zatokę Akaba odcinając Izrael od Morza Czerwonego. Izrael, zaniepokojony powstawaniem coraz bardziej zwartej koalicji arabskiej, na początku czerwca prewencyjnie rozpoczął działania wojenne zmasowanym atakiem na lotnictwo egipskie.

Wojna izraelsko-egipska trwała sześć dni (przeszła zresztą do historii pod nazwą "wojny sześciodniowej") i przyniosła zdecydowane zwycięstwo militarne Izraela, który zajął strefę Gazy, Półwysep Synajski, arabską część Jerozolimy, zachodni brzeg Jordanu i Wzgórza Golan. Rozejm nastąpił w wyniku niekwestionowanej przewagi militarnej Izraela i wzywającej do zawieszenia działań rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ.

Stanowisko państw socjalistycznych wyartykułowane zostało błyskawicznie. Już 5 czerwca polska "Trybuna Ludu" przedrukowała radzieckie oświadczenie potępiające agresję Izraela i imperialistyczny spisek neokolonialny. Sformułowano także żądanie wycofania wojsk izraelskich na poprzednio zajmowane pozycje. Polska w dzień później ustosunkowała się do wydarzeń podobnie, tak samo uczyniły to inne państwa bloku. 9 czerwca w Moskwie odbyło się posiedzenie Doradczego Komitetu Politycznego Państw-Stron Układu Warszawskiego. Polskę reprezentowali Gomułka i Cyrankiewicz, zauważalna była nieobecność Rumunii. Podjęte tam decyzje obligowały członków sojuszu do zerwania stosunków dyplomatycznych z Izraelem. ZSRR uczynił to 11 czerwca, dzień później Polska.

Rozbudzenie antysemityzmu 

Opinia publiczna w kraju nie była skłonna do wtórowania oficjalnym oświadczeniom. Sukcesy i sprawność militarna Izraela budziły podziw, o radzieckiej broni wypowiadano się nie całkiem pochlebnie.   Ambasada  Izraela otrzymywała wyrazy poparcia przekazywane drogą dyplomatyczną i spontaniczne, a prymas Stefan Wyszyński w czasie mszy 6 czerwca modlił się za naród żydowski i jego prawo do stanowienia własnego państwa. Na VI Kongresie Związków Zawodowych odbywającym się w Warszawie Gomułka wygłosił 19 czerwca 1967 roku znamienne przemówienie. Poświęcone było ocenie wydarzeń na Bliskim Wschodzie. Przemówienie transmitowane było przez radio i telewizję, stąd polski odbiorca mógł usłyszeć nie tylko o aktywnej roli Izraela w anty-egipskim spisku czy zmowie anglo-amerykańskich imperialistów, ale i o tych, którzy sympatyzują z tą polityką, Polakach żydowskiego  pochodzenia  określonych  jako "syjoniści" i "piąta kolumna" występująca po stronie izraelskich agresorów. Gomułka dodał, że każdy obywatel Polski powinien mieć jedną ojczyznę. 

Na skutek sprzeciwu niektórych członków partyjnego kierownictwa, m.in. interwencji Edwarda Ochaba, niektóre sformułowania nie zostały umieszczone następnego dnia w prasowym przedruku przemówienia. Ale bez względu na to, czy I sekretarz użył ich rozmyślnie, czy w krasomówczym zapamiętaniu - przez zwolenników Moczara zostały potraktowane jako zielone światło dla antysemickiej nagonki. Poprowadzono ją pod hasłem walki z syjonizmem, którego większość ludzi nie rozumiała, ale skutki były realne i dla wielu dotkliwe.

Czynną rolę odgrywały w wydarzeniach struktury Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, od 1964 roku kierowanego przez Mieczysława Moczara. Na odbywającym się 28 czerwca posiedzeniu kolegium ds. operacyjnych tego ministerstwa dokonano oceny sytuacji w kraju i odnosząc się do przemówienia Gomułki zadeklarowano, że MSW nie będzie sprzeciwiać się, gdy obecni polscy obywatele podejmą decyzje o wyjeździe do ojczyzny przez siebie wybranej. Już wtedy zajęto się lokalizowaniem osób "nieprawego" pochodzenia, wskazując choćby na MSZ, gdzie znajdują się osoby nie popierające polityki swojego państwa, a wręcz mogące pretendować do izraelskiego obywatelstwa. Symptomatyczne i złowróżbne były słowa obecnego na naradzie kierownika Wydziału Administracyjnego KC PZPR, K. Witaszewskiego, który mówił, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło [...] Uważam, że po 23 latach władzy ludowej już czas rozwiązać i te drażliwe problemy [...] Przy okazji ostatnich wydarzeń tow. ujawnili szereg osób, które odkryły swoje prawdziwe oblicze. Ludzie ci nie powinni zginąć z naszego pola widzenia. Partia nasza oczyści się z elementu przypadkowego i niepożądanego.

Podobnie brzmiało przeprowadzone przez M. Moczara podsumowanie obrad: Jeśli tow. Wiesław powiedział, że trzeba zdjąć niektórych ludzi, to będziemy to robić rozsądnie, odpowiedzialnie, lecz konsekwentnie. W tym duchu wypowiadał się zresztą kilkakrotnie nazywając rozpoczętą właśnie kampanię antysyjonistyczną nowym spojrzeniem, uwalnianiem od niepożądanych ludzi itp.

I tak rozpoczęła się weryfikacja i wymiana kadr, a właściwie czystka o - jakby to nie próbować nazwać - rasistowskim podłożu. Przeprowadzono ją najpierw w wojsku, w parę miesięcy później dokonywana już była wszędzie - w administracji terenowej, partii, mediach, wydawnictwach, nauce i szkolnictwie.

Z wojska np. usunięto wówczas ponad 100 wyższych oficerów (generałów i pułkowników). W podobny sposób weryfikowano kadry wszystkich ministerstw, nie wykluczając MSW. Naczelnym "Trybuny Ludu" przestał być Leon Kasman, ustąpił także jego zastępca. W listopadzie Biuro Polityczne zatwierdziło odwołanie Janusza Zarzyckiego (niegdyś czołowego Puławianina, poprzednika Moczara na funkcji prezesa ZBOWiD) ze stanowiska przewodniczącego Stołecznej Rady Narodowej, odejść musiał z funkcji wiceministra w Ministerstwie Gospodarki Komunalnej - oficjalnie ze względu na stan zdrowia - Antoni Alster (niegdysiejszy przeciwnik Moczara w MSW). Związany z "partyzantami" Jan Ptasiński zastąpił odwołanego w grudniu ambasadora polskiego w Moskwie, Edmunda Pszczółkowskiego, co z pewnością dawało szansę na rozszerzenie kontroli i wpływów. Opuszczone przez nowego ambasadora stanowisko I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku zajął Stanisław Kociołek, a wakat powstający w konsekwencji w warszawskim KW przypadł w udziale politykowi także związanemu z nurtem moczarowskim - Józefowi Kępie. Warszawska ulica kwitowała te roszady dowcipami o przedzieraniu się przez kępy i moczary z kociołkiem, o tym, że Polska staje się nowym moczarstwem  i o kształtowaniu nowych orientacji wyznaniowych w Polsce: mieciodyści, gierkokatowicyzm, prowiesławie (w późniejszej wersji: i 30 milionów protestantów), ale z wolna nikomu nie było do śmiechu.

Reprezentatywna dla atmosfery 1967 roku stała się kwestia dotycząca sformułowania hasła "obozy koncentracyjne hitlerowskie" w wydawanej wówczas 12-tomowej Encyklopedii PWN. W krytykowanym haśle podano, że pośród uśmierconych w obozach zagłady było ok. 99 proc. Żydów, ok. 1 proc. Cyganów i innych, co stanowiło konsekwencję rozróżniania obozów koncentracyjnych, w których osadzano osoby różnej narodowości od obozów zagłady, budowanych z myślą o eksterminacji ludności żydowskiej. MSW, zaznaczając uchybienie cenzury, przygotowało informację na temat upowszechniania fałszu historycznego poprzez eksponowanie tragicznych losów społeczności żydowskiej w Europie, z pominięciem celów hitlerowskiej polityki eksterminacyjnej, strat narodu polskiego. Dyskusja na tematy historyczne stała się dyskusją polityczną, znów instrumentalnie służącą środowiskom polskich ówczesnych "patriotów". W podtekstach wielu wypowiedzi zawarte było nie tylko przekonanie o niedocenianiu polskiej martyrologii wojennej, ale jednoczesne napomnienie tych, którzy nie mają szacunku i zrozumienia dla narodowej przeszłości. Ataki na autorów wydawnictw PWN przybrały na  sile w końcu marca 1968 roku, kiedy to opublikowany został w "Prawie i Życiu" artykuł T. Kura pt. Encyklopedyści. Wtedy zwolniono z wydawnictwa 40 osób, m.in. T. Zabłudowskiego, S. Staszewskiego i L. Marszałka. W następnym miesiącu ZBOWiD powołał specjalną komisję mającą na celu dokonywanie rewizji haseł dotyczących walki i martyrologii narodu polskiego w czasie II wojny światowej. Subskrybenci otrzymali specjalny suplement, zawierający m.in. poprawioną wersję hasła "obozy koncentracyjne".

"Dziady"

1967 rok kończył się w atmosferze napięcia. Prawdziwym katalizatorem późniejszych procesów okazało się być wydarzenie o charakterze kulturalnym. Na 1967 roku przypadała 50. rocznica rewolucji październikowej, traktowana przez ówczesne władze państwowe jako bardzo ważna. Z pewnym przesunięciem w czasie - bo nie 7, a 27 listopada - z tej okazji odbyła się w Teatrze Narodowym w Warszawie premiera Dziadów Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Wybór tej akurat sztuki na tę właśnie rocznicę był zapewne kwestią kontrowersyjną. Dlatego reżyser deklarował, że eksponować będzie w inscenizacji wątki związane z walką i buntem, a nawet braterstwem polskich i rosyjskich rewolucjonistów w walce przeciw caratowi, a nie elementy martyrologiczne, narodowe czy mistyczne. Nie było to zresztą pierwsze przedstawienie Dziadów: siedemnaste już w Polsce Ludowej, a trzecie po wojnie w warszawskich teatrach.

Spektakl (scenografia Andrzej Stopka, w głównej roli Gustaw Holoubek) wywołał entuzjastyczną reakcję publiczności z owacjami na stojąco, okrzykami, skandowaniem nazwiska reżysera. Obecni na premierze przedstawiciele władz, Marian Spychalski i Zenon Kliszko, nie byli jednak zachwyceni. Ten drugi, odpowiedzialny za sprawy ideologiczne, oburzał się wprawdzie początkowo tylko na jeden aspekt przedstawienia, powtarzając Co to takie religijne? Po diabła tu tyle religii! Antyrosyjskości czy właściwie antyradzieckości spektaklu doszukano się dopiero w kolejnych przedstawieniach. W sumie jednak nie tekst czy aktorstwo bulwersowały najbardziej, ale aplauz widowni, chłonnej na podtekst i aluzję do aktualnej rzeczywistości (istnieją też podejrzenia, że reakcją sali mogli sterować  rozmieszczeni na widowni prowokatorzy z MSW).

Ustalenie, że spektakl ma szkodliwy, politycznie tendencyjny charakter spowodowało wpierw ograniczenie częstotliwości jego prezentacji do jednego przedstawienia na tydzień, a w połowie stycznia Zenon Kliszko zdecydował, zapewne za przyzwoleniem I sekretarza, że ostatni raz Dziady będą grane 30 stycznia, następnie zostają zdjęte z afisza. Nie była to decyzja specjalnie przemyślana i w gruncie rzeczy o prowokacyjnym charakterze. Prościej zapewne było wygasić nastroje  dalszym "rozrzedzeniem" spektakli aż do całkowitego ich wyparcia przez kolejne premiery. Poinformowany przez Balickiego o tych decyzjach Dejmek chciał dwukrotnie podać się do dymisji, ale nie została ona przyjęta. Informacja o wyznaczeniu terminu ostatniego spektaklu szybko się natomiast rozniosła w zainteresowanych i śledzących przebieg sprawy kręgach.

Na ostatni spektakl przybyło więcej publiczności niż zwykle i więcej niż mogła pomieścić teatralna widownia. Wśród obecnych dużo było młodzieży, studentów PWST i innych uczelni. Tłum wypełniający widownię podczas ostatniego spektaklu burzliwymi oklaskami nagradzał te fragmenty, które odbierał jako antyrosyjskie, krzyczano precz z cenzurą lub jeszcze dosadniej niepodległość bez cenzury.

Po zakończeniu przedstawienia postanowiono pomaszerować pod pomnik Mickiewicza. Studenci PWST mieli transparent i biało-czerwone kwiaty. Uliczny pochód nie był specjalnie liczny (ok. 300 osób), a okrzyki wznoszone przez demonstrantów nie były specjalnie wywrotowe (chcemy Mickiewicza, wolna sztuka, wolny teatr). Do akcji wkroczyła jednak milicja, właściwie już w momencie, gdy demonstranci zaczynali się rozchodzić (siły porządkowe obecne były zresztą już wcześniej, w czasie spektaklu pod teatrem, co nie było tradycyjną oprawą przedstawień). Kilkadziesiąt osób zostało zatrzymanych, dziewięciu najbardziej aktywnym manifestantom następnego dnia kolegium ds. wykroczeń wymierzyło wysokie grzywny za zakłócanie porządku publicznego. 

Wspominający tamte doświadczenia ówcześni studenci - uczestnicy demonstracji na jedno zwrócili uwagę: w śledztwie pytano ich o pochodzenie narodowe rodziców, prowokacyjne pytania były bardziej dosadne, np. Dlaczego daje się Pan wykorzystywać przez Mośków. Sposób interpretowania wystąpień społecznych  był więc dość  osobliwy, a funkcjonariuszy MO odpowiednio ukierunkowano.

Przebieg wydarzeń, zatrzymania i następujące po nich represje już w kilka dni później znane były szerszej opinii  publicznej.  31 stycznia  1968  roku  Adam Michnik i Henryk Szlajfer spotkali się z korespondentem francuskiej prasy, za pośrednictwem którego te informacje dotarły do RWE i jak bumerang wróciły do kraju z odpowiednim komentarzem. Był to element po raz pierwszy świadomie użytej taktyki środowisk opozycyjnych, polegającej na tym, by wokół wszystkich tego rodzaju działań władz robić jak najwięcej zamieszania, informować o nich, dawać świadectwo, że coś się dzieje, ktoś jest krzywdzony, a ktoś inny na to nie chce pozwolić. Wcześniej kontakty z dziennikarzami krajów zachodnich nie były wykorzystywane w tym celu, uznawano, że sprawy krajowe powinny być rozstrzygane bez pośrednictwa zewnętrznych ośrodków opiniotwórczych. Obaj studenci w rezultacie zostali najpierw zawieszeni w prawach studenckich, a następnie relegowani z uczelni, gdy SB udało się ustalić źródło "przecieku".

Demonstracja pod pomnikiem Mickiewicza nie była bynajmniej epilogiem sprawy Dziadów. 29 lutego zostało zwołane nadzwyczajne zebranie warszawskiego oddziału ZLP. Wyjaśnienia intencji, jakimi kierowały się władze zdejmując Dziady z teatralnego repertuaru, przedstawione przez dyrektora Balickiego z Ministerstwa Kultury i Sztuki, nie spotkały się z aprobatą. Głosowaniu poddano dwie, można powiedzieć konkurencyjne rezolucje, obie wyrażające zaniepokojenie wstrzymaniem przedstawień, różne jednak pod względem wymowy, argumentacji czy frazeologii. 221 osób poparło rezolucję o "bezpartyjnej" proweniencji, autorstwa Andrzeja Kijowskiego, 124 głosy zebrała druga. Tekst przegłosowanej uchwały, poza apelem o przywrócenie zakwestionowanej inscenizacji, krytycznie odnosił się do zjawisk o szerszym znaczeniu - ingerencji władz w treści utworów i sposób ich rozpowszechniania czy nawet odbioru, systemu cenzury, arbitralnych i niejawnych decyzji dotyczących działalności kulturalnej i artystycznej, bagatelizowania przez władze postulatów wyrażanych przez środowiska twórcze itp.

Dyskusja nad samymi sformułowaniami uchwały podzieliła salę. Zapamiętano krytyczne wypowiedzi Słonimskiego, Jasienicy, Andrzejewskiego, ostro wypowiadali się też January Grzędziński, Mieczysław Jastrun, Leszek Kołakowski, Artur Międzyrzecki. Stefan Kisielewski swój krytycyzm wyraził najdobitniej i w dodatku podmiotowo. Mówiąc o cenzurze i decydentach resortu kultury użył określenia dyktatura ciemniaków - wielokrotnie później powtarzanego i z oburzeniem (przez władze), i z aprobatą, jako parabola cech ustroju i elity władzy. Sam Kisielewski najdotkliwiej odczuł granice wolności słowa, gdy kilkanaście dni później został pobity przez "nieznanych" sprawców. Atmosfera zagrożenia towarzyszyła także literatom w trakcie zebrania ciągnącego się długo w noc, gdy przed gmachem ZAiKSu, gdzie odbywało się zebranie, pojawiła się grupa zupełnie nieznanych osób - przedstawiających się jako aktywiści z warszawskiej Woli pragnący przedstawić literatom swoje "robotnicze" stanowisko. Do dyskusji ich nie dopuszczono, ten rodzaj - trudno sobie wyobrazić, że spontanicznych ingerencji - też miał być wkrótce powtarzany, a elementy prowokacji częściej wykorzystywane i bardziej perfidne.

Marzec 1968

Pierwsze dni marca przyniosły eskalację wydarzeń. Z jednej strony organizacje partyjne, w tym przykładowo POP przy Oddziale Warszawskim ZLP, uchwalać zaczęły rezolucje potępiające Jasienicę, Kisielewskiego i Grzędzińskiego oraz żądające usunięcia ich ze związku, z drugiej niektórzy pisarze zdecydowali się wyraźniej włączyć w obronę Michnika i Szlajfera kierując na ręce rektora UW, prof. Stanisława Turskiego, list z prośbą o zaniechanie prowadzenia postępowań dyscyplinarnych przeciw studentom, którzy wprawdzie naruszyli przepisy porządkowe, ale ich protest wynikał z chęci obrony wartości kultury narodowej i ogólnoludzkiej. List sygnowany był przez Andrzejewskiego, Bocheńskiego, Jastruna, Jasienicę, Konwickiego, Słonimskiego, Wańkowicza i Ważyka. Ostatecznie obaj studenci zostali relegowani z uczelni, co musiało wywołać u ich kolegów chęć zamanifestowania postaw solidarnościowych.

"Komandosi" postanowili zwołać wiec protestacyjny. Początkowo miał odbyć się 6, potem termin przesunięto na 8 marca. Sprawa nabierała rozmachu także z tego powodu, że splatały się tu sprawy obrony narodowej kultury i pokrzywdzonych kolegów, a poparcie literatów nobilitowało. Informacje o wiecu kolportowane były na uczelni metodą ulotkową. O inicjatywie wiedziały i władze uczelni, i POP PZPR. W tym gronie dyskutowano, czy w wiecu powinni brać udział pracownicy naukowi i jak zapobiec nie dającym się przewidzieć, lecz prawdopodobnym ekscesom, które mogłyby wywołać interwencję z zewnątrz. Prorektor Zygmunt Rybicki enigmatycznie wspomniał o przygotowanych środkach zaradczych. Póki co władze uczelni zastosowały środki administracyjne, wydając zarządzenie uznające planowane zgromadzenie studentów za nielegalne.

W tych dniach, w których wiec był planowany, nie było w kraju I sekretarza KC PZPR, Gomułki. Przebywał wraz z Cyrankiewiczem, Kliszką, Rapackim, Spychalskim i innymi członkami najwyższego kierownictwa na posiedzeniu Doradczego Komitetu Politycznego Układu Warszawskiego w Sofii. Było to spotkanie oficjalne, traktowane jako ważne, bo coraz bardziej niepokojąca wydawała się być sytuacja polityczna w sąsiedniej Czechosłowacji. Spośród decydentów na miejscu pozostał Moczar i od niego tak naprawdę zależało, czy do wiecu dojdzie i jaki będzie jego finał.

Ostatecznie do wiecu doszło w południe 8 marca przed budynkiem Biblioteki UW.  Gromadzący się  tłum z każdą chwilą powiększał się, bo do animatorów wiecu dołączały i grupy studenckie, i jak to zwykle bywa przypadkowi obserwatorzy. Z pewnością zgromadzonych było więcej niż tysiąc. Oryginalnymi, wpierw obserwatorami, a potem uczestnikami wiecu stali się pasażerowie parkujących na uniwersyteckim dziedzińcu autobusów z napisem "wycieczka". Po przeczytaniu przygotowanych wcześniej tekstów dwóch rezolucji (w sprawie przywrócenia praw stu-

denckich relegowanym i popierającej apele literatów) studenci nie zamierzali się rozejść lub czynili to zbyt wolno, by nie doszło do prowokacji. Przybysze, później zwani aktywem robotniczym, usiłowali legitymować studentów, wychwytywać aktywniejsze jednostki, a przepychanki powodowały eskalację napięcia.

Nie posłuchano wezwania do rozejścia wygłoszonego przez prorektora Rybickiego. Zdecydował się on jednak na przyjęcie studenckiej delegacji, uzupełnionej o kilku asystentów (Ryszarda Bugaja, Marcina Króla, Michała Osóbkę-Morawskiego i Jadwigę Staniszkis). Zgoda na zwołanie 11 marca legalnego wiecu w Audytorium Maximum oraz obietnica interwencji w sprawie wycofania milicji, a także mediacyjne działania podejmowane przez dziekanów powodowały, że z oporami, ale jednak demonstranci się przerzedzali, opuszczając tereny uniwersyteckie. Wówczas do akcji wkroczyły umundurowane oddziały milicyjne w regularny i brutalny sposób pacyfikując zgromadzenie. Użyte środki, w opiniach wielu uczestników wydarzeń, były niewspółmierne do tego, co się zdarzyło, a nawet do potencjalnych zagrożeń. Stąd przypuszczenie o prowokacji zaplanowanej przez podległe Moczarowi służby.

Trudno potwierdzić czy tak było rzeczywiście. Podejrzenie budzi jednak fakt, że wiec się odbył, choć można było do niego nie dopuścić, a studenci organizujący go byli inwigilowani, kilku przed wiecem aresztowano (Szlajfer, Blumsztajn, Lityński).

9 marca studenci Politechniki Warszawskiej zorganizowali wiec solidarnościowy z Uniwersytetem. Młodzież studencka gromadziła się także w okolicach budynków uniwersyteckich na Krakowskim Przedmieściu, o sytuacji dyskutowano w akademikach. Największe znaczenie miał jednak wspomniany wiec. Choć akcja była spontaniczna, zgromadziło się wielu studentów, aula uczelni wypełniona była po brzegi. Uchwalona rezolucja zawierała również protest wobec wydarzeń dnia poprzedniego - stosowania przemocy, fałszowania relacji. Ponieważ informacje podawane oficjalnie daleko różniły się od faktycznego przebiegu wypadków (pisano o ekscesach młodzieży akademickiej, elementach chuligańskich, prowodyrach zajść wywodzących się z bogatych środowisk, pytano komu to służy?), skandowano nie ma chleba bez wolności i prasa kłamie. 

Palono gazety, a część uczestników wiecu w pochodzie podążyła w kierunku położonej w pobliżu redakcji "Życia Warszawy". Nie obyło się bez interwencji milicji, zatrzymań i w konsekwencji dalszych represji. Akcje milicyjne w obu przypadkach były brutalne, manifestantom w pewnym momencie drogę odcinała milicja lub uformowane kordony ZOMO, używano gazów łzawiących, bito pałkami tych, których udało się złapać. Tego dnia i przez dni kolejne kontynuowano aresztowania studentów, w szczególności związanych z uniwersyteckimi "komandosami". Wśród pierwszych zatrzymanych jeszcze 8 marca (ok. 70 osób) znaleźli się Jacek Kuroń, Jan Lityński, Seweryn Blumsztajn, Józef Dajczgewand, Karol  Modzelewski i Irena Lasota. Zatrzymywani w czasie demonstracji lub niezależnie od uczestnictwa w nich, oskarżani byli o zakłócanie porządku publicznego. Procesy toczyły się w trybie przyspieszonym i orzekano wobec nich wysokie grzywny, a nawet kary do pół roku więzienia.

W poniedziałek 11 marca zebrało się Koło Posłów "Znak" oraz przybyły z Krakowa Jerzy Turowicz. Zebrani postanowili złożyć w Sejmie interpelację. Początkowo projektowali interpelować ministra spraw wewnętrznych, formułując pytanie: Co zamierza uczynić Rząd, aby powstrzymać brutalną akcję milicji i ORMO wobec młodzieży  akademickiej i ustalić odpowiedzialność za brutalne potraktowanie tej młodzieży? Ostatecznie po dyskusji dodano na wniosek posła Zabłockiego drugi problem - natury bardziej ogólnej - a adresatem interpelacji uczyniono premiera. Dodane pytanie brzmiało: Co zamierza uczynić Rząd, aby merytorycznie odpowiedzieć młodzieży na postawione przez nią palące pytania, które nurtują także szeroką opinię społeczną, a dotyczą demokratycznych swobód obywatelskich i polityki kulturalnej Rządu. Posłowie apelowali o rozładowanie sytuacji środkami politycznymi. Interpelacja, jako gest protestu, miała jednak niewielkie znaczenie dla dalszego przebiegu wydarzeń. Wsparcia studentom udzieliły też stowarzyszenia twórcze i władze niektórych uczelni, gdzie w kilka dni później senaty i rady wydziałów poddawały pod głosowanie uchwały potępiające działania milicji. Z pewnym opóźnieniem (20 III) do wydarzeń odniósł się też Episkopat, krytykując w liście pasterskim stosowanie przemocy, wyrażając zrozumienie dla niepokojów nurtujących młodzież. Powtórzono to dobitniej w liście do premiera Cyrankiewicza, zawierającym apel o niestosowanie wobec młodzieży represji i o powściągliwość w komentarzach prasowych, dotychczas tendencyjnych i dodatkowo jątrzących nastroje.

Fala wieców, ulicznych manifestacji i studenckich rozruchów ogarnęła między 11 a 13 marca także inne ośrodki akademickie: Kraków, Wrocław, Gdańsk, Poznań, Łódź, Lublin, Szczecin i Katowice. Wszędzie tam dochodziło do starć z milicją. W uczelniach pozostałych miast akademickich protestowano bez ulicznych zamieszek i milicyjnej interwencji. Praktycznie w całym kraju trwał studencki strajk generalny, a studenckie protesty cieszyły się mniej czy więcej jawnym poparciem kadry naukowej. Już jednak trudno byłoby mówić o jednolitym poparciu całego społeczeństwa dla młodzieży akademickiej. Do rozbijania demonstracji studenckich używano - obok milicji - także grup ORMO złożonych z robotników dużych zakładów pracy ( i to one często najmocniej biły protestujących).

Od 14 marca protesty  studenckie  zamknęły się w zasadzie we wnętrzach budynków uczelnianych i akademików. Tego też dnia na wiecu w Katowicach wypowiedział się w imieniu śląskiej organizacji partyjnej Edward Gierek. Wiec zgromadził ok. 100-tysięczny tłum, padły słowa potępienia dla syjonistów i liberałów, wezwania do obrony prawa i porządku, deklaracje poparcia dla Gomułki i jego polityki. Wiece odbywały się także na niższych szczeblach. Jeden z pierwszych odbył się w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu. Padło tam hasło powtarzane później przez całą marcową propagandę Studenci do nauki, literaci do pióra (a pasta do zębów - uzupełniali to potem studenci). Przygotowano transparenty "Syjoniści do Dajana", "Ukarać prowodyrów" i inne potępiające tych, których należało publicznie napiętnować.

Gomułka, który początkowo zachowywał się powściągliwie, zabrał głos publicznie dopiero 19 marca, występując na spotkaniu z warszawskim aktywem partyjnym w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki. Dwugodzinne wystąpienie poświęcone analizie aktualnej sytuacji politycznej transmitowane było na żywo.

W swym wystąpieniu I sekretarz mówił o oszukanej i podburzonej do wystąpień młodzieży, akcentował żydowskie pochodzenie rzekomych inspiratorów zajść na Uniwersytecie Warszawskim, dokonywał podziału polskich Żydów na tych, którzy opowiedzieli się po stronie Izraela, nastawionych kosmopolitycznie i na tych, którzy urodzili się w Polsce, dla których jest ona jedyną ojczyzną. Pozostawała wątpliwość, kto należy do której kategorii. Część sali nie była jednak tym usatysfakcjonowana,  więc  rozległy  się okrzyki "śmielej, śmielej", zachęcające do wymieniania konkretnych nazwisk. Atakowanie takich osób, jak Kisielewski, Kijowski, Dejmek, Jan Józef Lipski czy związanych ze środowiskiem studenckim Kuronia i Michnika było w tym czasie na porządku dziennym. Ostrzej niż zwykle i szczególnie perfidnie zaatakował Gomułka Pawła Jasienicę, nie tylko uznając go za jednego z prowodyrów wydarzeń, ale wypominając mu jego przeszłość - związki z powojennym podziemiem i insynuując bezpodstawnie współpracę ze służbami bezpieczeństwa. Sam zainteresowany nie mógł się bronić (poza tym trudno udowadniać, że nie jest się wielbłądem). Przejmując się tym zniesławieniem przedwcześnie zmarł (sierpień 1970).

Wystąpienie Gomułki o tyle odniosło skutek, że wpłynęło na uspokojenie nastrojów w środowisku studenckim. W efekcie w ciągu kilku dni strajki na uczelniach wygasły.

 Interesujące były też niektóre okoliczności towarzyszące wygłaszaniu przez Gomułkę przemówienia, zwłaszcza atmosfera na sali. Mimo starannego przygotowania pokazu, rozmieszczenia postaci, transparentów z napisem Kto za Polską, ten z Gomułką, nie do końca udało się osiągnąć zamierzony efekt. Publiczność daleka była od wiernopoddańczego posłuszeństwa, a jej reakcje świadczyły, że coś jednak ulega zmianie. Poza okrzykami Wiesław, Wiesław inna zorganizowana klaka krzyczała Gierek, Gierek, a to wykraczało poza zwykły w takich wypadkach rytuał (tym bardziej że wcale nie musieli to być zwolennicy śląskiego przywódcy). Reakcje takie świadczyć mogły o erozji autorytetu aktualnej ekipy politycznej. Partyjni pretorianie umieli demonstrować niechęć do Gomułki, nie byli jednak jeszcze w stanie go obalić.

Reperkusje Marca 1968

Nagonka "antysyjonistyczna" miała w kolejnych miesiącach przynieść serię zmian kadrowych we władzach partyjnych i państwowych. Protestując przeciwko tego rodzaju metodom podał się do dymisji Adam Rapacki. Podobną decyzję podjął Edward Ochab, uzasadniając swoje stanowisko w liście do Biura Politycznego i Sekretariatu KC słowami dość znamiennymi: Jako Polak i komunista protestuję z najgłębszym oburzeniem przeciw  hecy antysemickiej organizowanej w Polsce przez różne ciemne siły. Sejm odwołał ich ze stanowisk 11 kwietnia, a oficjalnie podaną przyczyną ich rezygnacji był zły stan zdrowia. Nieco później z pełnienia funkcji zrezygnował też minister finansów, Jerzy Albrecht. Nowym ministrem spraw zagranicznych został Stefan Jędrychowski.

Na stanowisko przewodniczącego Rady Państwa w miejsce Ochaba powołano Spychalskiego, a opróżniony przez niego resort obrony narodowej przypadł dotychczasowemu szefowi sztabu - gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu.

Następstwem marcowych wydarzeń była też zmiana sytuacji w MSW. Moczar pozornie awansował (wprawdzie dopiero w lipcu, na XII Plenum KC PZPR) - na zastępcę członka Biura Politycznego i sekretarza KC, ale w resorcie zastąpił go dotychczasowy wiceminister, Kazimierz Świtała, nie związany z grupą "partyzantów". Było to zręczne posunięcie Gomułki, odcinało bowiem Moczara od bezpośredniego wpływu na aparat bezpieczeństwa. Typowy - jak to określano - "kopniak w górę".

Na posiedzeniu Sejmu odbywającym się w dniach 9 - 11 kwietnia 1968 roku premier Cyrankiewicz odpowiedział na złożoną miesiąc wcześniej interpelację koła Znak. Odpowiedzialnością za wydarzenia marcowe obarczone zostały ponownie koła syjonistyczne w Polsce, działające na skutek izraelskich, czy w ogóle imperialistycznych, inspiracji. Znów padły słowa zawierające sugestię dotyczącą indywidualnego wyboru lojalności i ewentualnej emigracji, do której nikt nie jest zmuszany, ale też nikomu nie czyni się w tym przeszkód. Posłowie koła Znak zostali oskarżeni o to, że przyłączyli się do prowodyrów zajść i wichrzycieli, że występując działali wbrew interesom narodu. Występujący w dyskusji Kliszko w jeszcze bardziej brutalnym przemówieniu zarzucił posłom, że ich motywacje były bardziej złożone i ukierunkowane na zyskanie poklasku ulicy i zagranicy. Autorzy interpelacji, działając według niego z pobudek nie mających nic wspólnego z patriotyzmem, próbowali upiec na ruszcie niedawnych wydarzeń własną reakcyjną pieczeń. Głos posła Zawieyskiego, usiłującego odpowiadać na zarzuty, zagłuszano krzykami i wyśmiewaniem, co jeszcze bardziej potwierdzało, że nie ma możliwości polemiki i sprzeciwu wobec  poczynań władz. Zawieyski, będący wówczas członkiem Rady Państwa, złożył dymisję, która została przyjęta.

Antyinteligencka i antysemicka nagonka trwała nadal w środkach masowego przekazu, sterowana przez Stefana Olszowskiego, odpowiadającego w KC za prasę. Z reżimowych pism zajmujących się tematyką polityczną bodaj tylko "Polityka" ustrzegła się udziału w nagonce. Wśród dziennikarzy bezwzględnie tropiących "obce siły" i szermujących argumentacją antysemicką można wymienić: Ryszarda Gontarza, Kazimierza Kąkola, Tadeusza Kura, z pism - "Prawo i Życie", "Płomienie", "Barwy Walki".

Pomarcowe represje wystąpiły na różnych płaszczyznach. Bezpośrednie konsekwencje spotkały nie tylko studentów uczestniczących w ruchu protestu, ale wiele innych, czasem nawet przypadkowych osób. Według informacji podanej przez Prokuraturę Generalną w początkach czerwca 1968 roku zatrzymanych w związku z wydarzeniami marcowymi zostało ponad 2700 osób, w tym 359 studentów. Ponad połowę z nich, w tym 209 studentów zwolniono. Kolegia ds. wykroczeń rozpatrywały około 700 spraw,  w 143 przypadkach postępowanie dotyczyło studentów. Śledztwa zostały wszczęte przeciwko 540 osobom, ale w około 50 proc. sprawy zostały umorzone. Ostatecznie do sądu wpłynęły akty oskarżenia przeciwko 262 osobom - spośród nich 98 oskarżonych stanowili studenci i pracownicy naukowi. Mimo że procesy uczestników wydarzeń marcowych toczyły się już wiosną i latem 1968 roku, najważniejsze z nich, dotyczące "komandosów", przesunięto na późniejszy okres. W nich też, specjalnie przygotowanych, gdyż miały na celu wykazać, że zmierzano do obalenia ustroju poprzez udział w nielegalnej organizacji, zapadały najwyższe wyroki: od 1,5 do 3,5 roku więzienia.

Środowisko akademickie spotkały także konsekwencje innego rodzaju. Już 25 marca decyzją ministra oświaty i szkolnictwa wyższego, Henryka Jabłońskiego, niektórych pracowników naukowych odsunięto od zajęć dydaktycznych, a następnie pozbawiono zatrudnienia w uczelniach. Wiązało się to z ich rzekomo demoralizującym wpływem na młodzież. Niektórzy z nich uzyskali pracę w placówkach PAN, wielu opuściło Polskę. Wśród zwolnionych z UW było wielu wybitnych humanistów, m.in.: B. Baczko, Z. Bauman, B. Brus, M. Hirszowicz, L. Kołakowski, S. Morawski - a także naukowcy innych specjalności. Podobnie było na innych uczelniach - nie tylko w Warszawie. Rozwiązano niektóre wydziały lub kierunki studiów na UW (filozofia, psychologia, niektóre roczniki wydziału matematyczno-fizycznego), o ponowne przyjęcie na studia musiało starać się około 1600 studentów. Wielu studentów powołano do wojska. Ci, których zwalniano z więzień, otrzymywali nakazy pracy, a możliwość kontynuowania przez nich studiów zwykle była już mniejsza (inna uczelnia, studia zaoczne).

Poprzez uchwalenie nowej ustawy o szkolnictwie wyższym wprowadzono wiele dodatkowych zmian. Autonomia uczelni w znaczącym stopniu została ograniczona. Kadrę naukowo-dydaktyczną "zasilić" miały osoby zatrudniane na stanowisku docenta bez habilitacji naukowej, jak się miało później okazać często w wyniku pozamerytorycznych zasług (tzw. docenci marcowi). W przyjęciach na studia wprowadzono dodatkowe punkty za pochodzenie dla młodzieży robotniczej i chłopskiej. Do programów studiów różnych uczelni i kierunków zostały wprowadzone przedmioty ideologiczne. Studenci wszystkich  kierunków objęci zostali obowiązkiem odbywania tzw. praktyk robotniczych, co być może miało "resocjalizować" przez pracę, ale w praktyce przy braku zapotrzebowania w zakładach na dodatkowych pracowników i nieumiejętności organizacji takich przedsięwzięć pozwalało tylko młodym ludziom obserwować wadliwy system zarządzania i absurdy polskiej gospodarki.

Czystki na różnych stanowiskach w instytucjach państwowych oraz aparacie partyjnym niższego szczebla  rozpoczęte po wojnie sześciodniowej i mające ów antysemicki kontekst zostały zintensyfikowane. Według stanu na 1 maja 1968 roku w samej Warszawie wykluczono z partii 316 osób, ponad czterysta zwolniono z pracy, w tym często z zajmowanych przez nie kierowniczych stanowisk w instytucjach centralnych, placówkach naukowych, redakcjach czy instytucjach kulturalnych i wydawnictwach. Informację taką przedstawił Gomułce I sekretarz stołecznego KW, Józef Kępa. Tak samo było w innych regionach kraju, a pełna skala zjawiska jest trudna do oszacowania. Ponura statystyka dotyczy pomarcowej emigracji.

W latach 1968 - 69 wyemigrowało z Polski około 15 tysięcy osób, część wbrew swojej woli. Wśród tych, którzy opuścili wówczas Polskę, byli pracownicy naukowi (ok. 500), studenci (ok. 1000), osoby, które można było zaliczyć do kadry kierowniczej administracji państwowej i różnych innych instytucji, pracownicy wydawnictw, pisarze, dziennikarze, aktorzy, lekarze. Inną kategorię wyjeżdżających stanowiły osoby zatrudnione w służbach bezpieczeństwa i informacji wojskowej, często współodpowiedzialne za zbrodnie okresu stalinowskiego. Część emigrantów osiedliła się w Izraelu, ale także w wielu innych krajach zachodniej Europy - Francji, RFN, Szwecji i in.

Procedura emigracyjna celowo zawierała upokarzające elementy. Wyjeżdżający pozbawiani byli polskiego obywatelstwa i otrzymywali "bilety w jedną stronę", czyli jednorazowe certyfikaty wyjazdowe. Przy okazji, często w wyniku urzędniczej nadgorliwości, poddawani byli dodatkowym szykanom od docinków słownych po drobiazgową kontrolę celną. Jak to określił w 20 lat później Zygmunt Bauman - okazało się, że w Polsce jest miejsce dla tych, którzy się zapierają swoich związków z żydostwem i Żydów bardzo tradycyjnych, definiujących się właśnie jako Żydzi, nie było natomiast miejsca dla polskich Żydów, którzy wyrastali w polskiej kulturze, posługując się polskim językiem pracowali, tworzyli, doświadczali tego, co wszyscy. Wielu z nich wyjechało w poczuciu krzywdy.

Czechosłowacki kontekst 

Omawiane wydarzenia w Polsce, warto w tym miejscu wspomnieć, toczyły się równolegle do zmian w sąsiedniej Czechosłowacji, określanych nazwą "praska wiosna". Procesy liberalizacji za południową granicą wpływały z pewnością na sposób rozwiązywania problemów w kraju, podsycały obawę o rozszerzanie, jak to wówczas postrzegano, "kontrrewolucji".

Sytuacja w KPCz wzbudzała głębokie zainteresowanie przywódców komunistycznych. Poświęcono jej ich marcowe spotkanie w Dreźnie, gdzie po raz  pierwszy w wystąpieniu Breżniewa padło słowo "kontrewolucja", a pozostali przywódcy - w tym Gomułka - skłonni byli uznać, że decydenci Czechosłowacji nie są w stanie zapanować nad sytuacją. Wtedy po raz pierwszy rozważano możliwość zbrojnej interwencji. Gomułka obok Ulbrichta konsekwentnie prezentował twarde stanowisko i był jednym z głównych zwolenników interwencji. Z jednej strony wynikało to z faktycznej obawy, że "rewizjonizm" w czeskim wydaniu będzie zaraźliwy (pojawiły się przecież hasła "Polska czeka na swego Dubčeka"), z drugiej pacyfikacja Czechosłowacji umacniała jego pozycję w kraju, wyposażając w nowe argumenty i zamykając usta wewnętrznym przeciwnikom.

Zadecydowała oczywiście opinia Breżniewa, który uznał, że rozwój wypadków w Czechosłowacji zagraża interesom całego systemu socjalistycznego, co daje mu prawo do wywieranie presji i ingerencji w wewnętrzne sprawy czechosłowackie, a ostatecznie do interwencji wojskowej pod propagandowym hasłem "udzielanie bratniej pomocy". Później stanowisko to zostało określone mianem doktryny Breżniewa albo doktryny "ograniczonej suwerenności". Wieczorem 20 sierpnia 1968 roku wojska ZSRR i innych państw Układu Warszawskiego, w tym Polski, wkroczyły do Czechosłowacji. Operacja przebiegła bez ofiar na skutek decyzji prezydenta Svobody o pozostaniu armii w  koszarach.  Udzielanie  bratniej  pomocy nastąpiło, w myśl oficjalnego komunikatu na prośbę grupy działaczy KPCz. Wymiana przywódców państwowych i partyjnych została rozłożona w czasie na kilka miesięcy (stanowisko utrzymał jedynie Svoboda), ale już wcześniej reformy zostały cofnięte i skończył się sen o "socjalizmie z ludzką twarzą"

Polska rola w toczących się w sąsiedztwie wydarzeniach  i udział Wojska Polskiego w inwazji nie należą do chlubnych kart naszej historii. Gestów solidarności z Czechosłowakami nie było jednak zbyt wiele - kilka listów otwartych potępiających militarną interwencję, oświadczenie Sławomira Mrożka opublikowane na łamach francuskiej prasy (konsekwencją czego było objęcie jego osoby cenzorskim zapisem do 1974 roku) i spektakularny tragiczny akt samospalenia w trakcie państwowych uroczystości dożynkowych na Stadionie X-lecia.

Manewr gospodarczy po Marcu 1968 roku

Sytuacja gospodarcza kraju stawała się coraz trudniejsza, a nastroje społeczne coraz gorsze. W tych okolicznościach kierownictwo partyjne, z odpowiedzialnym za sprawy ekonomiczne Jaszczukiem na czele, uznało, że potrzebne są nowe rozwiązania w gospodarce. Decyzje w tej sprawie zapadły na odbywającym się w dniach 11 - 16 listopada 1968 roku V Zjeździe PZPR oraz w lutym 1969 roku na II Plenum KC PZPR.

"Manewr gospodarczy", jak to wówczas nazywano, to koncepcja selektywnego rozwoju, czyli koncentracji środków w wybranych dziedzinach gospodarki, uznanych za najbardziej obiecujące - choćby ze względu na możliwości eksportowe. Wybór gałęzi przemysłu traktowanych priorytetowo miał być uzależniony od konkurencyjności przede wszystkim na rynkach krajów RWPG i możliwości zwiększania w nich zatrudnienia. Inwestycje planowano w przemyśle maszynowym, chemicznym, w hutnictwie metali nieżelaznych, a także w przemysłach związanych z wydobyciem niektórych surowców - miedzi, siarki, gazu ziemnego, węgla koksującego. Aby zyskać środki do realizacji reformy nakłady w innych działach gospodarki miały być ograniczone, a dodatkowo przewidywano podwyżkę cen. Projekt w dalszej fazie reformy obejmował także wprowadzenie (od 1971 roku) systemu bodźców motywujących pracowników, co miało w zamyśle wiązać zarobki z wydajnością pracy.

Koncepcja była w gruncie rzeczy dość rozsądna, jednak jej realizacja miała z wielu względów zakończyć się fiaskiem. Przede wszystkim uaktywniły się grupy,    dla których te rozwiązania nie były korzystne, w tym lobby górniczo-hutnicze mocno powiązane z aparatem partyjno-państwowym. Opór ten powodował, że decyzje były sku tecznie blokowane. Proponowany system bodźców materialnych nie wywoływał pozytywnych społecznych emocji, nie wspominano w nim bowiem o podwyżkach płac. Kojarzono go raczej z przewidywanym podnoszeniem norm jakościowych i ilościowych, czyli zwiększonymi wymaganiami bez realnej (dla wszystkich) gratyfikacji. Dodatkowym uzupełnieniem koncepcji była związana z reformą, zakamuflowana pod eufemistycznym hasłem "regulacji cen", faktyczna ich podwyżka.

Konieczność dokonania zmian w centralnie regulowanej przez państwo strukturze cen była oczywista. Z ostateczną decyzją jednak zwlekano z uwagi na nastroje społeczne, chcąc wprowadzić zmiany w najbardziej z tego punktu widzenia korzystnym momencie. Szczegóły podwyżki przygotowywali Jaszczuk i Wydział Ekonomiczny KC, wszystko jednak podlegało akceptacji Gomułki. Decyzję o wprowadzeniu zmian podjęło 30 października 1970 roku Biuro Polityczne. Opracowano także szczegółowy tryb działania, który po przedstawieniu na posiedzeniu Sekretariatu KC PZPR 16 listopada 1970 roku został zaaprobowany.

 

Układ z RFN 

Ocena sytuacji w kraju, jaką miał Gomułka, była daleko różna od postrzegania rzeczywistości przez przeciętnego człowieka. Dla I sekretarza sukcesy w polityce zagranicznej powinny równoważyć decyzje uszczuplające zawartość portfela. W tej pierwszej dziedzinie niewątpliwie Polska odniosła właśnie historyczny sukces. 7 grudnia 1970 po długich i trudnych negocjacjach został podpisany w Warszawie układ normalizujący stosunki RFN-Polska, uznający polską granicę zachodnią i północną. Była ona tym samym akceptowana już przez oba państwa niemieckie.

 Dla Gomułki kwestia międzynarodowego (w tym przez oba państwa niemieckie) uznania naszych granic zachodnich to podstawowy cel jego polityki zagranicznej. Nie wystarczało mu, że jedynym gwarantem granicy na Odrze i Nysie było ZSRR. Prawdopodobnie obawiał się, że po ewentualnej zmianie sytuacji międzynarodowej Moskwa może być skłonna "przehandlować" polskie ziemie zachodnie za jakieś korzyści, np. ekonomiczne. Chociaż samouk, na tyle znał historię, by pamiętać, że za zbliżenie Berlina i Moskwy zawsze musiała dotąd płacić Warszawa. Podpisanie polsko-niemieckiej umowy w czasie wizyty kanclerza Willy Brandta w Warszawie poprzedzone zostało zawarciem korzystnej umowy gospodarczej.

Podwyżki cen 

Przygotowania do podwyżki cen pokazywały, że liczono się z możliwością społecznego protestu. 11 grudnia na posiedzeniu Biura Politycznego Jaszczuk referował szczegółowo projekt podwyżki, wówczas także zapadła decyzja o tym, by zmiany ogłosić jeszcze przed świętami. Przygotowany został ostatecznie stosowny komunikat PAP i list do podstawowych organizacji partyjnych, przeznaczony do odczytania następnego dnia na zebraniach partyjnych w całym kraju. W zebraniach POP największych zakładów udział brali członkowie władz centralnych, by tłumaczyć konieczność zapowiedzianych posunięć ekonomicznych. Poza przygotowaniami politycznymi podjęto też asekuracyjnie inne kroki. 8 grudnia minister obrony narodowej, Wojciech Jaruzelski wydał rozkaz w sprawie zasad współdziałania MON i MSW w zakresie zwalczania wrogiej działalności, ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego oraz przygotowań obronnych, w którym regulowano możliwość wsparcia przez wojsko służb wewnętrznych. Rodzaj i wielkość tej pomocy oraz warunki użycia broni ustalać mieli zgodnie z wytycznymi kierownictwa partyjno-rządowego odpowiedni ministrowie. W MSW został powołany specjalny sztab pod kierownictwem Komendanta Głównego MO, Tadeusza Pietrzaka, a 11 grudnia wszystkie jednostki zostały postawione w stan pełnej gotowości. Dzień później w każdym większym mieście nastąpiła koncentracja milicji i wojska.

Wieczorem 12 grudnia telewizja i radio przekazały komunikat o zmianie cen. Sądząc, że z socjotechnicznego punktu widzenia tak będzie korzystniej, najpierw odczytano listę towarów, które miały potanieć. Była ona jednak krótsza i niespecjalnie atrakcyjna, dotyczyła czterdziestu rodzajów artykułów. Taniały towary przemysłowe, np. papa asfaltowa, które trudno taktować jako artykuł pierwszej potrzeby, choć były też na liście mydło, pasta do zębów i pończochy. Zapowiedziano wzrost cen większości artykułów żywnościowych: mięsa i jego przetworów (średnio o 17,6 proc.), ryb i ich przetworów (11,7 proc.), kaszy jęczmiennej (31 proc.), dżemów (36,8 proc.), makaronów (15,3 proc.) i in. Drożały także meble, materiały opałowe, drewno, obuwie skórzane i tkaniny naturalne (w odróżnieniu od syntetycznych, które taniały), niektóre wyroby farmaceutyczne itp. Wzrastały zatem ceny tych produktów, które kupuje się stosunkowo często i bez których obejść się nie sposób. Cała operacja zmiany cen uderzała w gruncie rzeczy w rodziny najbiedniejsze, dla których nie przewidziano pieniężnych rekompensat. Wspomniano, co prawda, o możliwości przyznawania zasiłków, ale bez określenia jakichkolwiek związanych z tym kryteriów.

Protesty na wybrzeżu 

W poniedziałek już przed 7.00  rano przerwała pracę grupa pracowników dwóch wydziałów S-3 i S-4 gdańskiej Stoczni im. Lenina. Żądano cofnięcia podwyżek płac i zmian norm pracy. Protest szybko rozszerzył się na całą stocznię. Przed budynkiem dyrekcji stoczni gromadził się parotysięczny tłum. Zebrani domagali się cofnięcia podwyżek cen i zmian we władzach centralnych. Dyrektor tłumaczył, że nie jest w stanie takich postulatów wypełnić. Ponieważ nikt z władz partyjnych do robotników nie przyjechał, uformowali oni pochód i udali się pod gmach KW PZPR. I sekretarzem KW w Gdańsku był od lipca 1970 roku Alojzy Karkoszka (zastąpił awansującego na funkcję wicepremiera Stanisława Kociołka). 14 grudnia odbywało się jednak w Warszawie Plenum KC, więc nie było go w tym czasie w Gdańsku. Liczba demonstrujących powiększyła się po drodze przed KW, dołączali przygodni gdańszczanie, w tym sporo młodzieży. Do zgromadzonych wyszedł jeden z sekretarzy, co nie zadowoliło zgromadzonych. Z megafonów rozległ się apel wzywający do rozejścia się i powrotu do pracy, który wygwizdano. Wzburzeniem zareagowano też na pogłoskę, że delegacja robotników, która weszła do budynku, została aresztowana. Na godzinę 16.00 zwołano ponowny wiec i proklamowano strajk powszechny na dzień następny. Demonstracja przeniosła się na ulice, wzywano robotników innych zakładów do solidarnego przyłączenia się. Informacje o wydarzeniach w Gdańsku dotarły do Warszawy jeszcze rano, choć obrady Plenum nie zostały z tego powodu przerwane. Inna sprawa, że w porządku obrad nie było kwestii związanych z podwyżkami cen, ale analiza planu gospodarczego na rok 1971 i omówienie zawartego przed tygodniem układu z RFN. Kilkoro z obecnych, w tym Kociołek, Karkoszka, minister przemysłu stoczniowego - Franciszek Kaim, postanowiło szybko (samolotem) udać się do Gdańska. Inicjatywę zaakceptowali Gomułka i Cyrankiewicz, ale wyjeżdżający nie otrzymali żadnych specjalnych pełnomocnictw czy instrukcji.

Tymczasem trwały przygotowania do interwencji sił porządkowych. Już do południa sztab KW MO w Gdańsku wysłał "grupę interwencyjną" do zabezpieczenia porządku. Nieco później przyszły dyspozycje ze Sztabu MSW, który uznał siły milicyjne w miejscu za niewystarczające (750 funkcjonariuszy) i polecił uzupełnić je milicjantami ze Słupska (500). Komendę objął wysłany przez ministra spraw wewnętrznych jego zastępca, gen. Henryk Słabczyk. Gmach KW PZPR został otoczony przez milicję. Około 16.00 doszło do pierwszego starcia sił porządkowych z wracającym pod budynek KW pochodem robotniczym. Protestujący opanowali rozgłośnię Polskiego Radia we Wrzeszczu, do nadawania informacji jednak nie doszło,  bo  funkcjonariusze  MSW  zdołali unieruchomić  nadajnik. Liczba demonstrujących stale rosła, przekraczając już kilkanaście tysięcy i milicja nie mogła opanować sytuacji. Używano pałek, petard i gazów łzawiących, później chciano rozproszyć manifestantów za pomocą armatek wodnych. Z drugiej strony padały kamienie. Pojawiły się też grupy młodych ludzi demolujących sklepy, kioski z gazetami itp. Około godziny 18.00 podpalono drukarnię Komitetu Wojewódzkiego. Wówczas po raz pierwszy użyto broni palnej. Byli ranni.

Wieczorem do Gdańska przybyli członkowie Biura Politycznego KC PZPR - Zenon Kliszko i Ignacy Loga-Sowiński oraz wiceminister obrony narodowej, Grzegorz Korczyński. Była to ich własna inicjatywa, ale w następnych dniach, jak się okazało, mieli mieć decydujący wpływ na kierowanie działaniami wojska, milicji i SB. Została zarządzona blokada Gdańska od reszty kraju, wcześniej już odcięto połączenia telefoniczne i telefaksowe, aby uniemożliwić przesyłanie korespondencji o sytuacji w Trójmieście za granicę. Po godzinie 20.00 w lokalnej telewizji wystąpił przewodniczący prezydium WRN, Tadeusz Bejm apelując o rozsądek i rozwagę, o nieniszczenie społecznego mienia. Walki uliczne w różnych częściach miasta trwały jednak niemal do północy. Zatrzymano łącznie 329 osób, rannych było 99 milicjantów, w szpitalach hospitalizowano także 28 cywili, choć można przypuszczać, że rannych w tej grupie było więcej. Spalono 2 kioski, kilkanaście samochodów (w tym 3 milicyjne i 1 wóz strażacki), zdemolowano 16 sklepów. W tłumieniu zamieszek brało udział ponad 1200 funkcjonariuszy różnych formacji milicyjnych, do ochrony obiektów wykorzystano blisko 500 żołnierzy 13. pułku WOW.

We wtorek strajk rozszerzył się na inne zakłady pracy Trójmiasta. W Gdańsku do strajku dołączyli m.in. portowi dokerzy, pracownicy Stoczni Remontowej, zakładu nr 1 Gdańskiej Fabryki Mebli, Fabryki Konserw Rybnych, w Gdyni w Stoczni im. Komuny Paryskiej pracę podjęła tylko część załogi. Gromadzący się najczęściej przed budynkami dyrekcji robotnicy wznosili okrzyki "Chcemy chleba",

"Żądamy starych cen", agitowali innych do przyłączenia się do strajku powszechnego. Próby mediacyjnych działań i namawiania do nieprzerywania pracy podejmowane przez dyrektorów i sekretarzy KZ PZPR były nieskuteczne. Manifestanci  formowali pochody, które przełamując bramy i policyjne kordony ruszały ulicami miasta w kierunku Komitetów Partii (Miejskiego w Gdyni, Wojewódzkiego w Gdańsku), zbierając kolejnych protestujących i rosnąc w tysiące.

W Gdańsku po raz kolejny demonstranci podpalili gmach KW wrzucając przez okna szmaty nasycone benzyną. Blokowali też wejście nie dopuszczając straży pożarnej, choć w budynku przebywali nieliczni pracownicy KW i część ludzi z ochrony. Rozbrajali milicjantów, podpalali wozy strażackie. Rozpraszanie tłumu petardami, gazami łzawiącymi było nieskuteczne. Na milicjantów padał grad kamieni, demonstrujący  uzbroili  się  w kije i łomy. Do obrony komitetu użyto nie tylko milicyjnych sił i środków, ale po raz pierwszy wojska.

Wcześniej jeszcze szturmowany był budynek Komendy Miejskiej MO, demonstranci próbowali uwolnić przetrzymywanych w nim uczestników zajść z poprzedniego dnia. Padły strzały i doszło do pierwszych ofiar. Milicjant, który zastrzelił robotnika zagradzającego mu drogę ucieczki, w chwilę potem został zmasakrowany przez tłum. Do tłumienia rozruchów wprowadzano kolejne kompanie ZOMO, ROMO lub SPMO ze  Słupska.

Wiadomości o tym, co dzieje się w Trójmieście, szybko docierały do Warszawy. Tam o 9.00 w sali posiedzeń byli: premier Józef Cyrankiewicz, przewodniczący Rady Państwa, Marian Spychalski, sekretarze KC - Bolesław Jaszczuk (odpowiedzialny za sprawy ekonomiczne), Mieczysław Moczar (odpowiedzialny za sprawy bezpieczeństwa i wojska), Ryszard Strzelecki (sprawy  wewnątrzpartyjne), a także minister obrony narodowej, gen. Wojciech Jaruzelski, minister spraw wewnętrznych, Kazimierz Świtała, komendant główny MO, gen. Tadeusz Pietrzak i kierownik Wydziału Administracyjnego KC, Stanisław Kania. W tym gronie podjęto kluczową dla późniejszego rozwoju wydarzeń decyzję. Gomułka zezwolił na użycie broni palnej, jeśli będzie to niezbędne przy tłumieniu protestów. Dyskusji ani sprzeciwu nie było. Sprecyzowane zostały warunki użycia broni (tylko do obrony, salwa ostrzegawcza, strzelać w nogi), termin wejścia w życie decyzji (12.00), padła też  propozycja   wprowadzenia w Gdańsku stanu wyjątkowego i godziny milicyjnej. O ustaleniach premier poinformował telefonicznie w godzinę potem gen. Korczyńskiego, co potwierdzone zostało także zarządzeniem ministra spraw wewnętrznych. Konstytucyjność trybu podjęcia tej brzemiennej w skutkach decyzji budzić miała potem ogromne zastrzeżenia. W gruncie rzeczy zadecydował przywódca partyjny, a nie Sejm, Rada Państwa czy rząd w całości, obecność odpowiednich ministrów nie wydawała się wystarczająca. Inną jeszcze kwestią pozostawało to, że faktycznie broni użyto już dzień wcześniej.

Tymczasem w Gdańsku cały czas trwały walki uliczne, starcia różnych grup demonstrantów z milicją i wprowadzanymi do akcji formacjami wojskowymi. Podpalone zostały gmachy Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych i przylegający do gmachu KW budynek NOT. Z płonącego komitetu próbowano ewakuować ludzi za pomocą helikoptera, ale akcję utrudniał wiatr. Nasiliły się ekscesy wykraczające poza manifestowanie ekonomicznych żądań i protestu - rabunki sklepów, dewastacje urządzeń komunalnych. Trudno powiedzieć, na ile mające prowokacyjny, a na ile chuligański charakter. Część stoczniowców skłoniło to do powrotu na teren zakładu pracy i proklamowania tam strajku okupacyjnego. W Gdańskiej Stoczni Remontowej zaczęto tworzyć wydziałowe Komitety Strajkowe. Ulicami przemieszczały się kolumny pancerne, słychać było strzały. W ochronę miasta i pacyfikowanie rozruchów włączone zostały oddziały: Dywizji Desantowej ze Słupska, 8. Dywizji Zmechanizowanej z Koszalina, 16. Dywizji Pancernej z Elbląga, dwa pułki Wojsk Obrony Wewnętrznej. Wykorzystywano także śmigłowce i marynarzy Floty Wojennej.

W Gdyni sytuacja wyglądała nieco inaczej. Tłum liczący ok. 5 tys. osób dotarł ok. 10.00 do gmachu Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, gdzie jej przewodniczący Jan Mariański wyszedł do robotników proponując rozmowy z wyłonioną przez nich delegacją. Spisane przez nich postulaty zobowiązał się przekazać wicepremierowi Kociołkowi. Podpisany został tzw. protokół ustaleń (postulaty, zasady postępowania i legalizacja strajku do czasu uzyskania odpowiedzi władz).

Rozkaz: Strzelać!

Gomułka wydarzenia w Trójmieście interpretował jako przejaw działalności kontrrewolucyjnej. Władzom lokalnym w Gdańsku i siłom porządkowym zarzucał, że ich działania są mało skuteczne. Ostatecznie w Warszawie zadecydowano o utworzeniu sztabu lokalnego pod kierownictwem gen. Korczyńskiego. W jego skład wchodzić mieli także Kociołek, Karkoszka, gen. Henryk Słabczyk (wiceminister spraw wewnętrznych), płk. Roman Kolczyński (komendant wojewódzki MO w Gdańsku). Wspomóc ich miał wysłany do Gdańska szef Sztabu Generalnego WP, gen. Bolesław Chocha. Dodatkowo zadanie zorganizowania  stanowiska  dowodzenia  siłami MSW otrzymał gen. Franciszek Szlachcic. Na miejscu był też już od dnia poprzedniego Kliszko, który z racji miejsca w hierarchii partyjnej odgrywał decydującą rolę w dowodzeniu, ale jego oraz Logi-Sowińskiego do sztabu nie włączono. Wojskami lądowymi dowodził wydzielony sztab Pomorskiego Okręgu Wojskowego, kierowany przez generałów Baryłę i Kamińskiego. Oni i dowództwo marynarki wojennej podlegało bezpośrednio MON i gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu. Istnienie paru centrów decyzyjnych działających w sposób nieskoordynowany przynieść miało tragiczne skutki.

Wprowadzenie wojska na ulice Gdańska w gruncie rzeczy zaogniło sytuację. Ogłoszono godzinę policyjną obowiązującą od 18.00 do  6.00  rano.  W  nocy z 15   na   16   grudnia w Gdańsku odbyło się posiedzenie Egzekutywy KW PZPR z udziałem przedstawicieli centralnych władz partyjnych obecnych w mieście. Kliszko forsował tezę, że wystąpienia mają kontrrewolucyjny charakter, a z kontrrewolucjonistami władze nie będą się układać. Powiedział też, niejako proroczo, że jeżeli zginie nawet 300 robotników, to bunt zostanie zdławiony.  Zapowiedział wprowadzenie dodatkowych sił woj skowych. Jego stanowisko rzutowało na kolejne decyzje, m.in. przerwanie  rokowań  z Komitetem Strajkowym w Gdyni. Gmach Zakładowego Domu Kultury Portu Gdynia, który przedstawiciele Komitetu wybrali na swoją siedzibę, został otoczony przez milicję i SB, a oni sami pobici, aresztowani i wywiezieni do więzienia w Wejherowie. Mariańskiemu, dość odosobnionemu w mediacyjnych zapędach, zarzucono, że podejmuje rozmowy z bandziorami. Jeśli chciano pretekstów do rozszerzania się akcji protestu, to była to kolejna kropla oliwy dolana do ognia.

 Informacje o tym, co dzieje się w Gdańsku, z wolna rozchodziły się po kraju. Radio Wolna Europa z dwudniowym opóźnieniem i niejako przypadkiem otrzymało pierwsze wiadomości na temat wydarzeń na Wybrzeżu.

16 grudnia w środę strajki okupacyjne ogłoszono wczesnym rankiem m.in. w Stoczni im. Lenina, Stoczni Remontowej i Północnej, Zakładzie Napraw Taboru Kolejowego, w porcie i w "Unimorze". W Gdyni pracy nie podjęto w Stoczni im. Komuny Paryskiej, Zarządzie  Portu i "Dalmorze", nastroje zresztą tu mocno się pogorszyły po tym, jak dotarła wiadomość o aresztowaniu Komitetu Strajkowego. Większość strategicznych obiektów i dużych zakładów pracy otoczonych zostało przez wojsko, pojawiły się czołgi, transportery opancerzone. Dramatyczne sceny rozegrały się pod bramą nr 2 Stoczni Gdańskiej, której "strzegli" żołnierze 55. pułku zmechanizowanego 16. Dywizji Pancernej. W środku pod gmachem dyrekcji wiecowano, robotnicy siedzący na ogrodzeniu wykrzykiwali wojsko z nami, z drugiej strony przez megafony zawiadamiano o blokadzie stoczni i zakazie jej opuszczania. Gdy kilka czołgów wycofano, grupa stoczniowców zeskoczyła z ogrodzenia i ruszyła do przodu. Ich zamiary trudno było potem ocenić. Padły strzały. Zginęły 2 osoby, kilkanaście odniosło rany.

Zaostrzenie sytuacji w Gdyni spowodowało, że Kliszko, obawiając się strajku okupacyjnego także tutaj, późnym popołudniem w środę, podjął decyzję o blokadzie, a następnie o zwolnieniu z pracy całej załogi Stoczni im. Komuny Paryskiej, mającej wrócić na stanowiska dopiero po weryfikacji pracowników. Na jego rozkaz blokada wojskowa miała być umieszczona przy przystanku Gdynia Stocznia, na którym wysiadali także z pociągu robotnicy innych jeszcze zakładów. Nie zgodził się, by decyzję o blokadzie przekazano przez środki masowego przekazu. Niezależnie od niego Kociołek, nie znający tych ustaleń, występując wieczorem przed kamerami gdańskiej telewizji skomentował sytuację i ponowił apel o powrót do normalnej pracy. Dezinformacji i bałaganu, który nastąpił, nie dało się naprawić poprzez wysyłanie gońców z informacjami do mieszkań pracowników czy wzywające do niepodejmowania pracy komunikaty nadawane na stacjach przez megafony. Nie wiedzieć czemu, nie wydano polecenia, aby kolejka nie dojeżdżała do ostatniej przed blokadą stacji.Tak więc gdy wezwani przez Kociołka pracownicy rankiem 17 grudnia kolejnymi kursami przyjeżdżali i gromadzili się w coraz większym tłumie na peronie (co kilka minut nadjeżdżały kolejne pociągi), drogę do Stoczni Gdyńskiej zagradzały im oddziały wojska (7. kompanii piechoty 36. pułku zmechanizowanego) i milicji (2. kompania SPMO ze Słupska). Zdezorientowani ruszyli naprzód. Pierwsze padły strzały ostrzegawcze - w powietrze, potem salwy w bruk, które miały robotnikom uświadomić determinację władz. Ten rozkaz to kolejny błąd: kule rykoszetem odbijały się od bruku, a powodowane przez nie rany były groźniejsze. Padło wielu rannych i zabitych. W gruncie rzeczy była to masakra bezbronnych, wcale nie agresywnych ludzi, którzy w odpowiedzi na apel wicepremiera udali się tego ranka do pracy.

Zajścia rozszerzyły się i przeniosły do miasta. Milicjanci odpierali napór gromadzących się, już teraz wściekłych, demonstrantów. Do akcji włączono śmigłowce wojskowe, z których rzucano petardy i gazy łzawiące. Pochód (a nawet kilka niezależnych pochodów) zmierzał w kierunku gmachu Prezydium MRN. Na czele niesiono ciała ofiar strzałów pod Stocznią.  Ogółem tego  dnia w Gdyni zginęło siedemnastu ludzi, rannych było kilkaset, w tym 40 milicjantów. Paradoksalne było to, że najwięcej ofiar było w mieście, w którym protest robotniczy był najbardziej spokojny i zorganizowany.

17 grudnia nie tylko Gdynia była areną zmagań robotników z milicją. Strajki ogarnęły także Szczecin. Scenariusz był podobny, jak na Pomorzu Gdańskim. Do strajku przystępowały kolejne wydziały Stoczni im. A. Warskiego, następnie Stocznia Remontowa "Gryfia". Z gromadzącymi się jeszcze na terenie zakładu robotnikami nie rozmawiano, udający się w kierunku miasta pochód starł się z oddziałami milicji, demonstranci podpalali wozy milicyjne, a ostatecznie zdewastowali i podpalili gmach KW PZPR. Zamieszki trwały dwa dni. Według oficjalnego komunikatu Prokuratury Generalnej śmierć poniosło 16 osób, rannych było dalszych kilkaset (w tym 71 milicjantów). Szkody liczono w milionach złotych. Demonstracje uliczne odbywały się też w wielu innych miastach: Elblągu, Słupsku, dzień później w Wałbrzychu. 19 grudnia także w Bydgoszczy i Chorzowie. Krótkotrwałe strajki objęły zakłady w Krakowie, Białymstoku, Nysie, Oświęcimiu, Warszawie, Wrocławiu i in. Choć przepływ informacji był mocno utrudniony, a pierwszy raz premier Cyrankiewicz wypowiedział się na temat rozruchów w telewizyjnym przemówieniu dopiero 17 grudnia, w protestach uczestniczyły w rezultacie dziesiątki tysięcy osób.

Żądania wysuwane przez robotników miały prawie wyłącznie ekonomiczny charakter. Wielokrotnie to podkreślano. Głodny robotnik to nie chuligan - głosił transparent wywieszony na Stoczni im. A. Warskiego, a przy wejściu wisiała duża tablica z napisem: Strajk ma podłoże ekonomiczne a nie polityczne. Podstawowy był postulat cofnięcia podwyżki cen, żądano też podniesienia płac i skrócenia tygodnia roboczego do pięciu dni. Wyartykułowano także postulat utworzenia niezależnych związków zawodowych i - co już z pewnością ocierało się o politykę - ustąpienia z władz partyjnych i państwowych osób winnych obecnej sytuacji w kraju.

Dymisja Gomułki 

Z zaniepokojeniem wydarzenia w Polsce śledzili przywódcy radzieccy. 17 grudnia po południu odbyła się rozmowa telefoniczna Gomułki z Breżniewem. Gomułka zapewniał,  że porządek zostanie zaprowadzony, a jeśli zajdzie potrzeba, zwrócimy się oczywiście po pomoc. Interwencja była więc prawdopodobna choć różne sygnały świadczyły o tym, że przywódcy radzieccy zdecydowanie bardziej woleli, aby polski kryzys rozwiązać środkami politycznymi, np. przez zmianę I sekretarza. Wielu członków kierownictwa PZPR podzielało ten pogląd.

Kryzys grudniowy reaktywował istniejące podziały i spowodował personalne przetasowania wewnątrz grupy kierowniczej PZPR. To,  że Gomułka powinien  ustąpić, szeptano pokątnie (przynajmniej w kręgach Moczara) jeszcze przed przesileniem 1968 roku. Wiedział to także Gomułka przygotowując na ewentualnych zastępców S. Kociołka lub J. Tejchmę, względnie młodych członków aparatu, nie mających jednak odpowiedniego zaplecza. Na pewno nie planował, że jego odejście zostanie wymuszone. Do jego dymisji przyczyniły się dodatkowe okoliczności. Jedną z nich był list wystosowany przez Biuro Polityczne KPZR, a doręczony przez ambasadora Aristowa 18 grudnia wieczorem Cyrankiewiczowi, a następnie Gomułce. Zawierał on sugestię rozwiązywania kryzysu polskiego we własnym gronie, co można traktować jako cofnięcie poparcia udzielanego dotychczasowemu I sekretarzowi. Drugą - choroba, poniekąd stanowiąca skutek przemęczenia, w każdym razie wymagająca hospitalizacji. Trzecią - nastroje panujące w kierownictwie partyjnym, zmęczonym stylem pracy i apodyktycznością Gomułki. Do działania skłaniała też sytuacja ekonomiczna i społeczna oraz dojrzewające ambicje postaci drugiego planu.

Kandydatem na stanowisko I sekretarza KC PZPR posiadającym najwięcej atutów był Edward Gierek. Miał poparcie Kremla (przekazane w rozmowach z Jaroszewiczem i przez ambasadora Aristowa), uznanie w krajowym aparacie partyjnym i kształtowaną od lat grupę zwolenników, biografię  i osobowość mocno kontrastującą z samym Gomułką. Nie bez znaczenia był też brak jego bezpośredniego zaangażowania w proces decyzyjny dotyczący wydarzeń w Trójmieście, dający się wykorzystać dla pozyskania na nowo społecznego poparcia w napiętej sytuacji ekonomicznej i politycznej. Rozmowy z Gierkiem podjęli się Franciszek Szlachcic i Stanisław Kania. Nakłonienia Gomułki do rezygnacji ze stanowiska podjął się Józef Tejchma.

Na 19 grudnia w godzinach południowych już wcześniej zostało zwołane posiedzenie Biura Politycznego. Gomułka planował wziąć trzymiesięczny urlop zdrowotny i powierzyć zastępstwo w tym czasie właśnie Gierkowi. W porządku obrad miały być też kwestie bieżące dotyczące sytuacji w kraju i dalszych decyzji co do przywracania porządku, łagodzenia nastrojów itp. Sam Gomułka nie zamierzał wycofywać się z podwyżek cen. W posiedzeniu ostatecznie nie wziął udziału - lekarze potwierdzili konieczność zabrania go do lecznicy. Obecni natomiast byli: Cyrankiewicz, Gierek, Jaszczuk, Jędrychowski, Kliszko, Kociołek, Kruczek, Loga-Sowiński, Spychalski, Strzelecki, Tejchma, Jagielski, Jaroszewicz, Moczar, Szydlak, Olszowski, Starewicz. W zastępstwie obrady poprowadził premier Cyrankiewicz. Zaakceptowano  propozycję  przygotowaną  i ustaloną wcześniej z Gomułką, dotyczącą zwiększenia zasiłków dla rodzin o najniższych dochodach. Ale najważniejszą sprawą była kwestia przywództwa, a tej tego dnia nie rozstrzygnięto. Ostatecznie podjęto decyzję o zwołaniu następnego posiedzenia Biura nazajutrz, a w dwie godziny po nim decydującego w sprawach tej wagi plenum KC.

W godzinach rannych 20 grudnia uzyskano pisemną rezygnację Gomułki (co było warunkiem wyrażenia  zgody na kandydowanie przez Gierka), którą Biuro Polityczne przyjęło jednogłośnie, desygnując następnie Gierka na I sekretarza. VII Plenum KC PZPR uchwaliło, że przeznaczy się dodatkową kwotę (6,5 mld zł) z budżetu państwa na podwyżki płac, rent i emerytur i podjęło ostatecznie (bez dyskusji) decyzje personalne. I sekretarzem został Edward Gierek. Na jego wniosek ze składu BP usunięty został Marian Spychalski, a także - z równoczesnym odwołaniem z sekretariatu KC - Jaszczuk, Strzelecki i Kliszko. Nowe osoby w Biurze Politycznym to Babiuch, Jaroszewicz, Moczar, Olszowski i Szydlak, zastępcami członków BP zostali Jaruzelski, Jabłoński, Kępa. Do Sekretariatu KC dokooptowano Babiucha, Barcikowskiego i Kociołka. W kilka dni później Sejm dokona zmiany na funkcji premiera, szefem rządu zostanie Piotr Jaroszewicz. Cyrankiewicz obejmie funkcję przewodniczącego Rady Państwa, na krótko jednak, i niebawem on uda się na polityczną emeryturę.

W wieczornym programie telewizyjnym Gierek wystąpił już w nowej roli. Nawet jeśli jego przemówienie niewiele różniło się treścią czy językiem, była to jednak nowa twarz, nawiasem mówiąc dużo bardziej medialna niż poprzednika. Mówił inaczej, nowocześniej, cieplej. Ogólnie budził nadzieję. Jak podano w komunikacie prasowym z następnego dnia, Gomułka został odwołany ze względu na zaburzenie w układzie krążenia, powodujące przemijające zakłócenia sprawności widzenia. I realnie, i metaforycznie coś było na rzeczy.



Źródło: "Wielka Historia Polski" Wydawnictwo Pinnex, Kraków 2000

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Seweryn Blumsztajn | Grudzień 70 | marzec 68
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy