Śmierć przy ołtarzu. Nowe fakty ws. morderstwa ks. Józefa Górszczyka

10 stycznia 1964 roku w kościele podczas odprawiania mszy św. został zamordowany ks. Józef Górszczyk z zakonu pijarów. Historięmorderstwa, dokonanego pod Jelenią Górą, opisywaliśmy rok temu. W ciągu minionych dwunastu miesięcy zdarzyło się wiele. Przez cały rok trwało także śledztwo "Odkrywcy", poparte kwerendą archiwalną w IPN i dotarciem do kolejnych, nieznanych świadków. Czy to przybliża nas do ustalenia prawdy i odpowiedzi na pytanie: dlaczego zamordowano księdza?

Przypomnijmy pokrótce. Ksiądz Józef Górszczyk (rocznik 1931) został w 1962 roku przeniesiony do klasztoru pijarów i połączonego z nim kościoła św. Jana Chrzciciela w Cieplicach Śląskich-Zdroju, wówczas samodzielnego, uzdrowiskowego miasta, dziś części Jeleniej Góry. Z drugiej strony leży Maciejowa, wtedy samodzielna wieś, dziś także dzielnica Jeleniej Góry. To tam, we wrześniu 1963 roku, przełożeni skierowali młodego księdza do pracy. Była godzina siódma rano 10 stycznia 1964 roku. Do mszy wyszedł ks. Józef Górszczyk wraz z ministrantami, uczniami pobliskiej szkoły. W trakcie przygotowania darów ofiarnych do księdza podszedł jeden z wiernych. Wcześniej wszedł on do kościoła w nakryciu głowy, z jedną lub dwiema teczkami (tu relacje są rozbieżne) i laską w ręce. Był to 55-letni Piotr Soroka, miejscowy. Ksiądz go nie widział, bo wówczas mszę odprawiano jeszcze tyłem do wiernych. Z jednej z teczek Soroka wyjął... siekierę i ruszył w kierunku głównego ołtarza.

Dotychczas piszący autorzy, próbowali uporządkować ów drastyczny opis śmierci ks. Górszczyka. Służyły temu relacje kilku świadków i zgromadzone dokumenty. Jednym z pierwszych był ks. Andrzej Orczykowski, pisząc m.in.: "Ministrant w ostatniej chwili ostrzegał kapłana, wołając: »Niech Ksiądz ucieka, bo bandyta idzie z siekierą (...)«, ale ks. Józef w dalszym ciągu nalewał wino do kielicha i w ogóle nie zwracał uwagi na krzyki i nie odwracał się; jakby nie zważał na to, co działo się wokół niego. Kiedy ks. Józef dokończył ofiarowania wina, odstawił kielich, odwrócił się i ujrzał mężczyznę atakującego go siekierą, oparł się o mensę ołtarza, otwarcie, śmiało spojrzał na zabójcę i (...) rozłożył przed nim ręce jakby na »Dominus vobiscum«.

Reklama

Nie usiłował się bronić i nawet nie krzyknął. Pomimo, iż (...) mógł uciec przez kościół na pole i na pobliską szosę. (...) Stał tak majestatycznie i wyglądał imponująco... jak niezłomny święty. Zabójca (...) złapał siekierę w obie ręce i z rozmachem uderzył Księdza w czoło, (...) po twarzy Księdza spłynęła krew. Po tym ciosie kapłan opuścił głowę i osuwając się na nogach, otrzymał kolejne ciosy siekierą. Kiedy ks. Józef odwrócił się, napastnik z zamachem zadał ostrą siekierą następny cios w plecy, chwycił go za włosy i zaczął ciągnąć. Rzucił kapłana twarzą na posadzkę i siekierą (...) walił bez miłosierdzia w Księdza jak w kłodę drzewa. By nie było wątpliwości, co do zamierzonego skutku, wbił siekierę w głowę konającego i ze słowami przekleństw wyszedł z kościoła".

Opis ten jest kompilacją zeznań świadków, uczestników tamtej tragicznej mszy - ministrantów Józefa Baranowicza i Andrzeja Kozłowskiego, zakonnika-zakrystianina Józefa Drażila oraz dwóch z przybyłych na mszę kobiet - Cezarii Ziemlanowskiej i Rozalii Wac.

W najnowszej publikacji o ks. Górszczyku autor - z pewną niekonsekwencją - podaje, że księdzu asystowało do mszy czterech 12-letnich ministrantów (Józef Baranowicz, Aleksander Kostrzewski, Wiesław i Jan Kasperczykowie). Już rok temu powołując się na rozmowę z jednym z nich, pisałem:

"Po latach pan Józef [Baranowicz] mówi, że nie wszystko, co czytał później o śmierci księdza Górszczyka odpowiada prawdzie. Przede wszystkim morderca nie ciągnął księdza za włosy, wlokąc za ołtarz. Ksiądz Górszczyk po pierwszym uderzeniu schronił się za ołtarzem, uciekając prawym wyjściem. Lewe było zastawione szopką bożonarodzeniową. Ministranci wybiegli zaalarmować kogokolwiek o zdarzeniu. Któryś z ministrantów, kolegów Józka, chwycił w sieni przy wejściu za sznur i zaczął przeraźliwie bić w dzwony. Inny świadek, zakonnik, zamknął się na klucz w zakrystii, ratując w ten sposób własne życie. Otworzył je dopiero wówczas, gdy mordercy już nie było. Z zakrystii jedyne wyjście prowadziło bowiem przez kościół".

Było także drugie wyjście, niestety nieczynne. Dziś okazuje się, że ministrantów służących 51 lat temu do mszy było nie czterech, a pięciu. Wiesław Ziemlanowski, który w tych latach także był ministrantem, wyjaśnia, że on sam tego dnia miał wolne, a do mszy służył jeszcze inny kolega - Andrzej Kozłowski. Zastanawiać musi, dlaczego w aktach sprawy, zgromadzonych w IPN, zachowały się zeznania zaledwie dwóch z nich (Józefa Baranowicza i Andrzeja Kozłowskiego). Inny z ministrantów - Aleksander Leszek Kostrzewski stał wraz z Józefem Baranowiczem przed ołtarzem.

"Miałem zwyczaj odwracania głowy zawsze, gdy służąc do mszy, słyszałem »ruch« w kościele, otwieranie drzwi. Tak było i tym razem. Kiedy odwróciłem głowę, ujrzałem zbliżającego się Piotra Sorokę, wyciągającego jakiś przedmiot z torby i jego głos »oj, zakonniki, ja wam pokażę!«. Ksiądz go nie widział, stał tyłem. Mszę odprawiano wówczas twarzą do ołtarza i tyłem do wiernych. Ksiądz Górszczyk odwrócił się i zdążył odłożyć trzymaną w dłoniach hostię. Pierwsze uderzenie siekierą poszło na głowę i przeszło po ręce księdza. Odszedł on od ołtarza w kierunku prawego wyjścia za ołtarz. Ja wówczas przeskoczyłem przez balaski i wybiegłem z kościoła. Podobnie zrobił Józek Baranowicz. Soroka poszedł za księdzem za ołtarz".

Leszek Kostrzewski wybiegł z kościoła, był w szoku. Biegł przez wieś do domu i krzyczał bez przerwy: "zabili księdza!, zabili księdza!". Z oddali widział podążającego do kościoła księdza proboszcza Stanisława Marcelego Góralczyka, jednak nie poczekał na niego. Pobiegł dalej, byle jak najprędzej do domu. Kostrzewski podejrzewa, że zdążający do kościoła drugi ksiądz mógł jeszcze nie wiedzieć, co przed chwilą w nim zaszło. Choć w milicyjnych dokumentach można znaleźć zapis meldunku, że to "ksiądz [Góralczyk] wezwał telefonicznie milicję i pogotowie ratunkowe", jest to informacja nieścisła. Milicję zawiadomiła wybiegająca z kościoła parafianka, Ludwika Manacka. Naprzeciw znajdowała się szkoła a w niej najbliższy telefon.

Prawdopodobnym jest, że podążającego do kościoła proboszcza Góralczyka zaniepokoiło co innego - dźwięk bijących kościelnych dzwonów o nietypowej porze. Jak zeznawał nieżyjący już ministrant Andrzej Kozłowski: "kobiety, które uciekły z kościoła po pierwszym ciosie, przed kościołem poleciły mi, abym dzwonił w dzwon na alarm. Dzwonić kazała mi Wacowa i Lenartowicz. Wbiegłem z powrotem do przedsionka i zacząłem dzwonić w dzwon. Gdy dzwoniłem, patrzyłem przez wpółotwarte drzwi. Ksiądz stał po stronie lekcji, oparty tyłem o ołtarz. Soroka stał naprzeciw księdza na pierwszym stopniu ołtarza (stopni ołtarza jest dwa). Rąk księdza ani rąk Soroki, ani siekiery, w tym momencie nie widziałem, bo zasłaniał mi widok Soroki. Ja(k) widziałem, ksiądz zaraz odwrócił się w lewą stronę i zaczął uciekać za ołtarz. Gdy ksiądz odwrócił się tylko, Soroka z zamachem zadał ostrą siekierą drugi cios w plecy. Ja w tym czasie uciekłem. Wybiegłem z przedsionka kościoła i w bramie na cmentarz kościelny spotkałem księdza proboszcza; powiedziałem mu, że Soroka bije księdza siekierą. Przed kościołem nie widziałem już nikogo. Ksiądz proboszcz zaraz zawrócił w kierunku plebanii".

Być może proboszcz - nie wiedząc nic o telefonującej ze szkoły Ludwice Manackiej - chciał także jak najszybciej powiadomić milicję i pogotowie. A telefon znajdował się na plebanii. Stąd późniejsza notatka w meldunku milicyjnym o tym fakcie. Informację o telefonicznym zgłoszeniu, które wpłynęło od księdza, potwierdza po latach Stanisław Bryndza, oficer milicji i naczelnik wydziału kryminalnego, który kierował akcją dochodzeniowo-śledczą.

Jak zeznał dalej Andrzej Kozłowski: "ja z panią Masalską zaczęliśmy biegać po domach i zwoływać ludzi na pomoc. Byliśmy tylko w dwóch domach: u Oczkowskiego i Wojnarowicza. U Wojnarowicza zatrzymaliśmy się w progu domu, bo wiedzieliśmy, że Soroka był już na ulicy. Zaszedł za most, obejrzał się i widząc, że dwie niewiasty wracają do kościoła Z[iemlanowska]+L[enartowicz], zatrzymał się i zaczął krzyczeć, prawdopodobnie o ile pamiętam: »Ja wam pokażę wasz kościół!«. Biegiem wrócił się do kościoła. Będąc blisko kościoła z płotu wyrwał sztachetę. Ja stanąłem koło bramy szkolnej i widziałem, jak sztachetą stłukł żarówkę nad drzwiami wyjściowymi do kościoła. Widziałem, że wszedł do kościoła i po chwili (niecała minuta) zaraz szybkim krokiem poszedł w stronę Jeleniej Góry".

Co działo się przez tę minutę? Wyjaśnia mi to, po 51 latach, inny z dawnych ministrantów, Wiesław Kasperczyk:

"Ksiądz Górszczyk przewrócił się przy ołtarzu i zaczął uciekać za ołtarz, na czworakach. Ja uciekałem przed księdzem. Soroka pobiegł za mną za ołtarz. Pociągnąłem za choinkę, która stała przy szopce bożonarodzeniowej, zagradzającej drugie z wejść za ołtarz. Soroka wywrócił się na tej choince. Miejsce po choince odsłoniło się, co pozwoliło mi uciec zza ołtarza i z kościoła. Soroka obrócił się i skierował na księdza. Uderzył księdza siekierą pięć razy, wbijając mu siekierę w głowę. Zza kościoła obserwowałem, jak Soroka opuścił kościół. Wówczas ja powróciłem do środka kościoła. Soroka chciał także ponownie dostać się do wnętrza. Ja z innymi trzymałem drzwi od wewnątrz, by Soroka nie mógł ich otworzyć".

Pozostałymi osobami, które trzymały wewnętrzne drzwi przed ponownym wtargnięciem mordercy do kościoła, byli: zakonnik Józef Drażil, Cezaria Ziemlanowska i Maria Lenartowicz. Jak zeznawała Cezaria Ziemlanowska: "Soroka targał za drzwi i mówił: »puśćcie mnie, ja wam nic nie zrobię«. Przy tym bił czymś w szyby nad drzwiami, rozbijając je. Poszliśmy do zakrystii, gdy Soroka przestał się dobijać. Po chwili przyszli ludzie i ksiądz proboszcz. Ksiądz proboszcz zaopatrzył księdza Józefa olejami świętymi. Ksiądz Józef leżał za ołtarzem twarzą w dół, a w głowie z jego lewej strony tkwiła siekiera".

Wiesław Ziemlanowski, wnuk Cezarii, mówi, że babcia schyliła tylko głowę, szkło sypało się z góry, ale kobiety nadal trzymały drzwi. Kiedy Soroka odszedł od drzwi, które w końcu zamknął zakonnik Drażil, odnalezionym na pęku właściwym kluczem, wszyscy schronili się w zakrystii. Ziemlanowski wyjaśnia także, że proboszcz Góralczyk nie mógł dostać się po oleje do zamkniętej od wewnątrz przez brata zakonnego Józefa Drażila zakrystii. Dopiero po którymś z kolei nawoływaniu "Józek, otwórz, Józek otwórz!", zakonnik otworzył drzwi.

Ministrant Aleksander Leszek Kostrzewski długo nie mógł dojść do siebie, przeżycia i uraz psychiczny pozostawił trwały ślad do dziś. Pan Leszek od tamtego dnia zaczął się jąkać. Kiedy młody ministrant w domu nieco ochłonął, powrócił w towarzystwie ojca pod kościół. Dalej nie mógł, bo milicja otoczyła teren i nikogo nie wpuszczała. Także jego. Kostrzewskim, świadkiem zdarzenia, nie zainteresował się nikt. Dopiero po kilku dniach na plebanii w Maciejowej, Leszka Kostrzewskiego przesłuchiwał milicyjny oficer Ponikowski, mąż miejscowej nauczycielki. Akta z tego przesłuchania nie zachowały się.

Wiesław Kasperczyk wyjaśnia, że na przesłuchaniu w Jeleniej Górze był tylko raz. Obaj bracia Kasperczykowie przez wiele dni po morderstwie nie mogli otrząsnąć się z doznanego szoku. Starszy o rok Janek przez tydzień nie mógł nic jeść. Bracia przygotowując się podczas mszy do ofiarowania, stali przy ołtarzu, tuż przy księdzu. Jan trzymał biały ręczniczek służący do wycierania palców po obmyciu celebransa, zaś Wiesław ampułki z winem i wodą - tak młodszy z braci Kasperczyków zapamiętał przebieg tamtego zdarzenia. Ksiądz otwierał tabernakulum, aby wyjąć kielich do ofiarowania. Według niego Soroka podszedł z siekierą do księdza i uderzył go w tył, w plecy. "Kiedy ksiądz odwrócił się, otrzymał drugi cios siekierą, w rękę. My, ministranci, uciekliśmy wówczas za ołtarz, ja uciekałem ostatni. Soroka podążył za nami. Później młodsi ministranci wybiegli z kościoła".

Przesłuchanie ministranta Wiesława Kasperczyka przez milicję odbyło się po wielu dniach od morderstwa księdza. Jego treść nie zachowała się.

Innym, dziecięcym świadkiem tragicznych wydarzeń, jakie rozegrały się w kościele św. Piotra i Pawła w Maciejowej, była Teresa Baranowicz, siostra ministranta Józefa. - Tak, byłam w tym dniu w kościele. Miałam wtedy 10 lat, ale pewnych przeżyć nie zapomina się - otrzymuję potwierdzającą wiadomość z dalekiej Australii, kiedy nawiązuję z nią kontakt. Więc pytam dalej, zwłaszcza, że jest ona kolejną osobą o której wszelkie akta, w tym IPN-u milczą, a dotychczasowi kronikarze tych wydarzeń nic nie wspominają. Pani Teresa obszernie wyjaśnia: - Byłam obecna na tej mszy, miałam zwyczaj chodzić na msze od przedszkola, robiłam to przez kilka lat. Podczas mszy siedziałam w pierwszej ławce po prawej stronie, tu, gdzie stała piękna figura Matki Boskiej. Pierwsza ławka dla dzieci, bez klęcznika, ale z oparciem. Zaraz za mną siedziała starsza pani Lenartowicz i pani Wicher, babcia Marysi Wicher, mojej koleżanki z klasy. Było parę osób więcej, ale nie pamiętam. Zabójca nazywał się Soroka (znałam go z widzenia), do kościoła przyszedł późno, msza była w toku. Kiedy wchodził, wszyscy obejrzeli się, bo głośno coś mówił do siebie, ale nie można go było zrozumieć. Stanął tyłem do ołtarza, z lewej strony kościoła (przy figurze św. Antoniego). Na ławce (dokładnie na poziomie mojej ławki) położył starą, skórzaną, brązową teczkę i wyjął z niej coś, co wyglądało jak siekiera. Pamiętam, że usłyszałam słowa "oj, zakonniki, ja wam pokażę!''. Ksiądz Józef chyba to widział, ale kontynuował mszę. Usłyszałam ostrzeżenie od pań siedzących z tyłu: "uciekać!''. Zobaczyłam że i one, i inne osoby, opuszczają kościół i boczną nawą również i ja uciekłam. Nie pamiętam zupełnie odcinka drogi od kościoła do ulicy. Pamiętam, że biegłam ulicą (już za mostem) głośno płacząc i krzycząc: "zabiją księdza!''.

Przybiegłam prosto do domu ulubionej cioci Feli [Baranowicz], bo z nią często chodziłam na te ranne msze i powiedziałam, co się stało. Nie pamiętam wiele z tych chwil, był płacz i krzyki, a ja wróciłam się do szkoły, bo już byłam spóźniona. Nie pobiegłam do domu, bo mama była w pracy. W szkole już wiedzieli, że coś się stało, widziano milicję. Nikt nigdy nie pytał mnie o nic, miałam wówczas 10 lat. Potem brat, Józek, powiedział mi resztę. Do mszy służyli Józek i Andrzej Kozłowski, ulubieniec księdza Józefa. Innych osób już nie pamiętam.

Wiesław Ziemlanowski nie poszedł na lekcje. Obserwował spod bramy szkoły, jak pod kościół podjechał milicyjny gazik z... mordercą w środku. Został on ujęty przez milicyjną grupę pościgową już na krańcu wsi, pod Grabarowem. Tak szybkie przemieszczenie się było możliwe, bo uciekający Soroka skorzystał "z okazji", podwieziony zatrzymanym autem. Jego kierowca, Ryszard Kloc, zeznał później, że zauważywszy na ul. Chłopskiej nadjeżdżający pojazd MO (musiała to być wysłana pierwsza grupa pościgowa), przekazał Sorokę milicjantom, a ci... ruszyli z nim, z powrotem, do Maciejowej. Dlaczego? Stanisław Bryndza będący w drugiej grupie - kryminalnej - ustalił po otrzymaniu zgłoszenia, że obie ruszające do akcji grupy spotkają się pod kościołem. - Dlatego pierwszy samochód nie skierował się wprost do Jeleniej Góry - wyjaśnia dziś p. Stanisław. Jednakże drogą radiową Bryndza otrzymał meldunek, że przed kościołem gromadzą się ludzie, a milicjanci obawiają się publicznego linczu Soroki.

Bryndza przez radiotelefon rozkazał natychmiastowe opuszczenie Maciejowej przez grupę pościgową i powrót. Po drodze oba pojazdy, z grupami pościgową i kryminalną, spotkały się, i po krótkich ustaleniach, każda z grup udała się w swoją stronę. Bryndza dotarł na miejsce tragedii. Kiedy po latach czyta: "ze źródeł organów bezpieczeństwa wynika, że około godz. 8.00 rano do Maciejowej dotarła druga grupa operacyjna, składająca się m.in. z pracowników dochodzeniowych MO i SB pod kierownictwem z-cy komendanta powiatowego ds. bezpieczeństwa mjra Michała Polaka oraz prokuratora powiatowego. Czy wówczas z tą ekipą przywieziono do Maciejowej mordercę, nie udało się ustalić" - nie kryje swego zdziwienia i zażenowania. - Majora Polaka z nami nie było! - stwierdza stanowczo, czym podważa i sposób, i wiarygodność materiałów wytworzonych wówczas przez jeleniogórską bezpiekę.

Stanisław Bryndza dokładnie po 51 latach pojawił się kościele w Maciejowej. Towarzyszyłem mu. Po skończonej mszy rocznicowej, ks. proboszcz Grzegorz Krzystek udał się z nim za ołtarz. Powróciły sceny, o których pisałem przed rokiem:

"W ciasnym przejściu między ołtarzem a ścianą prezbiterium leżał ksiądz Józef. Widok był przerażający. W jego czaszce tkwiło głęboko osadzone ostrze siekiery. Jej trzonek dotykał ściany. Kiedy kapitan bezskutecznie próbował wyjąć siekierę z głowy księdza, ten mrugnął oczami, charczał. Żył. Za ołtarzem było za ciasno na nosze. Bryndza szybko podjął decyzję. Z pomocą proboszcza i innych ostrożnie przeniósł ks. Górszczyka na dywan przed ołtarz. Wszędzie lała się krew (...). Bryndza ostrożnie podtrzymywał głowę wikarego, z utkwioną w niej siekierą. Po chwili nadjechało pogotowie, zawiadomione przez milicyjną radiostację. Położono księdza na nosze, wyniesiono do karetki i przewieziono do szpitala w Cieplicach. Siekiera nadal tkwiła w jego głowie".

Stanisław Bryndza uściśla tę informację. Przed ołtarzem, przybyły lekarz pogotowia, wyjmując z głowy księdza wbitą siekierę, zakładał jednocześnie opatrunki przeciwkrwotoczne i uciskowe. Karetka ruszyła po obandażowaniu głowy księdzu. Wokół było bardzo wiele krwi. Tą krew, która - o dziwo - nie zakrzepła, później zbierano do naczyń.

Ewa Manacka, córka późniejszego kościelnego Józefa Oczkowskiego, prowadzi na przykościelny cmentarz parafialny. Pokazuje miejsce, gdzie w lutym 1964 roku, a więc miesiąc po morderstwie księdza Górszczyka, przygotowano grób dla zmarłego Józefa Horaka. Nim go pochowano, ojciec pani Ewy umieścił w nim gliniane naczynie i szklany słoik, do którego zebrano krew po zamordowanym księdzu. Ile było tych naczyń? - tego pani Ewa nie wie. Z innej relacji, choćby Wiesława Czuja, uczestnika kolonii letnich w miejscowej szkole, a więc co najmniej pół roku po morderstwie, wynika, że odwiedzającym kościół jemu i jego ojcu Czesławowi (kierownikowi kolonii) okazywano naczynie szklane z krwią, zebraną w kościele. W 1977 roku podczas sprzątania plebanii Józef Oczkowski i jego córka Ewa odnaleźli na strychu foliowy worek, w którym zapakowano pokrwawione szaty liturgiczne ks. Górszczyka. Ówczesny proboszcz ks. Ludwik Sosnowski zdecydował, aby wyeksponować je w kościele. Pierwotnie gablota z szatami wisiała przy wejściu do kościoła, obok pamiątkowej tablicy poświęconej ks. Górszczykowi. Obecnie znajduje się za ołtarzem, w miejscu morderstwa.

Wiesław Ziemlanowski uważa za swój obowiązek dokonać jak najdokładniejszej rekonstrukcji tamtych, tragicznych wydarzeń. On także, trzeci z ówczesnych ministrantów, potwierdza, że w dotychczasowych opisach o morderstwie dokonanym na ks. Górszczyku, nie wszystko odpowiada prawdzie. Wśród ministrantów długo rozmawiało się o tamtym morderstwie i Wiesław zapamiętał szczegóły. Po mszy zaprasza mnie i Stanisława Bryndzę do siebie. Przed domem wyjaśnia, że tu wcześniej stała kuźnia jego dziadka. - To do niej Soroka przychodził ostrzyć siekierę - oznajmia pan Wiesław. W Maciejowej do dziś mówi się, że Soroka miał przygotowaną listę 12 osób, które zamierzał zamordować. Z różnych powodów. Znaleziono ją podczas rewizji w domu mordercy. Tego wątku także nikt nie zbadał, choć żyją osoby, które to potwierdzają.

Ministrant Wiesław Kasperczyk pojechał do Cieplic na pogrzeb ks. Górszczyka w... bagażniku taksówki. Tak dużo osób nią jechało. Od Jeleniej Góry aż do Cieplic ciągnęły szpalery ludzi z obu stron. Aleksander Kostrzewski pojechał kursowym autobusem. W Cieplicach także zobaczył tłumy ludzi, nie miał szans dostać się do sali przy kościele św. Jana Chrzciciela, gdzie wystawiono odkrytą trumnę ze zwłokami zamordowanego księdza. Po południu 12 stycznia 1964 roku w Cieplicach odbył się pogrzeb. Przewodził mu ks. bp Wincenty Urban. W samej Jeleniej Górze obawiano się wybuchu niepokojów społecznych w dniu pogrzebu.

Proboszcz, ksiądz Marceli Góralczyk, do końca żył w przekonaniu, że 10 stycznia 1964 roku to on miał zginąć, a nie wikary o. Górszczyk. Dlaczego księża "zamienili się" na poranne mszy? I to nie dzień wcześniej, jak sugerują niektórzy, a owego feralnego dnia. Miejscowi mówią, że przed siódmą rano do kościoła wyszli obaj. Plebania znajduje się ok. 200-300 m od kościoła. Przy plebanii niesamowicie głośno ujadał pies. Proboszcz szybko podjął decyzję, że go uspokoi i zamknie, a potem dogoni Józka i w kościele siądzie w konfesjonale. Ksiądz Józef powinien punktualnie o siódmej rozpocząć mszę...

○○○

Wiele emocji wzbudził mój ubiegłoroczny tekst w "Odkrywcy", kiedy relacjonując przesłuchanie mordercy, Stanisław Bryndza podał, co ustalono w śledztwie, i co miał zeznać morderca. Soroka w czasie wojny przeżył obóz koncentracyjny. Szczególnym okrucieństwem wobec niego cechował się jeden z esesmanów funkcyjnych obozu. Były więzień przysiągł sobie, że zemści się na nim po wojnie, jeśli kiedykolwiek go spotka. Niewinny ksiądz łudząco przypominał mu oprawcę z obozu. Na tę zacytowaną przeze mnie relację świadka wydarzeń, najbardziej zareagował ks. Adam Gul z Pisarzowej koło Limanowej, od lat strażnik pamięci zamordowanego pijara, który w pisemnej skardze na mnie do... Kurii Diecezjalnej w Legnicy (!) pisał m.in.:

"Pan Janusz Skowroński, opierając się na informacjach funkcjonariusza z lat 60-tych, bez sprawdzenia odpowiednich dokumentów, podaje sensacyjną wiadomość o śmierci ks. Józefa Górszczyka, naszego Rodaka (...). To są brednie i oparte na relacjach prowadzącego śledztwo, nie poparte żadnym dokumentem. Za jakiś czas będziemy mogli czytać o nowej konfabulacji na temat morderstwa (...). W aktach Sądu Wojewódzkiego we Wrocławiu jest natomiast informacja, że podczas II wojny Soroka został wywieziony do Austrii, gdzie pracował w cegielni. Panowie »odkrywcy« szanujcie pamięć nieżywych - tu, te rewelacje nie są na miejscu".[12]

By wyjaśnić wszelkie wątpliwości, najprościej byłoby dotrzeć do materiałów ze śledztwa. Takiego zdania jest także emerytowany oficer Stanisław Bryndza, który po 1989 roku przeszedł stosowną weryfikację i kilka lat później zakończył pracę jako podinspektor policji. Udało się ustalić, że pierwszymi lekarzami badającymi Sorokę byli bolesławieccy psychiatrzy - Michał Maszyński i Henryk Malinowski (to na jego obecność przy pierwszym przesłuchaniu powoływał się Stanisław Bryndza). Kiedy redakcja "Odkrywcy" wystąpiła ze stosownym wnioskiem do IPN o wgląd do dokumentów, udostępnione je. Akta zawierają 84-stronicową dokumentację o umieszczeniu mordercy księdza w zakładzie psychiatrycznym i zakładzie zamkniętym.

Ich analiza pozwala na stwierdzenie, że nie są to akta kompletne, bo nie zawierają akt śledczych, na które powoływał się przesłuchujący Sorokę, Stanisław Bryndza.

Jedynie w 10-stronicowym orzeczeniu sądowo-psychiatrycznym, wydanym 14 maja 1964 roku przez lekarzy Jana Lisowskiego i Jerzego Katzellenbogena ze Szpitala Psychiatrycznego przy Centralnym Więzieniu nr 2 we Wrocławiu, o stanie zdrowie Piotra Soroki, wzmiankuje się o istnieniu "akt ze śledztwa (niezszytych, postronicowanych na 70-kartach), z wyciągu których korzystali lekarze psychiatrzy. Niestety, ów 70-stronicowy dokument ze śledztwa nie jest dostępny lub też nie zachował się. Szkoda, bo mógłby rozwiać te wątpliwości. W innych dokumentach można przeczytać, że Soroka niedługo przed wybuchem wojny 1939 r. był blisko rok na robotach na Łotwie, podczas wojny wywieziono go do Austrii, gdzie aż do wyzwolenia pracował w cegielni. Soroka powrócił do Polski przez Lwów, a potem, kolejno szukając swego miejsca, zaliczał: Kraków, Głogów, Szczecin i w końcu osiadł w Maciejowej pod Jelenią Górą. Niewykluczone, że w odtwarzaniu zapamiętanych zeznań składanych po morderstwie, doszło do przekłamania słowa "obóz" (Lager), który mógł być zarówno KZ-Lagrem, jak i Arbeitslagrem.

Soroka ożenił się w 1946 roku. Czy ktokolwiek z rodziny mógł znać jego wojenną przeszłość? Tego nie wiemy. Jak i tego, dlaczego nikt przez 50 lat nie podjął próby dotarcia do rodziny i zweryfikowania jego wojennego życiorysu. Analiza zachowanych dokumentów i dane osobowe członków rodziny umożliwiają takie działania. Morderca księdza, który nigdy nie trafił na ławę oskarżonych, przebywał kolejno w szpitalach psychiatrycznych - we Wrocławiu i Bolesławcu (szpital w Lubiążu odmówił przyjęcia). Ciekawostką jest to, że już 18.01.1966 roku (a więc w dwa lata po morderstwie) przebywającym w szpitalu psychiatrycznym w Bolesławcu Piotrem Soroką chciał zaopiekować się jego brat Jan, który zamieszkuje... nieopodal, bo w Ołdrzychowie koło Nowogrodźca. Wysłał w tym celu pismo do Sądu Wojewódzkiego we Wrocławiu o "zwolnienie brata mego ze szpitala. Jako brat mogę zapewnić mu utrzymanie".

Ostatecznie, z niewiadomego powodu, kiedy bolesławiecki szpital przygotowuje Piotra Sorokę na zmianę miejsca przebywania i swego statusu, Jan Soroka odstępuje od pierwotnej decyzji i nie wyraża już zgody na opiekę nad bratem. Podobnie czyni żona Soroki, Stanisława, która od 1953 roku nie mieszka z nim, wyprowadziwszy się z czwórką dzieci aż pod Kalisz. Zastanawiać także musi, w jakim celu, po dwóch latach od morderstwa, Laboratorium Kryminalistyczne KW MO we Wrocławiu 22 III 1966 r. zwraca się do Sądu Wojewódzkiego, w tym samym mieście, o wypożyczenie akt sprawy mordercy? Czyżby zaszły nowe okoliczności w sprawie? Co badała ta specjalistyczna placówka? - także nie wiadomo. Akta wracają do sądu miesiąc później (28 IV) "po wykorzystaniu".

Odbywającemu szpitalne leczenie psychiatryczne w Bolesławcu Piotrowi Soroce, od czasu do czasu wystawiano opinie o stanie zdrowia. W 1971 roku lekarze definiują jego chorobę jako schizofrenię paranoidalną, a dwa lata później wyjaśniają, że "na defekt psychiczny [Soroki] składają się wielorakie czynniki, a przede wszystkim czynnik endogennej psychozy trwającej przewlekle w przeszłości" [pogrub. J. S.]". O jak głęboką przeszłość Piotra Soroki mogło chodzić? Tego, niestety, lekarze nie wyjaśnili.

W lipcu 1973 roku bolesławiecki szpital powiadamia Sąd Wojewódzki we Wrocławiu w sprawie Soroki, że "znając sytuację pacjenta i jego stan psychiczny, wydaje się nam celowe zniesienie środka zabezpieczającego i umieszczenie pacjenta w oddziale otwartym dla pracujących, albo też w Zakładzie Opieki Społecznej dla Ludzi Starych. Te starania czyniłby wówczas szpital". Stało się to dopiero 3,5 roku później.

Od stycznia do maja 1977 roku Piotr Soroka przebywał w Państwowym Domu Opieki Społecznej dla Dorosłych w Zgorzelcu. Pod koniec maja zachorował i został przewieziony do szpitala miejskiego w Bolesławcu, gdzie zmarł 11 czerwca 1977 roku. Za swój czyn nigdy nie poniósł odpowiedzialności karnej.

Kult zamordowanego księdza szybko rozprzestrzeniał się po całym kraju. Wśród kuracjuszy przybywających do Cieplic, gdzie pobliski kościół obsługiwali ojcowie pijarzy, kolportowano zdjęcia z pogrzebu. Szczególne wrażenie robiło te, z leżącym w otwartej trumnie księdzem z owiniętą bandażem głową. Służba bezpieczeństwa w całej Polsce była postawiona na nogi. W parafiach, wśród osób świeckich, kolportowano ulotki o morderstwie i okolicznościach towarzyszących. Bezpieka wyłapywała takie przypadki, choćby w Toruniu, powiecie brodnickim i radziejowskim czy Inowrocławiu, czy wśród duchowieństwa (Piotrków Trybunalski).

○○○

Roczne śledztwo "Odkrywcy" pozwoliło poznać wiele nowych szczegółów morderstwa przy ołtarzu, ustalić sekwencję zdarzeń, dotrzeć do zgromadzonych dokumentów, a przede wszystkim wysłuchać żyjących świadków. Szkoda, że nie wszędzie chciano nam pomóc. Dostępu do archiwum ówczesnego prowincjała o. Andrzeja Wróbla odmówiła nam Polska Prowincja Zakonu O. Pijarów w Krakowie. Zaś udostępnione materiały przez IPN charakteryzują się pewną niekompletnością. Może w przyszłości znów powrócimy do tego tematu?

18 stycznia 2015 roku w kościele w Maciejowej, podczas uroczystej mszy świętej z udziałem licznie zgromadzonych wiernych, władz zakonu pijarów w Polsce oraz świadków tamtych tragicznych wydarzeń, uroczyście zakończono obchody Roku Ojca Józefa Górszczyka.

Dziękuję mieszkańcom Maciejowej, a szczególnie Wiesławowi Ziemlanowskiemu, za wszechstronną, udzieloną mi pomoc przy zbieraniu materiałów i pisaniu tego tekstu.

Tekst i zdjęcia: Janusz Skowroński

ZOBACZ RÓWNIEŻ:

Ponura zbrodnia w Maciejowej

Odkrywca
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy