Tragedia Górnośląska: "Czerwonoarmiści robili, co chcieli"

Masowe mordy, gwałty i grabieże dokonywane przez żołnierzy Armii Czerwonej, deportacja kilkudziesięciu tysięcy mężczyzn do kopalń na wschód, wreszcie komunistyczne obozy pracy z sadystycznymi komendantami - tak wyglądała powojenna rzeczywistość na Górnym Śląsku. O dramatycznych wydarzeniach z lat 1945-1948, o których w Polsce zaczęto głośno mówić dopiero po upadku komunizmu, opowiedział Interii historyk dr Dariusz Węgrzyn z Instytutu Pamięci Narodowej.

Artur Wróblewski, Interia: Czym były wydarzenia określane mianem Tragedii Górnośląskiej?

Dr Dariusz Węgrzyn, Biuro Badań Historycznych IPN w Katowicach: Tragedia Górnośląska jest w różny sposób definiowana. To głównie pojęcie publicystyczne, które gości na łamach prasy czy w telewizji. Nie oznacza to oczywiście, że nie jest używane przez naukowców. Czym była zatem tak zwana Tragedia Górnośląska? To są wydarzenia związane z końcem drugiej wojny światowej na Górnym Śląsku i latami następnymi. Chronologiczny początek jest dość jasno zarysowany, to wkroczenie Armii Czerwonej na Górny Śląsk. Stało się to w styczniu 1945 roku. Od tego momentu miały miejsce wydarzenia, które określa się właśnie tą nazwą. Zaznaczę jednocześnie, że wojna na Górnym Śląsku nie zaczęła się w 1945 roku i wydarzenia te należy ujmować w szerszej perspektywie od 1 września 1939 roku. Natomiast główne i najtragiczniejsze wydarzenia Tragedii Górnośląskiej rzeczywiście zaczynają się na początku 1945 roku. Wcześniej ten obszar nie był aż tak bardzo doświadczony wojną, nie było zbyt wielu zniszczeń, obszar właściwie ominęły bombardowania. To się zmieniło w momencie wkroczenia Armii Czerwonej.

Reklama

Dlaczego Górny Śląsk ucierpiał szczególnie?

- Głównym problemem Górnego Śląska był fakt, że to był teren pogranicza, który przed wybuchem drugiej wojny światowej znajdował się w granicach dwóch organizmów politycznych, czyli II Rzeczpospolitej i III Rzeszy. Granica oddzielająca polską część Śląska od niemieckiej była dość sztuczna, bo trudno przecież administracyjnie podzielić jedną krainę historyczną. Zwłaszcza, że Górny Śląsk był terenem mocno zurbanizowanym, gdzie granica przebiegała wzdłuż płotów, przez ulicę czy stanowił ją jakiś mur. Graniczne położenie powodowało również, że część mieszkańców deklarowała się jako Polacy, część jako Niemcy, a jeszcze jedna część definiowała się jako "tutejsi". Ludzie ci nie chcieli ostatecznie się definiować narodowościowo, byli związani z ziemią i miejscem zamieszkania. Natomiast to, czy oni byli jednoznacznie Niemcami czy Polakami, to dla nich nie miało największego znaczenia. Definiowali się jako Górnoślązacy, jako ci "stąd". Dzieje historii spowodowały, że zarówno nazizm, jak i później komunizm, postanowiły różnorodność mieszkańców Górnego Śląska zlikwidować. Dla Niemców miał to być obszar stricte niemiecki. To determinowało działania Niemców na terenie Górnego Śląska należącego przed 1 września 1939 roku do Polski. Uznali oni, że ludność zamieszkująca ten obszar jest ludnością niemiecką i nadaje się na volkslistę. Tutaj chciałbym zaznaczyć, że kwestia volkslisty na Górnym Śląsku a w Generalnym Gubernatorstwie, zasadniczo się różniły. By zostać wpisanym na volkslistę w Generalnym Gubernatorstwie, należało się wkraść w łaski niemieckiego okupanta, zazwyczaj jakimś jednoznacznie negatywnym zachowaniem wobec okupowanej ludności polskiej. Natomiast na Górnym Śląsku wpisanie na listę było zjawiskiem powszechnym i odgórnym. Niemcy przyjęli, że odzyskują ludność górnośląską dla niemczyzny, a wpis na volkslistę był czymś tymczasowym, bo docelowo Górnoślązacy mieli stać się w pełni Niemcami. Ci, którzy z pewnych powodów nie chcieliby przejść tego procesu, zostaną wysiedleni. Nazistowska polityka bardzo skomplikowała sytuację narodowościową na Śląsku.

- Przychodzi rok 1945 i na ludność Górnego Ślaska spada strach. Wszyscy byli przerażeni i zastanawiali się jak, Sowieci potraktują mieszkańców tego obszaru? Czy uznają ich za Niemców, czy może jednak zwrócą uwagę na zawiłość sytuacji związanej z pogranicznym położeniem Górnego Śląska? Częściowo te obawy się spełniły, a częściowo nie. Mimo wszystko do przedwojennej granicy z 1 września 1939 roku, czyli na terenach należących wówczas do II Rzeczpospolitej, Sowieci jakoś się zachowywali. Nie powiem, że ich zachowanie było w pełni cywilizowane, że nie było zabójstw, rabunków, gwałtów czy innych przestępstw. Oczywiście były. Widać jednak wyraźnie, że dowództwo Armii Czerwonej hamuje żołnierzy. Natomiast wszelkie hamulce zostają zwolnione po przekroczeniu granicy niemiecko-polskiej z 1 września 1939 roku. Nieważne, że to była jedna kraina historyczna, a ludność tam zamieszkująca nie była wyłącznie niemiecka. Dla Sowietów to były Niemcy.

Dlatego czerwonoarmiści zachowywali się jak barbarzyńcy?

- Symbolem tego, jak zachowywała się Armia Czerwona po wkroczeniu w granice III Rzeszy jest oczywiście Nemersdorf w Prusach Wschodnich. Tam zamordowano 24 czy 26 cywilów. Tymczasem na Górnym Śląsku mamy na przykład miejscowość Przyszowice, gdzie czerwonoarmiści zamordowali 69 osób, czy Miechowice, gdzie mamy 380 zamordowanych osób. W Gliwicach ofiar było co najmniej 800, a mówi się nawet i o 1500 zamordowanych cywilów. W Boguszycach zamordowanych zostało 250 osób... Można by tak wymienić. Co istotne, nie mówimy tutaj o ofiarach działań wojennych, bo w czasie walk zawsze giną przypadkowi cywile. Mówimy o ofiarach zabitych już po zajęciu tych miejscowości, po zakończeniu walk. Dziś nie jesteśmy w stanie oszacować pełnej liczby cywilów zamordowanych przez żołnierzy Armii Czerwonej. Tak naprawdę właściwie każda miejscowość na Górnym Śląsku została dotknięta w mniejszym lub większym stopniu. Gdy spojrzy się na mapę z zaznaczonymi miejscami mordów, to odzwierciedla ona przedwojenną granicę polsko-niemiecką. Masowe zbrodnie zaczęły się od granicy, chociaż jest kilka miejscowości, gdzie Sowieci mordowali jeszcze przed przekroczeniem granicy. Przykładem są wspomniane wcześniej Przyszowice. Tam czerwonoarmiści byli przekonani, że są już w III Rzeszy.

- O ile już te masowe mordy są szokujące, bo zabija się nawet po kilkaset osób w jednej miejscowości, to należy również wspomnieć o przemocy wobec kobiet. Ta była powszechna. W niektórych miejscowościach Sowieci zgwałcili wszystkie kobiety, o czym mówią nawet polskie powojenne źródła. Skala gwałtów była potworna, gwałcono wszystkie kobiety, również dziewczynki.

Czy w ten sposób zachowywali się wszyscy czerwonoarmiści?

- Mówiąc o przestępstwach Armii Czerwonej trzeba zaznaczyć, że żołnierze pierwszej linii frontu zachowywali się w miarę cywilizowanie. Wynikało to z faktu, że jako jednostki liniowe musieli posuwać się szybko naprzód i nie mieli czasu na mordowanie, gwałcenie i rabowanie. To pojawia się nagminnie wraz z drugą falą czerwonoarmistów. Nie oznacza to jednak, że jednostki liniowe były bardziej zdyscyplinowane. Gdy ranni z tej pierwszej fali oddziałów trafiali do lazaretów na zapleczu frontu, również uczestniczyli w przestępstwach. Mieli wtedy więcej czasu dla siebie, mieli broń i to wykorzystywali. Mamy na przykład opisy z Gliwic, gdzie rekonwalescenci z Armii Czerwonej chodzą po mieście w szpitalnych piżamach z karabinami i mordują, gwałcą i rabują. Ludność cywilna była zdana na ich łaskę i niełaskę.

- Trzeba też zwrócić uwagę na jedną rzecz. Na przedwojennym polskim Górnym Śląsku dopuszczono do rządzenia polską komunistyczną administrację, co w pewien sposób tonowało zachowania Armii Czerwonej. Natomiast na przedwojennej niemieckiej części Górnego Śląska, która dopiero później weszła w skład państwa polskiego, działa sowiecka wojskowa administracja. Polskiej administracji tam jeszcze nie ma. Na tych terenach, uważanych przez Sowietów za podbite i okupowane, czerwonoarmiści robią, co chcą. Dodatkowo, mamy tutaj do czynienia z eksplozją sowieckiego gniewu wobec Niemców za ich zbrodnie w Związku Sowieckim. Górny Śląsk miał tego "pecha", że był jednym z pierwszych niemieckich terenów, gdzie wkroczyła Armia Czerwona. Bestialstwo sowieckich żołnierzy było sprowokowane faktem, że maszerując na zachód widzieli efekty zbrodni i zniszczeń niemieckich. W zdewastowanych rosyjskich wioskach spotykali zagłodzone kobiety i dzieci, które prosiły ich, by zemścili się na Niemcach za ich krzywdy. Gdy dowódcy informują ich, że przekroczyli granicę niemiecką, czy to w Prusach Wschodnich, czy na Górnym Śląsku, ten gniew eksploduje, a ludność cywilna staje się obiektem zemsty. Tym również należy tłumaczyć zniszczenia dokonywane tylko dla samego zniszczenia. Przecież Sowieci nie mogli wszystkiego zrabować. Ile zegarków i rowerów mógł zabrać ze sobą żołnierz frontowy? Możliwości miał ograniczone.

- Zniszczenia były również efektem strachu. Sowieccy żołnierze wchodzili na teren obcy nie tylko językowo, ale także pod względem cywilizacyjnym, kulturowym czy infrastrukturalnym. Na Górnym Śląsku mamy całą masę opowieści o tym, jak czerwonoarmiści nie mogli się nadziwić, że z kranu płynie woda. Woda ze ściany! Czymś niepojętym były dla nich ubikacje. Jest wiele opowieści o tym, jak Sowieci obstukiwali porcelanę ze złotej farby w przekonaniu, że to prawdziwe złoto. Dla części żołnierzy Armii Czerwonej to był zupełnie fantastyczny świat. A gdy prosty sowiecki żołnierz wchodził na teren, gdzie pojawiały się elementy dla nich - powiedzmy wprost - magiczne, to u takich ludzi pojawiał się czasem strach i gwałtowne reakcje. Dodajmy do tych niekontrolowanych reakcji broń palną. Gotowy przepis na tragedię. Przykładem może być Nysa, która nie ucierpiała w wyniku działań wojennych, ale spłonęła później. Podobnie było z Olesnem, które nie zostało zniszczone w czasie działań frontowych, ale gdy polska administracja przejmowała miasto, to okazało się, że jest w połowie zniszczone. Z czego to wynikało? Ludność w obawie przed czerwonoarmistami chowała się w kryjówkach i piwnicach. W tym samym czasie żołnierze sowieccy plądrowali miasto. Gdy wybuchł jakiś pożar, o co nie było trudno, bo z powodu braku elektryczności Sowieci biegali po mieście z pochodniami, to nie było komu gasić ognia. Nikt z mieszkańców nie chciał ryzykować wyjścia na ulicę, gdzie szaleli uzbrojeni czerwonoarmiści.

Rabunki na Górnym Śląsku miały też charakter zaplanowanego łupiestwa. Wywożono stamtąd całe fabryki.

- Tak. Górny Śląsk to był obszar przemysłowy i do tego niezniszczony w wyniku działań wojennych. Postęp ofensywy styczniowej był szybki, stąd niewielkie straty. Front wyhamował dopiero na linii Odry, ale górnośląskie miasta i infrastruktura przemysłowa nie ucierpiały w wyniku walk. A tam było całe bogactwo kopalń i fabryk, z licznymi urządzeniami, maszynami i narzędziami. To wszystko padło łupem wojennym. Zasada była taka, że przedwojenna niemiecka część Górnego Śląska stanowiła wyłączny łup Sowietów i strona polska nie miała tutaj nic do powiedzenia. Zresztą polska komunistyczna administracja obejmie tam rządy dopiero kilka miesięcy później. Nie oznacza to, że infrastruktura z przedwojennej polskiej części Górnego Śląska została nietknięta. Wywożono urządzenia i maszyny na podstawie porozumienia z komunistycznym rządem lubelskim. Na papierze dotyczyło to jedynie infrastruktury, która powstała w czasie wojny i działała na potrzeby wojny. Oczywiście na potrzeby wojny pracowały tam tak naprawdę wszystkie przedsiębiorstwa, dlatego faktycznie Sowieci brali to, co chcieli.

Jak to wyglądało w praktyce?

- Sowieci demontowali całe fabryki do fundamentów. Przykładem może być przedwojenną miejscowość Blachownia Śląska, obecnie dzielnica Kędzierzyna-Koźla, gdzie zdemontowano w 100 procentach fabrykę benzyny syntetycznej. Proszę dostrzec absurd tej sytuacji. Związek Sowiecki, dysponujący nieograniczonymi zasobami ropy naftowej i gazu ziemnego, kradnie zakład benzyny syntetycznej, której mu się po prostu nie opłaca produkować. To kolejny przykład ogromnego marnotrawstwa. Zakłady często były demontowane siłami niewykwalifikowanej okolicznej ludności, przy pomocy sprzętu nienadającego się do takich przedsięwzięć. Stąd nie jest dziwnym, że wspomniane zakłady benzyny syntetycznej z Blachowni Śląskiej nigdy nie ruszyły na wschodzie, gdy ta cała skomplikowana infrastruktura została zdemontowana przy pomocy prostych urządzeń, byle jak zapakowana i wysłana do Związku Sowieckiego, na otwartych wagonach w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych. To były zbyt skomplikowane linie technologiczne, by móc je ot tak odtworzyć bez wiedzy i dokumentacji. Najprawdopodobniej skradzione maszyny trafiły na złom. Poradzono sobie natomiast z mniej skomplikowanymi i mniejszymi urządzeniami, jak tokarki, wiertarki czy silniki elektryczne. Jednak i w tych przypadkach, sowiecka komórka zajmująca się kontrolą, alarmowała o potwornej skali marnotrawstwa. Według sowieckich dokumentów, maszyny często nadawały się na złom już po samym transporcie. Gdzie indziej zwrócono uwagę, że delikatne i skomplikowane urządzenia zrzucano z wagonów przy pomocy traktorów.

Największym dramatem było jednak nie wywożenie sprzętu, a deportacje ludzi na Wschód.

- Z terenu całego Górnego Śląska, zarówno przedwojennego polskiego, jak i niemieckiego, zabrano w sumie 46 tysięcy mężczyzn, bo to w 95 procentach byli głównie mężczyźnie w wieku produkcyjnym. Tutaj zachodziły na siebie dwa procesy. Z jednej strony były to aresztowania osób będących według NKWD "niebezpiecznymi" i "podejrzanymi". Jednak gdy badaliśmy życiorysy aresztowanych osób, nie znaleźliśmy prominentnych działaczy NSDAP czy niemieckiej nazistowskiej administracji. Ci ludzie uciekli na Zachód, ponieważ doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co ich czeka po wkroczeniu Armii Czerwonej. Z tego powodu aresztowano ludzi głównie na podstawie donosów, często powodowanych chęcią zemsty czy też wzbogacenia się kosztem zatrzymanych przez NKWD. A Sowieci skwapliwie wykorzystywali każdy sygnał. Dziś wiadomo, że z tej liczby 46 tysięcy osób aresztowani stanowili około 25 procent. Pozostali to głównie mieszkańcy przedwojennej niemieckiej części Górnego Śląska, którzy zostali internowani. Po konferencji jałtańskiej, czyli po 11 lutego, pojawiły się ogłoszenia mówiące, że w wyznaczonych punktach mają się zgłosić mężczyźni w wieku od 17 do 50 lat. A takich osób było sporo. Dlaczego? Tutaj wracamy do kwestii przemysłu górnośląskiego. By tutejsze huty i kopalnie mogły pracować na potrzeby wojenne, niezbędnie byli wykwalifikowani pracownicy. Dlatego z tego obszaru nie powoływano masowo do wojska, pobór był ograniczony. Pewnie również i z tego powodu ci mężczyźni nie uciekli. Nie spodziewali się, że może ich spotkać coś złego, jeżeli przez cały okres wojny nie mieli w ręku karabinu. Dlatego nagminnie zgłosili się do punktów zbiórki. A tam zostali zmobilizowani. To ciekawa sowiecka konstrukcja, ponieważ mobilizowano ich nie do wojska, ale do pracy. Formowano z nich bataliony robocze i wysyłano na Wschód.

- Zarówno w przypadku osób aresztowanych, jak i zmobilizowanych, nie są oni postawieni przed sądem, nie stawia im się żadnych zarzutów, nie ma postępowań prokuratorskich. To paradoksalna sytuacja. Ci ludzie zostają zatrzymani, trafiają do obozów przejściowych, a następnie stopniowo od marca 1945 roku są wywożeni na Wschód. Jadą tam bez wyroku sądowego. Nie wiedzą, jak długo będzie trwało ich zesłanie. Właściwie do samego końca tej sytuacji, czyli w niektórych przypadkach nawet do roku 1950, o tym, kto zostanie zwolniony, autorytatywnie decydowała władza sowiecka. Klucz zwalniania z obozu był prosty. Kto nie nadawał się do pracy ze względu na stan zdrowia, stawał się niepotrzebny. A zachorowalność w obozach była ogromna, bo warunki tam były bardzo złe, a pomoc medyczna zerowa. Nie było kuchni, łaźni czy pralni, dlatego szybko pojawiły się epidemie. Zresztą już warunki transportu powodowały, że na miejsce dojechało wielu, którzy nie byli w stanie pracować. Dopiero od połowy 1946 roku sytuacja w tym względzie zaczęła się poprawiać, ale duża grupa deportowanych zmarła podczas krytycznej zimy przełomu lat 1945-1946. Trzeba jednak dodać, że z relacji wynika, iż sowieccy strażnicy nie znęcali się nad deportowanymi. Najczęściej zachowywali się neutralnie. Swoje robiły natomiast nieludzkie warunki życia panujące w obozach i nadludzka praca.

- Jak deportacje opisują Niemcy, ci ludzie byli "żywą reparacją". Ludzie i ich praca jako element składowy dobra, które Sowieci mogli zabrać z Górnego Śląska. O ile ci aresztowani na początku wysyłani byli w odległe miejsca w Związku Sowieckim, do obozów w Środkowym Uralu czy pod Archangielsk, to internowani robotnicy w wieku 17-50 lat trafili do batalionów pracy na Białorusi, Ukrainie i częściowo w Gruzji. Głównie to były jednak obozy zlokalizowane w Donbasie, w rejonie Dniepropietrowska czy Odessy. To wynikało z prostego powodu. Internowani byli hutnikami i górnikami, a Donbas to przemysłowo podobny do Górnego Śląska rejon z hutami i kopalniami. Dodam, że z sowieckich materiałów wynika, że te obozy były deficytowe. Panował w nich ogromny bałagan i pomimo wykwalifikowanej kadry, jaką byli deportowani hutnicy i górnicy, oraz ogromnych przecież zasobów naturalnych Związku Sowieckiego, nie udało się tym obozów przynosić zysków.

Ilu z deportowanych wróciło do Polski?

- Śmiertelność wynosiła 25 procent, umierał co czwarty internowany. Gdy ktoś nie wracał przez dłuższy czas, sądy polskie musiały ustalić zgon w procesie uznania za zmarłego na podstawie zeznań świadków, którzy widzieli śmierć danej osoby. Oczywiście władze sowieckie żadnych dokumentów nie wystawiały. Często zdarzało się jednak, że takich świadków nie było, a sprawę należało uregulować. Takich postępowań było sporo, ja przeanalizowałem około 10 tysięcy spraw osób internowanych, które nie powróciły ze Związku Sowieckiego. Co ciekawe, jest też duża grupa spraw głównie z lat 1948-49, bo jest ich 450, dotyczące osób uznanych wcześniej za zmarłe, które jednak z internowania wróciły. Kolokwialnie mówiąc, sądy musiały ich przywracać do życia i anulować wcześniejsze wyroki. Dodam, że liczbę internowanych, i co za tym idzie, liczbę ofiar, ze względu na specyfikę Górnego Śląska jako obszaru przygranicznego, było trudno ustalić. Zdarzało się bowiem, że internowany wracający do domu nie zastawał tam rodziny, która wyjechała na Zachód. Trzeba bowiem pamiętać, że z Górnego Śląska do Niemiec wysiedlono do 1950 roku około 300 tysięcy osób. Wtedy osoba wracająca ze Związku Sowieckiego przemieszczała się dalej na Zachód w poszukiwaniu rodziny. Takich przypadków na pewno było wiele i one utrudniają oszacowanie liczby osób, które powróciły z internowania. Dodatkowo, Sowieci w różny sposób definiowali Ślązaków. Byli klasyfikowani jako Polacy albo Niemcy. W zależności od tego, jak definiowano internowanych, transporty powrotne z nimi miały różne trasy: do Polski albo prosto do sowieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech. W tym ostatnim przypadku Ślązacy przejeżdżali przez całą powojenną Polskę i trafiali do obozu NKWD dla przesiedleńców we Frankfurcie nad Odrą. Stamtąd byli już zwalniani i wolni wracali do domów. Tym samym wielu deportowanych na Wschód mieszkańców Górnego Śląska wracało do rodzin z Zachodu. To także utrudnia oszacowanie ich liczby. Udało nam się jednak stworzyć publikację zawierająca 46 tysięcy biogramów deportowanych. Każdemu z nich poświęciliśmy krótką notkę informacyjną. Oczywiście to zestawienie nie jest pełne.

46 tysięcy deportowanych mężczyzn to ogromna liczba. Jak bez żywicieli radziły sobie ich rodziny w tym trudnym powojennym czasie?

- To jest kolejny element Tragedii Górnośląskiej. Na tym obszarze przed wojną mieliśmy do czynienia z tradycyjnym modelem rodziny. Ojciec pracował, natomiast matka, często niewykształcona i niewykwalifikowana, zajmowała się domem. Te rodziny zazwyczaj były wielodzietne. Proszę sobie zatem wyobrazić, co działo się w takiej rodzinie, gdy pewnego dnia jedyny żywiciel rodziny znika? Rodziny zostawiono na pastwę losu, często popadały w ubóstwo. Stąd też pamięć o deportacji jest tak żywa, bo te wydarzenia pamiętają również dzieci. One doskonale pamiętały, jak trudno było przeżyć w latach, gdy nie było ojca. Pozostawione samym sobie kobiety oczywiście próbowały podjąć pracę, ale często - tak jak wspomniałem - nie miały kwalifikacji i wykształcenia. Pracy było sporo, ale w przemyśle ciężkim. Jak wiemy, ten sektor nie jest domeną kobiet. Były nawet próby, by wysłać kobiety do pracy w kopalniach, ale szybko z tego zrezygnowano. Taka praca po prostu była ponad ich siły, brakowało im też koniecznego do pracy pod ziemią doświadczenia. 

- Temat deportacji z Górnego Ślaska jest do dzisiaj żywy. Do 1989 roku temat był owiany tajemnicą, bo przecież sprawcą był nasz "sojusznik" i "bratni kraj" Związek Sowiecki. Gdy sprawa ożyła, pojawił się jeden zasadniczy problem - wielu deportowanych już nie żyło. Natomiast wielu z tych, którzy żyli, byli w podeszłym wieku i nie za bardzo chcieli wracać wspomnieniami do tamtych traumatycznych wydarzeń. Tym samym mamy niewiele bezpośrednich relacji z deportacji i pobytu na Wschodzie. Posiadamy natomiast wiele relacji rodzin deportowanych.

Na ile działania Sowietów na Górnym Śląsku miały międzynarodową sankcję, w postaci uzgodnień poczynionych podczas konferencji jałtańskiej? Zapis w protokołach przyjętych podczas konferencji  dotyczący reparacji dla Sowietów jest bardzo lakoniczny i niewiele mówiący. Wspomniana jest jedynie "praca niemiecka", co dawało podstawę do różnych interpretacji.

- O ile plany sowieckie dotyczące Górnego Śląska powstały wcześniej, to rzeczywiście Józef Stalin czekał z ich realizacją do zakończenia konferencji jałtańskiej. Tam alianci zachodni zgodzili się na wykorzystanie "pracy niemieckiej" jako reparacji dla Związku Sowieckiego. Tymczasem wspomniałem już o tym, że deportowano nie tylko z przedwojennego niemieckiego Górnego Śląska, ale również z terenów, które przed 1 września 1939 roku były w granicach Polski. Tutaj dochodzimy do postawy komunistycznego rządu lubelskiego, który zgodził się, by w strefie działań wojennych sądownictwo znajdowało się w rękach dowódców Armii Czerwonej. Ten problem nie dotyczył wyłącznie Górnego Śląska. Z tego powodu też akowcy przetrzymywani w obozie w Rembertowie, pomimo że było to na terenie Polski i to na zachód od linii Curzona, a oni byli obywatelami polskimi, odpowiadali przed sowieckim wojskowym wymiarem sprawiedliwości i trafiali do łagrów. To było kuriozum, na które pozwolił rząd lubelski. Obywatele polskiego państwa byli aresztowani przez formację NKWD "Smiersz", następnie bez wyroku sądowego byli wywożeni na Wschód, a polskie władze komunistyczne się na to zgadzały. Jak widać, z jednej strony mamy wątpliwą postawę mocarstw zachodnich, które w Jałcie dały Sowietom wolną rękę. Z drugiej strony mamy zachowanie komunistycznego rządu lubelskiego, który odwraca wzrok od sytuacji polskich obywateli z obszarów, które nie tylko w przyszłości miały stać się częścią nowego państwa polskiego, ale były częścią przedwojennego województwa śląskiego, które było częścią przedwojennej Polski.

Kolejnym elementem tak zwanej Tragedii Górnośląskiej, poza zbrodniami Armii Czerwonej, deportacją Ślązaków na Wschód i grabieżą Sowietów, było utworzenie obozów pracy przymusowej, o których czasami mówi się jako o "polskich obozach koncentracyjnych".

- Zaznaczę, że nie wszyscy historycy włączają kwestię tych obozów do pojęcia Tragedii Górnośląskiej. Wielu z nich zamyka ten temat na roku 1945 i nie uwzględnia działalności polskiej komunistycznej administracji, która stopniowo instalowała się na tych terenach. Do obozów trafiali przeciwnicy, prawdziwi i domniemani, nowej władzy. Wśród nich było wielu Ślązaków, stąd też kwestia obozów jest również odbierana jako element Tragedii Górnośląskiej. Symbolem cierpienia uwięzionych były trzy obozy. W tym w Łambinowicach, gdzie komendantem został owiany złą sławą Czesław Gęborski, więziono ponad 5 tysięcy osób, a zmarło od tysiąca do 1,5 tysiąca osób. Najbardziej znanym obozem jest ten w Świętochłowicach-Zgodzie, gdzie komendantem był brutalny Salomon Morel. Tam wiadomo na pewno, że ofiar było co najmniej 1859, ale zapewne było ich więcej. Przez ten obóz przewinęło się 5-6 tysięcy osób. Trzecim największym obozem był ten w Mysłowicach, gdzie komendantem był między innymi Tadeusz Skowyra. Zmarło tam co najmniej 2281 osób. W tych obozach dochodziło do bestialskiego znęcania się nad zatrzymanymi. Najbardziej znane są "wyczyny" Morela i jego podwładnych w Zgodzie, gdzie jedną z "zabaw" było układanie więźniów w piramidy. Często ci, którzy byli na samym dole, umierali przygnieceni albo przyduszeni przez ciężar więźniów na górze. Jednak większość ofiar tych obozów to ofiary epidemii, ponieważ warunki tam panujące dalekie były od jakichkolwiek standardów. Warunki sanitarne były dramatyczne, wyżywienie kiepskie, a opieka lekarska zerowa. Stąd tak wysoka umieralność. Wspomniane przeze mnie trzy obozy stanowiły tylko wierzchołek góry lodowej. Na Śląsku powstało wiele jednostek o charakterze obozów pracy, ale często były one niewielkie, składały się z kilku małych baraków czy też były nawet częścią jakiegoś zakładu pracy. Stąd trudno o pełne oszacowanie. Istniały też placówki pełniące funkcje obozów przesiedleńczych dla Niemców deportowanych na Zachód.

- Czy to były "polskie obozy koncentracyjne"? Ja jako historyk używam nazwy, która była wówczas używana. A te miejsca nie były określane mianem "obozów koncentracyjnych", a nazywano je "obozami pracy". Dlaczego? Już tłumaczę. Nigdy nie mówi się o "obozach koncentracyjnych dla internowanych w czasie stanu wojennego". Nie mówi się o "obozie koncentracyjnym w Berezie Kartuskiej". Pojęcie "obozu koncentracyjnego" jest szerokie i pod ten termin można podciągnąć wiele miejsc, w których więziono ludzi. Natomiast sformułowanie "obóz koncentracyjny" powoduje, że o takim obozie myśli się automatycznie jako o "obozie zagłady" z komorami gazowymi i krematoriami. Do obozów pracy na Śląsku nie kierowano ludzi, by ich zgładzić. Co oczywiście nie zmienia faktu, że warunki tam były nieludzkie i dochodziło do zbrodni. Moim skromnym zdaniem, na początku powinniśmy się skupić na badaniu zjawiska i określenia jego skali, natomiast dyskusje na temat nazewnictwa mają znaczenie wtórne. Jednocześnie chcę podkreślić, że te obozy to czarna karta historii powojennej Polski. Placówki te kierowane były przez osoby będące funkcjonariuszami komunistycznego państwa polskiego, a ci ludzie na pewno uważali się za Polaków. To niewątpliwie trudny element naszej historii.

***

W związku z 75. rocznicą rozpoczęcia powojennych represji wobec mieszkańców Górnego Śląska w latach 1945-48 Sejmik Województwa Śląskiego zdecydował, aby 2020 rok był obchodzony w tym regionie jako Rok Tragedii Górnośląskiej.



INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy