Zbrodnia, która wstrząsnęła Polską. Okrutne morderstwo i zmowa milczenia

Wigilijna noc, trzy ofiary, ponad 30 świadków i zbrodnia, która mrozi krew w żyłach. Zanim jednak doszło do jej odkrycia, na sali sądowej rozegrał się spektakl, w którym każdy znakomicie odegrał swoją rolę. "Przysięgam na swoją krew i na ten święty krzyż, że niczego tutaj nie widziałem. Tak mi dopomóż Bóg" - właśnie tak ślubowali.

25 grudnia 1976 roku. Na drodze do wsi Zrębin (wówczas woj. tarnobrzeskie, dziś świętokrzyskie) dochodzi do tragicznego wypadku. Jego ofiarami są 25-letni Stanisław Łukaszek, jego żona - 18-letnia Krysia i jej młodszy brat - 12-letni Mietek Kalita. Wszystko wskazuje na to, że pijany kierowca ukradł sprzed kościoła autobus marki San i potrącił śmiertelnie trzy osoby.

Milicja, która przybyła na miejsce stwierdziła od razu, że był to wypadek. Funkcjonariusze spieszyli się do domu - bo przecież święta, Boże Narodzenie, wypadek był, trzeba przyjechać, ale w pracy żaden nie miał zamiaru tkwić do wieczora. 

Reklama

- Milicjanci w tej małej miejscowości prawdopodobnie po raz pierwszy mieli do czynienia z taką zbrodnią. Ale rzecz nie tylko w tym: to także kwestia techniki. Technika kryminalistyczna w tamtych czasach nie była tak rozwinięta, jak jest dzisiaj. To także miało znaczenie - mówi w rozmowie z Interią profesor Zbigniew Ćwiąkalski, specjalista od prawa karnego. 

Autobus, który brał udział w wypadku, został niemal natychmiast usunięty z miejsca tragedii i oddany do kasacji, bo według milicji ślady, jakie pozostały na miejscu tragedii, nie wskazywały, że coś, oprócz tragicznego wypadku drogowego mogło się zdarzyć.

Sekcja zwłok? Owszem, była. Przeprowadzona niedokładnie i w pośpiechu. Zignorowano między innymi fakt, że Krysia miała zdjętą bieliznę, choć przecież nie mogło się tak stać na skutek wypadku. U ofiar pojawiły się także dziwne, niezgodne z oficjalną wersją wydarzeń, obrażenia. Wszystko to przemilczano. Ofiary zostały pochowane niemal od razu po świętach. Sam Jan Sojda - najważniejszy człowiek we wsi Zrębin - niósł ich trumny.

Tak zakończyłaby się ta historia, gdyby nie okrzyki pewnego chłopca pod oknami domu "króla" Zrębina.

"Zabiliście tylu ludzi, zabiliście mojego kolegę!"

Jan Sojda - majętny posiadacz ciągnika i telefonu. Zarówno tego pierwszego, jak i drugiego chętnie użyczał mieszkańcom "swojej" wsi. Gdyby nie ciągnik, niejedno gospodarstwo w Zrębinie nie miałoby racji bytu. Wówczas dla ludzi rolnictwo było głównym źródłem utrzymania. Sojda - mając ciągnik - miał też władzę.

Z telefonu u Sojdy każdy mógł skorzystać - a innego we wsi nie było. Każdy, kto rozmawiał, musiał się liczyć z tym, że Sojda podsłuchuje. "Król" Zrębina wiedział dzięki temu, co się wokół dzieje. Był też chętny do pomocy, gdy w jakimś gospodarstwie krowa się cieliła. Wystarczyło odwdzięczyć się "flaszką".

Sojdę znali wszyscy i wszyscy go szanowali, a ten miał się za człowieka dobrego i uczynnego. Dbał o to, aby ten szacunek we wsi utrzymać. Do tego miał w swoim życiorysie pełnienie przez pewien czas funkcji ławnika sądowego, co w jego własnych oczach i w opinii sąsiadów czyniło go  niemal nietykalnym.

Sprawy skomplikowały się w trakcie wakacji 1976 roku. To wtedy Staszek i Krysia brali ślub. Rodzina Kalitów solidnie się do niego przygotowała. "Król" Zrębina zasiadł wśród gości. W trakcie wesela doszło do skandalu, bo siostra Jana Sojdy została oskarżona o podkradanie wędlin.

Plotki, które obiegły wieś po weselu, napsuły Sojdzie krwi. Choć był spokrewniony z Kalitami, zaczął ich mocno nienawidzić. Sama nienawiść nie była dla niego nowym uczuciem. Sojda dobrze pamiętał o tym, że Jan R. (teść Wacka Kality, ojca Krysi) przyczynił się do jego aresztowania kilka lat wcześniej. Sojdę oskarżono o gwałt - miał odsiedzieć 8 miesięcy. Niedługo po tym, jak "król Zrębina" wyszedł z więzienia w tragicznych okolicznościach zginął syn R. - Marian. Jego zabójca z kolei, już po odsiedzeniu wyroku, również zmarł w dziwnych okolicznościach. Po cichu mówiło się o tym, że Sojda maczał w obu sprawach palce, nikt jednak nie mógł tego udowodnić.

Kiedy więc wszyscy we wsi mówili o tym, że siostra Sojdy to złodziejka, Jan układał już w swojej głowie okrutny plan zemsty.

"Wybić Kalitowe dzieci"

Nadeszła Wigilia. Mieszkańcy pobliskich wsi zjeżdżali na pasterkę do kościoła w Połańcu. Ludzi było tak dużo, że trzeba było wynająć dwa autobusy, które przywiozły wiernych na mszę. Część z nich do kościoła nie weszła. Urządzili libację w autobusie. To była ich tradycja. Pasterka była wydarzeniem towarzyskim, okazją do spotkania się w gronie znajomych. Pili wszyscy, młodzi i starzy.

Pod kościołem był także Jan Sojda, który przyszedł, żeby zrealizować swój plan. Do pomocy wziął sobie zięcia - Jerzego S., właściciela fiata 125p i szwagra, Józefa Adasia. Fiata zaparkowali przed autobusem. W trójkę zaś weszli do sana i razem z resztą biesiadników pili wódkę.

W pewnym momencie, jeszcze w trakcie pasterki, Krysia, Staszek i Miecio wyszli z kościoła. Namówiona przez Sojdę krewna 18-latki podeszła do nich podczas mszy i aby ich wywabić, powiedziała, że w ich domu jest awantura i powinni natychmiast wracać. Cała trójka miała wrócić autobusem, jednak Sojda zadbał o to, aby nie mogli do niego wsiąść. Musieli przejść kilka kilometrów pieszo.

San i fiat 125p ruszyły ich śladem. Za kierownicą tego pierwszego siedział Jerzy S., a fiatem kierował Feliks S. To z nim jechali Sojda i Adaś. Do wykonania planu niezbędny był jeszcze jeden autobus. Sojda zmusił kierowcę, aby pojechał za nimi.

Ofiary nie zdążyły przejść nawet jednego kilometra, kiedy Jerzy S. zobaczył je na poboczu. Potrącił fiatem 12-letniego Mietka i zatrzymał się. Krysia i Staszek od razu pochylili się nad chłopcem, aby mu pomóc. To wówczas z autobusu wyszli Sojda i Adaś. Uderzeniami ciężkiego klucza do kół zamordowali ciężarną Krysię i jej męża, a 12-latka przejechali samochodem.

Zmowa milczenia

Wszystkie te wydarzenia obserwowali pasażerowie autobusu. Ponad 30 osób. Wśród nich zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Ojcowie i matki. Nikt nie zareagował. Pilnował ich Stanisław K., wspólnik Sojdy. "Król" Zrębina panował nad sytuacją. Wszedł do autobusu i kazał pasażerom przesiąść się do drugiego wozu. Wszyscy posłuchali.

Później odegrał spektakl z krwią, pieniędzmi i wiarą w tle.

Sojda kazał klękać świadkom i przysięgać w obecności różańca, krzyżyka i obrazka świętego. Przysięgę tę przypieczętowano - morderca nakłuwał świadkom palce agrafką i odbijał krwawe ślady na kartce papieru. Dla pewności każdy ze świadków otrzymał jeszcze pieniądze. Ci, którzy mieli więcej szczęścia, dostali nawet po 20 tysięcy złotych, czyli wielokrotność ówczesnej miesięcznej pensji. Sojda był już pewien, że nikt go nie wyda. W razie czego zagroził jednak, że jeśli ktoś ośmieli się go zdradzić, podzieli los "Kalitowych dzieci".

Ogromne przywiązanie do wartości, religii, tradycji i wszelkiego rodzaju rytuałów miały doprowadzić to tego, że mordercy nigdy nie zostaliby ukarani. Okres PRL, podczas którego Kościół był represjonowany, wzmagał w ludziach przywiązanie do Boga. Każdy, kto przysięgał cokolwiek w jego imię, czuł, że jest zobowiązany do wypełnienia przysięgi. A za złamanie obietnicy czekała go potworna kara, już nie na ziemi, ale w piekle...

Przed końcem pasterki wszyscy świadkowie wrócili do kościoła w Połańcu i śpiewali kolędy...

Grząski grunt

Kolega Mietka Kality - Stasiu, był jednym ze świadków zbrodni. Nękało go to, co się wydarzyło. Chłopiec pod oknami Sojdów wykrzykiwał: "Zabiliście tylu ludzi, zabiliście mojego kolegę!", narażając się na niebezpieczeństwo, z którego nie zdawał sobie nawet sprawy.

Tymczasem milicja prowadziła śledztwo i jeszcze przez dwa miesiące od tragedii funkcjonariusze byli przekonani, że w Zrębinie doszło do wypadku. Dopiero kiedy do władz dotarło, że ludzie na wsi gadają o tym, że to Sojda może stać za śmiercią trzech osób, udało się skierować dochodzenie na właściwe tory. 

To wtedy "król" Zrębina poczuł się zagrożony. Odwiedzał po nocach wszystkich świadków i z nożem w ręku groził im, że jeśli cokolwiek powiedzą "dopadnie ich sprawiedliwość". Rozdawał też pieniądze, sam tracąc rachubę, ile już wydał, aby zapłacić za milczenie. Zdecydował się także jeszcze raz powtórzyć rytuał z krwią i ślubowaniem przed Bogiem.

Choć donoszenie na sąsiada i zazdrość były powszechne w takich społecznościach, to mieszkańcy Zrębina mieli świadomość, że muszą żyć w zgodzie ze swoim sąsiadem, bo tam, gdzie się rodzili, tam umierali i sąsiedztwo było rzeczą trwałą. Jeśli Sojda nie zostałby osądzony po wyjawieniu prawdy, byliby zmuszeni do tego, aby żyć w sąsiedztwie nieobliczalnego człowieka.

Tymczasem "król" Zrębina nadal tkał swoją intrygę. Kiedy pojawiły się pierwsze podejrzenia, rzucające na niego cień, zapewniał prowadzących śledztwo, że jako były ławnik zna się na prawie, a jego rodzinna padła ofiarą zmowy. Udało mu się nawet spreparować zeznania, według których ani on, ani nikt z jego rodziny nie miał  z "wypadkiem" nic wspólnego. Wszystko przebiegało po jego myśli, dopóki jeden ze świadków nie wytrzymał. Nie mogąc  uporać się z wyrzutami sumienia, zeznał prawdę prokuratorowi. Zmowa milczenia została przerwana - na milicję zgłosili się również inni świadkowie.

Listopad 1978 r. Początek procesu

Jan Sojda, Józef Adaś, Jerzy S. i Stanisław K. trafili do aresztu.

Prokuratura sporządziła akt oskarżenia. Rozpoczął się proces. Sojda na sali sądowej nie tracił animuszu. Odgrażał się Kalitowej tak, aby wszyscy świadkowie obecni na sali również poczuli się zagrożeni. Odniosło to pożądany efekt. Świadkowie albo nic nie mówili, albo co jakiś czas zmieniali zeznania, wywołując ogromny chaos w toczącej się sprawie.

Sąd usiłował uporządkować i doprowadzić proces do końca, stąd postanowienia o nakładaniu kar na tych niezdecydowanych. Kiedy okazało się, że kary finansowe nie odnoszą skutku, świadków zaczęto zamykać w areszcie. Za kraty trafiały całe rodziny. Ci, którzy zdecydowali się w końcu wyznać prawdę, byli na wsi wytykani palcami. Nawet w sądzie dochodziło do awantur, a pogróżki były na porządku dziennym.

- Niekoniecznie trzeba to oceniać jako nieporadność sądu. Tam istniała naprawdę realna obawa matactwa. Poza tym składanie fałszywych zeznań jest przestępstwem. A za takie przestępstwa zamykano w areszcie tymczasowym - tłumaczy prof. Ćwiąkalski. - Skoro była zmowa milczenia i ludzie nie chcieli o tym mówić, a część osób kłamała, to być może konieczne było izolowanie niektórych tych osób. Miały one zresztą później postępowania karne - uzupełnia.

Tymczasem oskarżeni Sojda, Adaś, Jerzy S. i Stanisław K. "na pytanie sądu, czy przyznają się do winy, jak również na inne towarzyszące temu pytania odpowiadali krótko: <nie oświadczam>".*

Proces trwał rok. - Jak na taką sprawę, nie było to długo. Trzeba też pamiętać o znacznie uboższych możliwościach pracy dochodzeniowej i środków służących do wykrywania przestępstw - wyjaśnia prof. Ćwiąkalski.

Po ekshumacji ofiar na jaw wyszły nowe fakty. To wówczas okazało się, że zarówno Krysia, Staszek, jak i Mietek mieli takie obrażenia, które nie mogły powstać na skutek wypadku. Prokuratorzy wraz z oskarżeniem Sojdy, Adasia, Jerzego S. i Stanisława K. zażądali kary dla Henryka W., który pomagał zabójcom oświetlając m.in. głowę Krystyny podczas, gdy Sojda zadawał jej ciosy.

"W ostatnim słowie Jan Sojda poprosił sąd o umożliwienie powrotu do domu, aby w najbliższą Wigilię połamać się z rodziną opłatkiem. Józef Adaś stwierdził, że nie zasłużył sobie na żaden wyrok i prosi o uniewinnienie". Jerzy S. prosił  "o zwolnienie do domu". Stanisław K. także stwierdził, że jest niewinny, "ma dzieci i żonę i chce wrócić do domu". O uniewinnienie wystąpił też Henryk W.*

Choć w śledztwie - szczególnie w jego początkowej fazie - popełniono wiele błędów, proces zabójców zakończył się wyrokami skazującymi. Dla Sojdy, Adasia, Jerzego S. i Stanisława K. - kara śmierci. Dla Henryka W. - 5 lat pozbawienia wolności. 

- W tej sprawie istotne jest to, że przez dłuższy czas nie można było ustalić sprawców, właśnie dlatego, że powstała zmowa milczenia. Sprawa ta była żywo komentowana i bardzo znana w kraju. Nie było wprawdzie wówczas środków masowego przekazu działających jak dzisiaj - nie wspominając już o internecie - ale gazety codzienne sporo o zbrodni w Zrębinie pisały i wstrząśnięci tym wydarzeniem ludzie dyskutowali o tej sprawie - podsumowuje prof. Zbigniew Ćwiąkalski.

Rada Państwa skorzystała z prawa łaski i zamieniła kary śmierci Jerzego S. i Stanisława K. na wyroki po 25 lat więzienia. Odsiedzieli po 11 lat.

Karę śmierci wobec Jana Sojdy i Józefa Adasia wykonano 23 listopada 1982 roku w Krakowie.

Katarzyna Krawczyk

---

* Oznaczone gwiazdką fragmenty pochodzą z książki Bogusława Sygita "Kto zabija człowieka...".

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy