"W 1989 roku dla komunistów ważniejsze od utrzymania władzy jest utrzymanie państwa"

- Patrzymy na 1989 rok jak na gwałtowną i szybką fazę walki o władzę. Wydaje się, że była to jednak walka o Polskę. Stawką było to, czy "wkręcimy się" w anarchię i beznadzieję, z której będziemy wychodzić dekadami – mówi PAP prof. Jerzy Eisler, dyrektor oddziału warszawskiego IPN.

PAP: Czy historycy zajmujący się badaniem dziejów najnowszych mają większą niż ludzie innych profesji umiejętność dostrzegania, że jesteśmy na granicy historycznego przełomu? Czy historia najnowsza może być swego rodzaju nauczycielką życia?

Prof. Jerzy Eisler: Około roku 1984 powiedziałem moim uczniom w liceum, że kolejny kryzys społeczno-gospodarczy nastąpi w maju 1988 r. Popatrzyli na mnie ze zdumieniem i poprosili o uzasadnienie. Stwierdziłem, że obecna sytuacja musi narastać jeszcze przez kilka lat. Wskazanie uzasadniłem żartobliwie, mówiąc, że ten spośród "polskich miesięcy" nie jest jeszcze "obstawiony". Pomyliłem się o miesiąc. Pierwsza fala strajków w 1988 r. nastąpiła w kwietniu. Wszystkie fale strajkowe tego roku doprowadziły ostatecznie do rozmów okrągłostołowych. Z pewnością obcowanie z określonymi przykładami historycznymi z kręgu dziejów społecznych i politycznych oraz wiedza o narastaniu kryzysów pozwalają zrozumieć teraźniejszość. Nie jestem w stanie podać ani jednego przykładu sytuacji przedrewolucyjnej, w której władze zareagowałyby tak, aby "nic się nie stało". Jestem w stanie podać dziesiątki lub setki przykładów sytuacji, w których eskalowano napięcie, m.in. zaostrzając represje, usztywniając swoje stanowisko, posługując się coraz bardziej prymitywnymi środkami propagandowymi, obrażając przeciwników politycznych i nazywając ich zdrajcami. W propagandzie PRL stale oskarżano opozycję o przyjmowanie dolarów lub "mareczek". Podobne przykłady "zdrady" pojawiały się również w innych systemach. Oczywiście zewnętrzne inspirowanie buntów czasami jest faktem, ale często to fałsz. Takie oskarżenia służą zdejmowaniu przeciwnika z moralnego piedestału.

Reklama

Historycy mówią nie tylko o dojrzewaniu sytuacji kryzysowej, lecz również o dojrzewaniu pokolenia, które mogło się zbuntować, ponieważ jego kręgosłup nie został złamany poprzez wprowadzenie stanu wojennego. Jak ten czynnik wpływał na decyzje komunistów o porozumieniu się z częścią opozycji?

- Na okładce jednego z amerykańskich tygodników z 1988 r. widzimy fotografię nastolatka owiniętego we flagę "Solidarności", a w tle Stocznię Gdańską. Wymowa tego zdjęcia i reportażu z Polski opiera się na przekonaniu, że nadchodzi nowe pokolenie. Bohater tego zdjęcia miał około osiemnastu lat. W sierpniu 1980 r. zaledwie dziesięć. Jego trauma w grudniu 1981 r. była traumą na miarę dziecka. Nie było "Teleranka", ale były dłuższe ferie. W tym czasie dorośli myśleli o pacyfikacji kopalni "Wujek" i internowanych. Jeśli jakieś pokolenie nie dozna osobiście porażki lub klęski, to bardzo trudno jest mu ją sobie wyobrazić. W skrajnych przypadkach może to prowadzić do przyjęcia specyficznej postawy. Dochodzi do wskazania starszym: to wam się nie udało, to wy jesteście nieudacznikami, ale jak my zaczniemy działać, to uda nam się wszystko. To postawa typowa dla ludzi młodych, od dawna znana w psychologii. Wiemy, że kierownictwo podziemnej "Solidarności" cieszyło się z uczestnictwa ludzi młodych, ale jednocześnie byli oni problemem. Lech Wałęsa mógł mówić, że panuje nad "Solidarnością". To prawda, panował nad "starą" "S", choć niecałkowicie, bo wystarczy przypomnieć o środowisku, które domagało się zwołania zjazdu "Solidarności" i reaktywowania działalności Komisji Krajowej w składzie z 1981 r. Nikt jednak nie panował nad radykalnymi nastrojami młodych.

W 1989 r. postrzegano system komunistyczny jako już zupełnie "bezzębny" czy raczej taki, który w przypadku masowego buntu społecznego wciąż może "ugryźć"?

- Pozwolę sobie na osobiste wspomnienie. W sierpniu 1988 r., a więc już po złożonej przez gen. Czesława Kiszczaka propozycji rozmów w formule okrągłego stołu, na wakacjach w Grzegorzewicach pod Warszawą rozmawiałem z żoną. Zastanawialiśmy się czy Związek Sowiecki "dożyje" roku 2000. Wspólnie przewidywaliśmy, że mimo reform i pierestrojki ZSRS "raczej na pewno" przetrwa do roku 2000. Można powiedzieć, że okazywaliśmy się ludźmi małej wiary i wyobraźni, ale naprawdę nie było wówczas zastępów badaczy, którzy przewidywali, iż wydarzenia końca lat osiemdziesiątych to agonia systemu, mówiących, że wystarczy lekko dmuchnąć, aby władza się przewróciła. Dziś słyszymy czasami, że należało czekać. Ja taką postawę nazwałbym zabawą zapałkami, gdy stoi się po kolana w benzynie. Od stycznia 1989 r. w Polsce radykalnie rosła liczba strajków. Nikt nie wiedział, gdzie znajdował się punkt graniczny "przewrócenia państwa". Nie chodzi mi o ustrój, ale o samą instytucję państwa. Jak długo mogła jeszcze trwać ta degrengolada: rok, pięć, dziesięć lat? Nie wiem i nie przekonamy się, jak mogło być. Sytuacja ta wyzwalała jednak mechanizm, który pod koniec PRL miał wszelkie umocowania logiczne. Zakładano, że kolejne strajki i żądania finansowe sprawią, że władze ustąpią, tak jak ustępowały do tej pory. Kasa była jednak pusta. Pamiętajmy, że wiosną i latem 1989 r. mieliśmy kartki na mięso. W styczniu 1989 r. zaniechano kartkowej sprzedaży benzyny. Stan gospodarczy kraju był koszmarny. Na rozmowy rządu i "Solidarności" możemy również popatrzeć z innej strony i stwierdzić, że to opozycja solidarnościowa bardzo pomogła władzy, ale nie w uwłaszczeniu czy bezbolesnym i korzystnym przejściu z jednego systemu do drugiego, lecz (powiem to, mimo że boję się wielkich słów) w przetrwaniu Polski. Było oczywiste, że Polaków nie przekona do lepszej i bardziej wydajnej pracy rząd Mieczysława Rakowskiego lub innego przedstawiciela PZPR. Oczywiście próbował on to zrobić. Podjął takie działania jak przekazanie Polakom paszportów, stworzenie kantorów, warunków do powstawania firm. Te działania były jednak niewystarczające do ratowania Polski.

- Wiem, że używam wielkich słów, ale robię to, bo patrzymy na rok 1989 jak na gwałtowną i szybką fazę walki o władzę. Wydaje mi się, że była to jednak walka o Polskę. Stawką było to, czy "wkręcimy się" w anarchię i beznadzieję, z której będziemy wychodzić dekadami. Tak się nie stało. Okrągły stół, a w jeszcze większym stopniu wybory 4 czerwca przyhamowały te procesy. Mamy dowody, że tylko przyhamowały, ale nie zatrzymały ich. Gdy pojawiła się kwestia wyboru gen. Jaruzelskiego na prezydenta PRL oraz objęcia przez Kiszczaka stanowiska premiera, miara się przebrała. Ci sami ludzie, którzy organizowali stan wojenny, mieli znaleźć się na szczytach władzy w zmieniającym się systemie. Społeczeństwo mogło tego nie wytrzymać. Nie myślę o scenariuszu wojny domowej, ale np. dwustudniowego strajku generalnego. Z jego skutków wychodzilibyśmy niemal tak długo jak z wojny domowej. Wiemy, że system PRL nie był racjonalny. W sierpniu 1980 r. przez dwa tygodnie władze grały na zwłokę mimo gigantycznych strat ekonomicznych, społecznych i politycznych. Z punktu widzenia obozu rządzącego nie to jednak było najważniejsze. Wówczas kluczowe było utrzymanie pełni władzy. W 1989 r. w obozie PZPR zaczęto myśleć, że ważniejsze od utrzymania władzy jest utrzymanie państwa. Oczywiście nie insynuuję nowych rozbiorów lub okupacji sowieckiej. Całkowita katastrofa gospodarcza wystarczyłaby do wejścia w permanentne anarchię i kryzys. Takie sytuacje znamy z historii, choćby z okresu niedawno obchodzonego odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 r. Czasem nie pamiętamy o towarzyszących temu okresowi chaosie, biedzie, a nawet nędzy, trzech walutach państw zaborczych, głodzie, epidemii grypy hiszpanki itd. Ktoś przypomni, że niepodległość była wówczas wartością samą w sobie i będzie to zgodne z prawdą, ale nie może to być istotne przez sto lub dwieście dni. Ta rzecz wybucha w ludziach bardzo silnie, ale również wypala się bardzo szybko. Na "paliwie patriotycznym" nie da się jechać zbyt długo, bo pojawią się pusty garnek i brak perspektyw. Jesteśmy tak skonstruowani, że bez literatury, filmu i muzyki jesteśmy w stanie żyć, ale nie możemy żyć bez jedzenia. To dość cyniczne, lecz chyba prawdziwe. Marksowskie "byt kształtuje świadomość" jest w dużym stopniu faktem. Oczywiście człowiek "nienajedzony" nie zawsze staje się bardziej podatny na manipulacje. Sytuacja zmienia się, gdy zupełnie przestanie jeść.

Czy w 1989 r. na szczytach władz PZPR wciąż byli ludzie, którzy wierzyli w idee, które przez 45 lat budowały ten system?

- Myślę, że byli. Niektórzy wciąż żyjący członkowie PZPR nadal w nie wierzą. Wiara w ideały i hasła to jedno, ale czym innym jest ich realizacja. Wolnościowe hasła rewolucji francuskiej nie zapowiadały gilotyny. Podobnie było z systemem komunistycznym, który obiecywał szczęście. To, że ktoś w to wierzył, nie dziwi mnie i nie budzi negatywnych uczuć, ale czym innym jest to, że ktoś nie dostrzegał związku pomiędzy pięknymi hasłami tego systemu a okrutnym terrorem i zbrodniami aparatu bezpieczeństwa. To świadczy o niedojrzałości, głupocie lub naiwności, która jednak nie jest przestępstwem. Znacznie gorsi są ci, którzy uważali, że system "nie docisnął wystarczająco", i żałują, że stan wojenny był za "łagodny". Ich zdaniem powinno wylać się morze krwi, aby dało się dalej rządzić. To zbrodnicze koncepcje, które muszą być poza dyskursem publicznym, jednak wiemy, że są miłośnicy takich rozwiązań.

Rozmowy z ludźmi o takich poglądach są bardzo ważne dla zrozumienia charakteru tego systemu. Jaką rolę odgrywały w czasach, gdy badał pan profesor PRL bez dostępu do materiałów archiwalnych?

- Badanie PRL-u w czasach istnienia tego systemu miało również swoje zalety. Nie można powiedzieć, że nic nie było wiadome, ale stan ówczesnej wiedzy określiłbym na 1 proc. tej dzisiejszej. Prace prowadzono co najwyżej w instytutach partyjnych, ale plon tych badań czytali tylko towarzysze zajmujący się tymi kwestiami i garstka zainteresowanych historyków. Prawidłowość, wedle której z upływem czasu zapominamy o wielu rzeczach i wydarzeniach, działała w PRL w skali masowej. Pomijano wiele rocznic czy wydarzeń. Nie pojawiały się informacje o śmierci takich postaci jak Władysław Anders czy Stanisław Mikołajczyk. Dziś wiadomość o śmierć każdej tego rodzaju postaci pojawia się w obiegu medialnym. To był świat bez historii. Tak jak u Orwella historię można było uzupełniać, ale nie w znaczeniu rozwijania stanu wiedzy o przeszłości, lecz jej pisania na nowo w oparciu o kłamstwa i manipulacje. W odróżnieniu od dziejów II RP i II wojny światowej niewiele pisano o PRL-u również na emigracji. Było może kilka lub kilkanaście książek, takich jak publikacje Jakuba Karpińskiego, który pierwszy pisał o roku 1956 i 1968. On nazywał swoje działania badaniem historii jawnej. Kiedyś opowiadał, że w Bibliotece Narodowej w Paryżu siedział naprzeciwko stypendysty, który zaczytywał się "Kulturą" i "Zeszytami Historycznymi". Jakub Karpiński czytał w tym czasie "Trybunę Ludu". Wielką rolę odgrywała więc umiejętność czytania między wierszami i interpretowania. Dla amerykańskich sowietologów ważne wnioski wynikały z kolejności, w jakiej wymieniano członków sowieckiego Biura Politycznego lub w jakiej kolejności wchodzono na trybunę honorową. To pokazywało, jaki był realny aktualny układ sił w najważniejszym ośrodku władzy.

- Na pewno ważnym źródłem były więc relacje uczestników wydarzeń. Znów odwołam się do własnych doświadczeń. Kiedy przygotowywałem pierwszą wersję książki o roku 1968, zakładałem, że będzie wydana za granicą lub w drugim obiegu i najpewniej pod pseudonimem. Trudno więc było zbierać relacje w sytuacji, gdy o pracach nad książką wiedział bardzo wąski krąg osób, w którego skład wchodził jeden z moich mistrzów naukowych, pani prof. Krystyna Kersten; byli w nim też Adam Michnik i redaktor naczelny kwartalnika "Krytyka" Jan Kofman. Cała ta trójka zgodnie stwierdziła, że niemożliwe jest pisanie o historii współczesnej bez szerokich relacji uczestników. Adam Michnik pomógł mi w nawiązaniu kontaktów z wieloma działaczami opozycji. Relacje te okazały się bardzo ciekawym źródłem. Wydaje się, że przy analizie tego rodzaju materiałów należy założyć na wstępie, że ludzie mówią prawdę nie tylko wówczas, gdy mówią o sobie źle, lecz i wtedy, gdy krytykują samych siebie, to z całą pewnością mówią prawdę. Ale kiedy ktoś mówi: "w tych wydarzeniach nie brałem udziału", jednak dokumenty świadczą o czymś dokładnie odwrotnym, to wiemy, że nasz rozmówca wyszedł z koła prawdy i błąkamy się z nim wśród kłamstw i krętactw. Dość szybko dostrzegłem tę prawidłowość. Zrozumiałem, że ludzie chętnie i bez oporów mówią o heroicznych momentach swojej biografii. Nikt nie odmówił mi rozmowy na temat okoliczności odejścia lub wyrzucenia z PZPR, ale gorzej było z dojściem do prawdy na temat okoliczności wstąpienia do partii lub zafascynowania ideologią komunistyczną. Na pytania dotyczące tej sprawy moi rozmówcy odpowiadali w bardzo różny sposób, w zależności od środowiska społecznego, z jakiego pochodzili. Dla młodych, pochodzących ze wsi i małych miasteczek, był to awans cywilizacyjny, kulturowy i społeczny. Wśród osób pochodzących z rodzin inteligenckich i mieszczańskich często pojawiała się opowieść o wakacjach spędzanych przed wojną na Kresach, gdzie obserwowali ogromną biedę i analfabetyzm. Był to dla nich ogromny szok cywilizacyjny, który większość z nich pchnął w stronę Polskiej Partii Socjalistycznej, a nie Komunistycznej Partii Polski. Niektórzy stali się jednak komunistami lub ich aktywnymi sympatykami.

Co w badaniach nad historią PRL zmieniło powołanie Instytutu Pamięci Narodowej?

- Jako historyk, a nie wyłącznie pracownik Instytutu, mogę stwierdzić, że powołanie IPN zrewolucjonizowało badania. Dwadzieścia lat temu nie doszło do ich zdynamizowania czy rozszerzenia, lecz właśnie zrewolucjonizowania. Kiedy zaczynaliśmy pracę, troszeczkę opisano pierwsze dziesięciolecie Polski Ludowej, czyli okres stalinowski oraz dekadę "Solidarności". Środkowa część PRL w roku 2000 była niemal nieopisana. Poświęcono jej może trzydzieści, czterdzieści książek. Dziś brzmi to niewiarygodnie, ale połowę publikacji dotyczących lat 1956-1980 napisało pięciu historyków: Antoni Dudek, Andrzej Friszke, Jakub Karpiński, Paweł Machcewicz i ja. Dziś publikacji na temat tego okresu są tysiące. W tamtym czasie dziejami PRL-u zajmowało się czterech, pięciu tzw. profesorów belwederskich. Problemem było uzyskanie recenzji doktoratów i habilitacji, ponieważ mogli je przygotować tylko naukowcy posiadający habilitację. Oczywiście tysiące publikacji nie zawsze przekłada się na jakość. Pojawia się wiele na niskim poziomie. Różnica pomiędzy sytuacją z okresu przed powołaniem IPN polega na czymś innym. Wówczas trzeba było "wyskrobywać" pojedyncze informacje, pochodzące z często zaskakujących źródeł. Już w latach dziewięćdziesiątych historycy otrzymywali dostęp do materiałów, które zgodnie z obowiązującym prawem powinny być wciąż poza ich zasięgiem, ale były to rzadkie przypadki. W lutym 2000 r. pisałem monografię wydarzeń grudnia 1970 r.; w Archiwum Państwowym w Gdańsku powiedziano mi, że dostanę jeszcze jedną teczkę, ale nie będę mógł opublikować materiałów z niej pochodzących. Było to kilka miesięcy przed trzydziestą rocznicą tych wydarzeń.

Tymczasem, podstawą działania Instytutu Pamięci Narodowej była pełna dostępność wszystkich materiałów archiwalnych aparatu bezpieczeństwa, poza stosunkowo niewielkim zbiorem zastrzeżonym. Niedługo potem ówczesny minister kultury i dziedzictwa narodowego Kazimierz Michał Ujazdowski zdecydował, że wszystkie archiwalia dotyczące PZPR również będą dostępne dla historyków. To sytuacja, z którą nie zetknęły się wszystkie poprzednie pokolenia historyków i która prawdopodobnie już nigdy się nie powtórzy. W innych krajach, które nie doświadczyły komunizmu, materiały tak niedawno wytworzone nie są dostępne dla historyków. Trudno powiedzieć, czy dostęp do tych materiałów przekłada się na jakość publikacji w porównaniu z innymi krajami. Mogę jednak podać pewien przykład dotyczący zainteresowania badaczy z innych krajów. Wszystkie tego rodzaju wnioski o dostęp do archiwaliów polskich służb specjalnych z lat 1944-1990 "przechodzą" przez moje biurko. Około 3/4 wniosków dotyczy II wojny światowej, a spośród nich 3/4 kwestii Holokaustu i relacji polsko-żydowskich. Do tego należy dodać zainteresowanie czasami "Solidarności": to mamy wówczas niemal 100 proc. wniosków. Prawie nie ma tam badań dotyczących biografii poszczególnych ludzi, a jeśli już, to dotyczą osób, które nie kojarzą się w pierwszej kolejności z polityką, np. pisarzy.

Jeden z polskich politologów powiedział, że PRL najsurowiej ocenią ci, którzy będą znali ten system wyłącznie ze źródeł, a nie osobistych doświadczeń. W IPN pracują już historycy, którzy zupełnie nie pamiętają PRL. Jak ich spojrzenie na ten okres polskiej historii różni się od spojrzenia historyków, którzy zajmowali się badaniem PRL dwadzieścia lat temu?

- Wraz ze zmianą ustroju zmieniło się również to, że jedynym kryterium doboru osób pracujących naukowo jest ich talent i wiedza, a nie opinia organizacji partyjnej. W IPN zatrudnialiśmy najlepszych z najlepszych spośród tych młodych ludzi, którzy w latach dziewięćdziesiątych kończyli studia. Dziś wielu z nich zbliża się do czterdziestki. Dzisiaj wiedzą niebywale dużo na temat badanej taktyki, na dodatek są bardzo pracowici. Moim zdaniem jedną z zasług IPN jest bycie kuźnią kadr. Rzadko pamięta się o tym wymiarze jego działalności, ponieważ w obiegu medialnym często przesłaniają ją wpadki niektórych historyków, którzy nie zachowują wystarczającego obiektywizmu. Należy pamiętać, że historyk nie odtwarza przeszłości, bo pychą byłoby twierdzenie, że wiemy, jak było. Możemy jedynie odtworzyć, w zgodzie ze standardami naukowymi, pewien obraz wynikający ze źródeł, które dotrwały do naszych czasów. Oczywiście nie jesteśmy pewni, czy to pełny obraz. Wydaje mi się jednak, że istnienie tego grona młodych ludzi, którzy występują na konferencjach naukowych czy piszą wybitne doktoraty, to także efekt działalności Instytutu Pamięci Narodowej. Gdy patrzę na swoich doktorantów, którzy w większości pracują w IPN, mogę stwierdzić, że ja w ich wieku na temat II wojny światowej czy międzywojnia wiedziałem kilkanaście razy mniej, niż oni wiedzą o PRL.

Rozmawiał Michał Szukała (PAP)

PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama