"'Żołnierze wyklęci' poradzą sobie bez patriotycznego pudru i szminek"

- W każdym dużym zbiorowisku ludzkim, a historycy szacują, że przez powojenne podziemie przewinęło się około 120 tysięcy osób, występuje cały wachlarz postaw. Zdarzają się ludzie wspaniali, ale też ludzie, których czynów nie da się usprawiedliwić walką o niepodległy byt Państwa Polskiego. W "Skazach na pancerzach" chciałem pokazać, jak było w rzeczywistości. Spojrzeć na sprawę w sposób wyważony. Nie uprawiać ani "czarnej", ani "białej" propagandy. Pokazać zarówno cienie, jak i blaski epopei "wyklętych". Niestety, takie podejście jest w Polsce rzadkie - tak o najnowszej książce opisującej "czarne karty epopei żołnierzy wyklętych" mówi Interii autor Piotr Zychowicz.

Artur Wróblewski, Interia: "Żołnierze wyklęci" mają pecha. Komuniści w bezimiennych grobach prawie skutecznie zakopali pamięć o nich. Kiedy wreszcie ich historia została odsłonięta i uratowana, stali się przedmiotem politycznych przepychanek między partią rządzącą a opozycją.

Piotr Zychowicz, autor "Skaz na pancerzach": Coś w tym jest. W PRL powojenne podziemie było przedmiotem nieprawdopodobnej kampanii nienawiści ze strony komunistycznej władzy i propagandy. Historia "wyklętych" była przez komunistów wulgaryzowana. Przedstawiano ich jako reakcyjne podziemie walczące z władzą ludową. "Wyklęci" byli określani mianem "faszystów" i "zbrodniarzy". Przez pryzmat nielicznych incydentów, w których "żołnierze wyklęci" rzeczywiście popełniali przestępstwa, propaganda starała się przedstawić całe podziemie. Po 1989 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, nadal działają środowiska niechętne legendzie "żołnierzy wyklętych", które stosują bardzo podobne chwyty. Przykładem może być kampania "Wyklęci - przeklęci".

Reklama

- Natomiast jest też i druga narracja, która jest reakcją na tą pierwszą - czyli bezkrytyczna apologia. O ile tam mamy do czynienie z legendą czarną jak smoła, to w tym przypadku legenda "wyklętych" jest biała jak śnieg. Według niej wszyscy "wyklęci" byli nieskazitelnymi bohaterami, żaden z nich nie popełnił niegodnego czynu - byli aniołami kroczącymi po ziemi.

- W tym sensie rzeczywiście można powiedzieć, że "wyklęci" nie mają szczęścia. Historia podziemia powojennego stała się przedmiotem sporu między dwoma ścierającymi się frakcjami politycznymi. A kiedy politycy biorą się za historię, to się musi skończyć propagandą, uproszczoną wersją wydarzeń. Prawdziwa historia jest bowiem pełna półcieni, niuansów i sprzeczności. W każdym dużym zbiorowisku ludzkim, a historycy szacują, że przez powojenne podziemie przewinęło się około 120 tysięcy osób, występuje cały wachlarz postaw. Zdarzają się ludzie wspaniali, ale też ludzie, których czynów nie da się usprawiedliwić walką o niepodległy byt Państwa Polskiego. W "Skazach na pancerzach" chciałem pokazać, jak było w rzeczywistości. Spojrzeć na sprawę w sposób wyważony. Nie uprawiać ani "czarnej", ani "białej" propagandy. Pokazać zarówno cienie, jak i blaski epopei "wyklętych". Niestety, takie podejście jest w Polsce rzadkie. 

Czy na negatywne postrzeganie "żołnierzy wyklętych" nie wpływa również fakt, że część opinii publicznej czy też historyków nie traktuje sowieckiego komunistycznego reżimu jako totalitaryzmu równie złowrogiego jak nazizm?

- Stanowisko zajmowane w debacie na temat "żołnierz wyklętych" w dużej mierze zależy od stosunku do PRL. Dla tych, którzy uważają, że wkroczenie Sowietów w 1944 roku na terytorium Polski było "wyzwoleniem", a PRL suwerennym państwem - podziemie niepodległościowe jest formacją antypaństwową. Natomiast dla tych, którzy - tak jak ja - rok 1944 uważają za początek kolejnej okupacji, "żołnierze wyklęci" są bohaterami słusznej sprawy. Uważam, że ci ludzie bili się o niepodległość Polski i wolność jednostki. Rzucili wyzwanie najpotworniejszemu totalitarnemu systemowi w historii ludzkości. Dlatego jestem dumny z "żołnierzy wyklętych", wszystkich ich antykomunistycznych akcji: zasadzek, pułapek, bitew, potyczek, rozbitych posterunków milicji i ubecji. Natomiast ta duma i ogólna pozytywna ocena podziemia, nie może oznaczać, że w imię pięknej legendy będziemy pudrować nasze dzieje i patriotyczną gumką myszką usuwać epizody, które nie pasują do "anielskiej" opowieści. Moim zdaniem trzeba pisać tak jak było, a w historii nie może być żadnych tematów tabu. Trzeba w uczciwy i obiektywny sposób przedstawiać blaski i cienie z dziejów "żołnierzy wyklętych" i poszczególnych dowódców. Tylko wówczas otrzymamy obraz prawdziwy. 

- Oczywiście, można uznać, że społeczeństwo "nie dorosło do prawdy". To jest pogląd, z którym spotkałem się podczas kilku dyskusji. Moi adwersarze postulowali, że o tzw. "sprawach trudnych" należy pisać w niszowych periodykach o nakładzie między 50 a 100 egzemplarzy. A dyskutować na ten temat mogą wyłącznie specjaliści, w czterech ścianach gabinetów w instytutach historii. Zwykli ludzie potrzebują zaś upiększonych mitów. Historii "ku pokrzepieniu serc", z której wypreparuje się wszystkie wydarzenia mniej chwalebne. Ja się z takim podejściem nie zgadzam. Uważam, że Polacy nie są małymi dziećmi i zasługują na prawdę, każdy człowiek powinien mieć możliwość samodzielnego wyciągnięcia wniosków i wyrobienia sobie opinii.

"Skazy na pancerzach" to książka napisana, by pokazać prawdę historyczną o "żołnierzach wyklętych". Pan jest historykiem, proszę mi powiedzieć dlaczego niektórzy historycy w Polsce boją się konfrontacji z faktami?

- Być może to będzie zaskakujące, ale uważam, że te intencje są często szczytne. To przede wszystkim patriotyzm. Tylko - w moim przekonaniu - jest to patriotyzm źle pojęty. Historyk, publicysta historyczny czy dziennikarz przede wszystkim powinien służyć prawdzie, a dopiero potem powinien służyć Polsce. Niestety, a mówię to z wielkim bólem serca, są ludzie, którzy uważają, że jest na odwrót. Często są to badacze rozkochani - tak jak ja - w dziejach "żołnierzy wyklętych". Są to ludzie, którzy - tak jak ja - ze wzruszeniem obserwują wielkie zainteresowanie "żołnierzami wyklętymi", ekshumacje na Łączce czy wprowadzenie Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Są to wreszcie ludzie, którzy - tak jak ja - irytują się i denerwują, kiedy widzą, że część mediów powtarza kłamstwa komunistycznej propagandy. Tu jednak kończy się nasza zgodność. Historycy i publicyści, o których mowa uważają bowiem, że aby chronić legendę "wyklętych" należy tuszować niewygodne fakty. Albo starać się je za wszelką cenę usprawiedliwić. Przekonują, że nie powinno się dawać amunicji przeciwnikom podziemia. Ja uważam inaczej. Uważam, że historia była taka jaka była i zmieniać jej nie wolno. Jesteśmy to winni nie tylko prawdzie, ale też i ofiarom, do których trzeba podchodzić z empatią. Ci ludzie, którzy zginęli - podkreślam - w nielicznych zbrodniach dokonanych przez "żołnierzy wyklętych", to byli nasi bliźni. Ludzie tacy sami jak my, którzy nie zostali wyłączeni spod boskiego przykazania "nie zabijaj" tylko dlatego, że byli Ukraińcami, Białorusinami czy Litwinami. Historia "żołnierzy wyklętych" jest na tyle piękna i na tyle wspaniała, że obroni się bez patriotycznego pudru i szminek.

Czy nie uważa pan, że mit i legenda "żołnierzy wyklętych" trochę wymknęły się z spod kontroli i zaczęły żyć życiem własnym, jakby obok historycznych naukowych ustaleń? Stała się zjawiskiem popkulturowym na skalę dotąd niespotykaną w naszym kraju. Czy nie zaskakuje fakt, że w rankingu młodzieży popularności "żołnierze wyklęci" wyprzedzili powstańców warszawskich? 

- No cóż, przyznam, że mnie również bliższa jest tradycja "żołnierzy wyklętych", niż tradycja Powstania Warszawskiego. Historia Powstania Warszawskiego, to jest historia wielkiego heroizmu chłopców i dziewcząt z Armii Krajowej, którzy walczyli jak lwy przez 63 dni walczyli z Niemcami. Ale jest to również historia braku odpowiedzialności dowództwa Armii Krajowej, które wywołało powstanie w tak niesprzyjających okolicznościach. To również historia przerażającej gehenny 150 tysięcy mieszkańców stolicy, którzy zostali pogrzebani pod gruzami Warszawy. Jest to wreszcie historia naiwności politycznej - powstańcze dowództwo liczyło przecież na pomoc Stalina i liczyło, że będzie mogło w Warszawie z bolszewikami współpracować.

- Historia "żołnierzy wyklętych" jest inna. To historia samotnych wilków. Oni nie zasłaniali się kobietami i dziećmi, walczyli w lasach ścierając się pierś w pierś z komuną. To historia tragicznych wojowników przegranej sprawy. Oni wiedzieli, że są skazani na klęskę, a mimo to bili się do ostatniego pocisku. Wydaje mi się, że to jest opowieść niezwykle pociągająca dla młodych ludzi.

- Proszę zwrócić uwagę, że najfajniejsze rzeczy rodzą się spontanicznie, w kontrze. A obecna moda na "żołnierzy wyklętych" narodziła się właśnie oddolnie. Polska młodzież w pewnym momencie odkryła ich historię i zaczęła tworzyć murale, robić koszulki, tatuaże, oprawy na stadionach piłkarskich... To było spontaniczne i żywiołowe. Dopiero później politycy podczepili się pod ten fenomen, aby nabić sobie słupki poparcia. W momencie, kiedy kult "wyklętych" przestał być spontaniczny, a stał się kultem urzędowo-państwowym, kiedy przestali go kreować samorzutnie działający patrioci, a zaczęli urzędnicy na państwowej pensji - ten kult stracił wiele swojego uroku. I przestał być tak bardzo atrakcyjny.

Jeżeli już jesteśmy przy temacie polityków... Choć sondaże na to nie wskazują, to czy w przyszłości, przy ewentualnej zmianie ekipy rządzącej, może dojść do wygaszenie legendy "wyklętych"?

- Nie. Mam nadzieję, że nie. Oczywiście pytanie, o jakiej opozycyjnej partii politycznej mówimy? Jeżeli wybory wygrałaby Platforma Obywatelska, to temu kultowi nic nie grozi. To przecież prezydent Bronisław Komorowski ustanowił Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Popularność podziemia niepodległościowego jest tak olbrzymia, że żaden racjonalnie myślący polityk nie naraziłby się wyborcom, próbując dokonać amputacji tej części naszej narodowej pamięci. Oczywiście inna sytuacja byłaby, gdyby do władzy doszła jakaś ultralewacka frakcja. Wtedy rzeczywiście taka próba pewnie zostałaby podjęta. Mówimy jednak o sytuacji hipotetycznej - szanse na to, żeby w Polsce tego typu formacja  wygrała wybory, są równe temu, że meteoryt spadnie na Pałac Kultury w Warszawie. Z tego powodu jestem spokojny o kult "żołnierz wyklętych". Jednocześnie mam jednak nadzieję, że politycy nie zrażą opinii publicznej do "wyklętych" zbytnim przesładzaniem ich obrazu. Ludzie na dłuższą metę nie kupują bowiem historii o nieskazitelnych bohaterach bo, jak wiadomo, nieskazitelni bohaterowie występują wyłącznie w bajkach.

Czy budowanie świadomości Polaków na legendzie "żołnierzy wyklętych" jest słuszne i opłacalne? Czy nie zdrowiej byłoby nakłonić rodaków do zainspirowania się wybitnymi kompozytorami, dajmy na to Fryderykiem Szopenem, czy też genialnymi naukowcami o arcyciekawym życiorysie, jak Tadeusz Sendzimir, Stefan Banach czy Erazm Jerzmanowski? Ja wiem, że łatwiej jest zainteresować żołnierzem biegającym z karabinem niż naukowcem z próbówkami, ale może budowanie tożsamości na takich fundamentach byłoby bardziej "zyskowne", pożyteczniejsze dla społeczeństwa i przyszłości kraju? Może w ten sposób udałoby się wyrwać z zaklętego kręgu "Polaków bohaterów albo ofiar", o czym możemy przeeczytać w książce?

- A Pan w wolny wieczór jaki film wolałby obejrzeć? Wojenny czy obyczajowy? Odpowiedź jest oczywista. To, co może zawładnąć zbiorową wyobraźnią, to historie walk, wielkich poświęceń i olbrzymich emocji towarzyszących każdej wojnie. Wojna to wiwisekcja ludzkiej natury. Tradycje polskiego oręża są znacznie atrakcyjniejsze niż historia polskich wynalazców. Nie wierzę, że uda się zamienić kultu wojska, tradycji walki o wolność, kultem pracy u podstaw czy wielkich osiągnięć polskiej kultury. Sam wolę czytać o bitwach i potyczkach "wyklętych", niż o życiu Szopena i komponowaniu przez niego kolejnych wybitnych dzieł.

- Dodam jeszcze, że kult "wyklętych" ma dwie płaszczyzny. Pierwsza to wymiar indywidualnego heroizmu. Ci chłopcy rzucili wszystko, złapali za karabiny i poszli walczyć o wolność Polski. Taką postawę należy stawiać za wzór młodemu pokoleniu. Tego przecież po nim oczekujemy. Jeżeli przyjdzie - odpukać - moment próby, to mamy nadzieję, że oni zachowają się tak jak pokolenie naszych dziadków. Pod tym względem wydaje mi się, że ten kult jest pożyteczny. Natomiast jest też i drugi aspekt. Błędem jest bowiem stawianie "żołnierzy wyklętych" jako wzoru politycznego racjonalizmu, wskazywanie działalności podziemia powojennego jako przykładu do naśladowania dla współczesnych polityków. Formacja, która stawia sobie za wzór walkę z góry skazaną na klęskę, może popełnić kolosalne błędy w bieżącej polityce. Kiedyś Józef Szujski, czołowy przedstawiciel konserwatywnej krakowskiej szkoły historycznej, powiedział, że "fałszywa historia jest matką fałszywej polityki". Niestety, obecnie obserwujemy potwierdzenie się tej reguły.

A propos obecnych problemów... W związku z nowelizacją ustawy o IPN Polska została oskarżona o antysemityzm. Podobne oskarżenia padały pod adresem "wyklętych". Czytając niektóre publikacje czy słuchając niektórych komentarzy tak zwanych ekspertów ma się wrażenie, że głównym zajęciem niepodległościowców było polowanie na ocalałych po Holocauście Żydów.

- To oczywiście nieprawda. Sprawy miały się zupełnie inaczej i były niezwykle skomplikowane. Polscy obywatele pochodzenia żydowskiego mieli spory udział w utrwalaniu władzy ludowej. Było ich - niestety - sporo w ubecji, partii i innych formacjach władzy. Siłą rzeczy, w trakcie wojny między komuną, a podziemiem, tacy ludzie ginęli. I nie można ich traktować jako ofiar "polskiego antysemityzmu". Świadczy o tym choćby zamach żołnierzy Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca" na Jankiela Cukiermana, funkcjonariusza Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Radomsku. Z drugiej strony zdarzały się również sytuacje odmienne. Niektórzy "żołnierze wyklęci" stosowali odpowiedzialność zbiorową i zabijali przedstawicieli społeczności żydowskiej, którzy nie mieli nic wspólnego z komuną. To było oczywiście niedopuszczalne. Na szczęście te incydenty to był margines marginesu. Przedstawianie dziś "żołnierzy wyklętych" jako antysemitów i morderców Żydów jest niezgodne z faktami. Znacznie więcej niewinnej krwi zostało przelane w trakcie powojennego konfliktu polsko-ukraińskiego. UPA paliło polskie wioski, a podziemie poakowskie i narodowe paliło wioski ukraińskie. Tu ofiary szły w już w setki.  A jakoś o tych sprawach znacznie mniej się mówi.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy