Adolf Maria Bocheński. Żył krótko, ale za trzydziestu innych

18 lipca 1944 roku, Ankona, Włochy. Ppor. Adolf Bocheński spostrzega na drodze dwie słabo zamaskowane niemieckie miny talerzowe. Rutyna.

Jeszcze w Tobruku Australijczycy uczyli go sztuki obchodzenia się z minami. Słuchał pilnie i opanował tę wiedzę gruntownie. Przydała się potem bardzo.

Bocheński - sam mało żołnierskiej postawy, niewysoki, bardzo szczupły, łysiejący, o słabym wzroku - został najsłynniejszym w tobruckim garnizonie patrolowcem. Podczas niezliczonych patroli rozbroił dziesiątki różnych min. Niemieckich, włoskich, brytyjskich. Swoją wiedzę przekazywał chętnie każdemu z Karpackiej Brygady, kto się do niego zgłosił.

- No to co, Stasiu, ty tę po lewej, ja tę z prawej.

Reklama

Przecież jeszcze niedawno, pod Monte Cassino, wysłany na patrol oświadcza, że sam jest wykrywaczem min i posuwa się o parę kroków przed resztą patrolu.

Miała to być jego ostatnia mina...

Urodził się w rodzinnym majątku w Ponikwie, powiat Brody, w roku 1909. Gdy nadeszła Wielka Wojna, jego rodzina, by uciec przed frontem, odbyła wiele podróży, które na pewno miały wpływ na rozwój umysłowy przedwcześnie wrażliwego dziecka, jak i na jego późniejszy kosmopolityzm.

Lwów, Budapeszt, Bukareszt, Kijów, Petersburg, Sztokholm, Berlin i wreszcie znowu Lwów. Kończy tam gimnazjum klasyczne, gdzie ma trudności z dopuszczeniem do matury. Bynajmniej nie z powodu wyników w nauce. O nie. Po prostu, nie ma jeszcze skończonych 17 lat...

Jeszcze w gimnazjum pisze wraz z bratem książkę "O samobójczych skłonnościach narodu polskiego", bardzo ostro atakując niektóre cechy narodowe w duchu historycznej szkoły krakowskiej. Po zdanej maturze wyjeżdża do Paryża, gdzie studiuje w Ecole de Sciences Politiques, którą kończy ze złotym medalem w wieku... 20 lat. Wraca potem do Lwowa i wstępuje na wydział prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza.

Z dyplomacją ma w sumie niewiele wspólnego - odbywa jedynie sześciomiesięczny staż w Ambasadzie RP w Pradze jako urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Od dzieciństwa studiuje historię, a historię wojen w szczególności. Sporządza na przykład symulacje i alternatywne scenariusze wielu bitew.

Lata II Rzeczpospolitej to dla niego głównie działalność publicystyczna. Jest współzałożycielem konserwatywnych pism "Bunt Młodych" i "Polityka". To nakładem tej ostatniej ukazuje się jego książka "Między Niemcami a Rosją", która wywołuje zupełnie skrajne reakcje. Ujawnił się wówczas jego niepopularny w Polsce pogląd, dotyczący wspólnego marszu z Niemcami na Rosję.

Bocheński był zawsze i do końca namiętnym wrogiem tego, co sam nazywał "ślepym nacjonalizmem i szowinizmem narodowościowym". Idea Polski była w jego umyśle nierozerwalnie związana z myślą o wielkim, wielonarodowym państwie. Jeśli chodzi o stosunek Polaków do zagadnienia mniejszości narodowych, był on zawsze konsekwentnym obrońcą rozwiązywania tych spraw po liniach skrajnie antyszowinistycznych. Stąd nieustająca polemika Bocheńskiego z narodową demokracją, a także w wielu wypadkach z obozem sanacyjnym, zwłaszcza po śmierci Marszałka Józefa Piłsudskiego.

Szczególnie zajmowały go zagadnienia ukraińskie. Wierzył w przyszłość Ukrainy. Wierzył w możliwość i uznawał konieczność współżycia narodów polskiego i ukraińskiego. Był jednym z niewielu ludzi w Polsce, którzy umieli myśleć o tym zagadnieniu beznamiętnie, wielostronnie i z głęboką znajomością sprawy.

Przyjaźnił się i kontaktował z wieloma działaczami ukraińskimi. Nawet pod Narwikiem, w roku 1940, gdzie podchorążemu Bocheńskiemu przyszło dowodzić drużyną ciężkich karabinów maszynowych, większość jego podwładnych stanowili francuscy imigranci z RP pochodzenia ukraińskiego. Z początku byli bardzo nieufni wobec swojego dowódcy. Jednak lody przełamał sam Bocheński, imponując im znajomością ukraińskiego i wiedzą o wielu lokalnych sprawach.

Przy tej okazji warto dodać, ze Bocheński był także nieprzejednanym wrogiem wulgaryzmów językowych. Ale i tę sprawę załatwił w sobie tylko właściwy, elegancki, lecz stanowczy sposób.

Jako konserwatysta i wyznawca tradycji chrześcijańskiej i polskiej, był zawsze konsekwentnym wrogiem komunizmu i nigdy niebezpieczeństwa tego w stosunku do Polski nie lekceważył.

Na krótko przed wybuchem wojny z ramienia "Polityki" dokonuje Bocheński objazdu Bałkanów. Poznaje serbski, rumuński i turecki, i to w stopniu więcej niż podstawowym.

Już latem 1939 roku usiłuje na ochotnika wstąpić do wojska. Jednak jego wątła postawa nie wzbudza szczególnego zaufania w komisjach poborowych. Używa więc wszelkich możliwych dróg, włącznie z protekcjami, by dopiąć swego. I udaje mu się to.

Wrzesień zastaje go w szeregach 22 Pułku Ułanów Podkarpackich, w charakterze szeregowego ułana. Wraz z pułkiem przechodzi na Węgry, skąd - wraz z przyjacielem - przez Jugosławię i Włochy, jadą do Francji.

Tam, w obozie w Coetquidan, kończy Bocheński podchorążówkę. "Koczkodańska" atmosfera i ogólne braki wszystkiego, każą mu - Kawalerowi Maltańskiemu - uruchomić swoje kontakty jeszcze z czasów paryskich i studiów dyplomatycznych. Z uzyskanych bezzwrotnych pożyczek nie pozostawia sobie prawie nic, wszystko rozdając będącym w potrzebie kolegom.

Dojmujący klimat bezczynności powoduje, ze Bocheński szuka możliwości bardziej aktywnego udziału w wojnie. Gdy tylko dowiaduje się, ze do Norwegii ma zostać wysłana Brygada Podhalańska, po raz kolejny używając swoich rozległych kontaktów, uzyskuje do niej przydział. Kampania narwicka przynosi mu Krzyż Walecznych.

Jednak gdy Brygada ewakuuje się spod Narwiku, los Francji jest już przesądzony. Niestety, Naczelny Wódz, generał Sikorski, zamiast zdecydować o ewakuacji Podhalańczyków na Wyspy Brytyjskie, nakazuje Brygadzie wyładunek w Bretanii. W efekcie, do Wielkiej Brytanii udaje się odpłynąć tylko niewielu.

Nie ma wśród nich Bocheńskiego. On przeprowadza całą swoją drużynę aż do Marsylii. Tam dowiaduje się, że w nieodległej Tuluzie znajduje się jakoby jakaś działająca polska placówka konsularna. Jednak to on stał się głównym ambasadorem polskich spraw w Tuluzie. Planowany przejściowy pobyt w tym mieście, przeciągnął się do sześciu miesięcy. To do niego bowiem zgłaszali się rozbitkowie z różnych oddziałów. I to on, własnym sumptem, z pomocą środków pozyskanych od swoich francuskich przyjaciół, organizuje przerzut ludzi do Hiszpanii przez zieloną granicę w Pirenejach.

Po pół roku mówi jednak "dość" i wraz z przyjacielem dostaje się na statek płynący do Bejrutu. Po wielu przygodach udaje się bezpiecznie zejść ze statku, gdzie trafia do Brygady Karpackiej, organizowanej początkowo przy boku Francuzów, z którą przechodzi później na stronę brytyjską, do Palestyny, a później do Egiptu.

Pierwsze wrażenie przełożonych i kolegów potwierdziły dalsze obserwacje. Niedorajda! Nie było w nim tego fasonu, zrywu, dziarskiego stuknięcia obcasami, które jakoby cechuje dobrego żołnierza. Musztrę znał po amatorsku, przy rozkazach się jąkał, a chwyty wykonywał zbyt miękko.

Na domiar złego, kompan był z niego żaden. Do Aleksandrii nie jeździł dla rozrywek, ale po książki o Józefie Zajączku i Józefie Sułkowskim. W wolnych chwilach pisał. Jeden z przyjaciół tak oto go wspomina z tych czasów:

"Szczytem naszego rozczarowania był wyjazd na strzelnicę. Bocheński złożył się z lewego ramienia i z najwyższym trudem wpakował dwa pociski w krawędź tarczy. Tego dnia w mesie oficerskiej rozwinęła się zażarta dyskusja, czy podchorąży o tak słabych wynikach strzeleckich, może zostać dowódcą plutonu. Na razie postanowiono odebrać mu Tommy-gun... A za kilka tygodni dowódcą plutonu wyznaczono porucznika, który w Polsce był instruktorem policji i z dziesięciu metrów otwierał z pistoletu butelki".

O jego działalności patrolowej w Tobruku wspominaliśmy na początku. Sam mawiał potem o sobie, że łatwiej mu teraz chodzić na czworakach, niż na dwóch nogach, a to dzięki tak licznym patrolom, gdzie na czworakach przywykł wędrować kilometrami, wymacując miny w piasku.

Jednym z jego legendarnych wyczynów jest spalenie włoskiej wieży obserwacyjnej. Nie meldując swojemu dowódcy plutonu, zabiera jednego ochotnika i razem niszczą obiekt położony głęboko za włoskimi liniami. Po powrocie z udanej wyprawy dostaje rozgrzeszenie od swojego porucznika, a od generała Stanisława Kopańskiego drugi Krzyż Walecznych.

Jego przyjaciel z tobruckich czasów, Jan Erdman wspomina:

"- A widzisz? - powiedział wtedy - Mówiłem ci, że na wojnie liczy się tylko to, co robisz wbrew rozkazowi! Rozkazy wypełniają wszyscy. Aby się wyróżnić, musisz przede wszystkim łamać dyscyplinę.

W Tobruku ma rekord patroli. Bierze ze sobą dwa granaty, zacinający się pistolet i dwu szeregowców. Jednego - który dobrze widzi, a drugiego - o świetnym słuchu.

- Panie podchorąży, ostrożnie. Tam coś się rusza za krzakiem.

- Gdzie? Na lewo? Nic nie widzę.

Pełzną dalej.

- Panie podchorąży! Hełmy widać! Czekają tam na nas.

- Duby smalone pleciecie. Dlaczego ja nic nie widzę? Znowu przywidziało się wam. Jak w piątek. Idziemy dalej!

Kiedy są o dziesięć kroków, Włosi nie wytrzymują. Czujka zrywa się, rzuca granaty i ucieka.

Bocheński wybucha serdecznym śmiechem.

- Arrivedetci, Italiani! A wiec jednak naprawdę tam siedzieli...".

Mimo wszystko jednak, Bocheński nadal znajduje czas, by pisać artykuły do "Przy Kierownicy w Tobruku", ma siły, by między jednym patrolem a drugim iść do schronu oddalonego o sześć kilometrów, żeby wziąć udział w dyskusji o Hermannie Keiserlingu. Jego umysł w tych warunkach ani na chwilę nie usypia, nie rdzewieje.

Szczęście Bocheńskiego urywa się niemal w przeddzień uwolnienia Tobruku - zostaje ranny odłamkiem granatu podczas ostatniego ze swych patroli. Przewieziony do szpitala w Aleksandrii, pierwszą rzecz, którą kupuje, to trzynastotomowe dzieło o historii papiestwa.

Po ukończonej rekonwalescencji, przenosi się do Pułku Ułanów Karpackich, do samochodów pancernych. Chce zostać zagończykiem. Zmotoryzowanym Kmicicem.

W jednym z patroli, na który wybrał się tuż przed rozpoczęciem czwartej bitwy o Monte Cassino, dotarł głęboko za linie niemieckie na zboczach Monte Cairo. Powrócił z niego z dziewięcioma przestrzelinami w battle-dressie.

Po śmierci Adolfa Bocheńskiego pod Ankoną, Mieczysław Pruszyński napisał:

"... Adolf, zamiłowany historyk, wczuwał się więcej od innych w dzieje Polski i romantyzm jej walki o niepodległość. Rozumiał, że Narwik, Tobruk, są to epizody, które jak Somosierra i Grochowska Olszynka, przejdą do historii Polski i rozkoszowała go myśl, że los pozwolił mu brać w nich udział. Rozumiał, że tak za czasów księcia Józefa, jak i Piłsudskiego, do narodu polskiego mniej się przemówi argumentem logiki, jak sentymentem".

Na koniec słów parę o braciach Adolfa Marii Bocheńskiego.

Józef Maria (1902-1995), uczestnik wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej, dominikanin, logik, krytyk marksizmu, docent Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor Collegium Angelicum w Rzymie, rektor Uniwersytetu we Fryburgu.

Aleksander Adolf (1904-2001), publicysta, literat, tłumacz, w PRL poseł na Sejm Ustawodawczy, członek zarządu Stowarzyszenia "Pax", członek Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich.

Tomasz Basarabowicz

 

 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Monte Cassino | Narwik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy