Wybiła godz. 17. "Pobiegliśmy z gołymi rękami na czołgi"

Wybiła godzina „W”. Wtedy miało się zacząć, choć na Żoliborzu, w Śródmieściu i na Woli strzelali już wcześniej. Kilka dni walki i wolna Warszawa – taka myśl grzała serca tysięcy warszawiaków. Może wtedy jeszcze tego nie widzieli, ale zaczęły się najkrwawsze dni w historii Warszawy. 63 dni.

"Dla uczestników wybuch powstania był upajający, jakby marzenie skrywane przez pięć gorzkich lat okupacji nagle się spełniło. Nie myśleliśmy o niebezpieczeństwie ani o konsekwencjach. I już po pierwszych kilku godzinach okazało się, że Powstanie nie było tylko dziełem "zbuntowanych dzieci", ale dążeniem większości ludności Warszawy, która rzuciła się budować barykady i nieść pomoc powstańcom." - wspominał po latach Andrzej Borowiec, ps. "Zych", st. strzelec Armii Krajowej. W momencie wybuchu powstania miał 16 lat.

"Ta masa ludzi - od 45 do 48 tys. mężczyzn i kobiet - otrzymywała rozkazy, głównie pisemne i dostarczane do ‘skrzynek pocztowych’, które miała prawie każda sekcja 6 ludzi. Ocenia się, że 1-go sierpnia rano rozkazy do koncentracji były niesione przez około 6 tys. gońców, tramwajami, na rowerach lub pieszo. Telefonu na ogół unikano, bo centrale telefoniczne były w rękach władz okupacyjnych i był ciągły nasłuch" - pisał.

Reklama

Na 1 sierpnia 1944 roku, na godz. 17.00 zaplanowano początek powstania. To była właśnie godzina "W".

"Śpiewali 'Jeszcze Polska...' łamiącymi głosami"

Krzysztof Jaworski. Kiedy wybuchło powstanie, miał 11 lat:

"(O godz. 17.00 - red.) na podwórzu rozpoczął się wielki ruch, i ktoś zaczął krzyczeć, żeby wychodzić do budowy barykady na Podwalu. Oczywiście poleciałem - ale dla mnie nie było tam nic do roboty. Ludzie wynosili jakieś tapczany i materace, ktoś wytoczył ręczny wózek. Barykada wyglądała nędznie, dopiero ktoś tam kazał wyrywać płyty chodnikowe i ustawiać z nich murek. Wróciłem do domu i poleciałem do Bujnowskich na czwarte piętro, skąd był dobry widok na plac Krasińskich. Rozległo się kilka strzałów. Od Żoliborza przejechał z wielką prędkością jakiś niemiecki samochód osobowy - i ludzie zaczęli wylegać na Długą.

Po powrocie, na naszym podwórzu zastałem podniosły nastrój. Znalazł się jakiś znany artysta scen polskich, którego ludzie błagali o zaintonowanie jakiejś patriotycznej pieśni, co wykonał, śpiewając "Jeszcze Polska.." łamiącym się ze wzruszenia głosem."

"Biegłam po wolność ulicą Wolność"

Halina Jędrzejewska, ps. "Sławka", sanitariuszka w Kompanii "Jerzyki", zgrupowanie "Radosław". Kiedy wybuchło powstanie, miała 18 lat:

"Pospiesznie pożegnałam się z rodzicami, wzięłam torbę sanitarną i pobiegłam z powrotem na plac Narutowicza, żeby jechać na Wolę. Tam na ulicy Wolność 14 i 16 był nasz punkt koncentracji. (..) Jechałam tramwajem z placu Narutowicza w kierunku Woli. Na Okopowej słychać już było z daleka strzały. Motorniczy się zatrzymał otworzył drzwi i powiedział: 'Kto chce, niech wysiada'. Oczywiście, wszyscy chcieli wysiąść. Wyskoczyliśmy, nie było nas dużo, kilka czy kilkanaście osób. Każdy pognał w swoją stronę. Ja na ulicę Wolność. Po latach wspominałam, że było to symboliczne: po wolność biegłam ulicą Wolność.

W pewnym momencie zobaczyłam, że naprzeciwko mnie idzie wolno ulicą wysoki, młody mężczyzna, który ma biało-czerwoną opaskę na ramieniu i stena na klatce piersiowej. Byłam tym niezwykle poruszona. Pierwszy powstaniec, którego zobaczyłam - kolega z naszej kompanii Witold Paszkowski "Bartek".

Ale nie zatrzymywałam się i gnałam dalej. Wkrótce cała nasza piątka była razem. Wszystkie zgłosiłyśmy się o czasie. Byłyśmy przy naszym dowódcy. (...) I już pierwszego dnia powstania zginęła pierwsza z nas: Wanda Kurzyna-Seredyńska "Wanda". (...) Bardzo nas to wtedy zabolało, ale potem przyszły następne śmierci i oswoiłyśmy się."

Z gołymi rękami na czołgi i bunkry

Andrzej Danysz, ps. "Filozof", kompania "Grażyna", batalion AK "Gustaw-Harnaś". W dniu wybuchu powstania miał 21 lat:

"Wybuch powstania rozdzielił naszą rodzinę. Ojciec znajdował się w Sokołowie Podlaskim. Mama przebywała na terenie Śródmieścia Południowego. Ja, zgodnie z rozkazami, udałem się na ul. Sienkiewicza w Śródmieściu Północnym. Brat natomiast, z innymi żołnierzami I kompanii ""Maciek" batalionu "Zośka" znalazł się na Woli w rejonie koncentracji Zgrupowania "Radosław". (...)

Na miejsce koncentracji przybyłem nie bez trudności ok. 16.00. Wyczuwało się atmosferę podniecenia, niepewności i zdenerwowania. Niemcy też zachowywali się nie tak butnie i pewnie jak zwykle. W miejscu zgrupowania, które stanowiły dość duże hale produkcyjne, doznałem szoku. Zgromadziło się tam bowiem kilkudziesięciu "kandydatów" na powstańców, przy czym większość z nich była bez broni.

Ostatecznie na 65 ludzi - żołnierzy, sanitariuszek i łączniczek były 3 pistolety maszynowe i kilka pistoletów ręcznych Oddziału Specjalnego kompanii (tzw. OS). Byłem już doświadczonym żołnierzem i nie mogłem oprzeć się wrażeniu beznadziejności naszej sytuacji. Z tym uzbrojeniem mieliśmy zdobyć Pocztę Główną. Z gołymi rękami na czołgi i bunkry."

Jurek nie chciał jeść obiadu. Mówił, że się spieszy

Mirosław Tadeusz Śmiłowicz. W dniu wybuchu powstania miał 10 lat:

"We wczesnych godzinach popołudniowych, gdy bawiliśmy się w najlepsze w ogrodzie u sióstr rozległy się nagle w pobliżu serie strzałów, po nich zapanowała cisza. Siostry tym dzieciom, które mieszkały blisko kazały szybko biec do domów. Być może wiedziały już coś o rozpoczęciu Powstania. Gdy przybiegłem do domu zdyszany i trochę przestraszony, zastałem ubranego w płaszcz Jurka (a było zupełnie ciepło i słonecznie), chodzącego nerwowo po mieszkaniu. Ojca oczywiście nie było, ponieważ rano jak co dzień wyszedł do pracy. Jurek nie chciał jeść przygotowanego obiadu i twierdził, że musi szybko wyjść z domu.

Kiedy mama spytała, po co włożył płaszcz, odpowiedział, że jak będzie wracał może padać deszcz (?). Powiedział też, że musi szybko dojechać na ul. Długą, ponieważ tam jest z kimś na określoną godzinę umówiony, a przez te niespodziewane strzały dojazd tam może się skomplikować. Pożegnał się jak nigdy z mamą, całując ją w czoło i przytulił. Mnie potarmosił za ucho, pogłaskał po głowie i powiedział: "Opiekuj się teraz mamą", co trochę dziwnie zabrzmiało. I wyszedł. Szybkim krokiem przeszedł przez podwórko, a my z mamą staliśmy na balkonie. Dochodząc do bramy, zatrzymał się na chwilę, spojrzał w naszą stronę, czego nigdy nie robił,. Pomachał ręką na do widzenia i zniknął w bramie. Nie przypuszczaliśmy, że widzimy go po raz ostatni.


O godz. 17-tej wybuchło w Warszawie powstanie, jedna z najbardziej tragicznych kart w kilkusetletniej historii miasta. Po godzinie była już pierwsza ofiara, mieszkaniec naszego domu trafiony przypadkową kulą. Trup jego leżał na bocznej ulicy za domem do wieczora. Coraz częściej słychać było strzały i wybuchy. Wieczorem przyszli na nasze podwórko pierwsi powstańcy z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, niektórzy mieli pistolety, inni karabiny, jeszcze inni tylko ręczne granaty. Wielu miało na głowach niemieckie hełmy przepasane biało-czerwoną opaską. Na pytania mieszkańców, co to wszystko znaczy, odpowiadali, że to powstanie przeciwko Niemcom, którzy i tak już uciekają, potrwa 2-3 dni, i Warszawa oraz Polska będą nareszcie wolne."

Powstanie Warszawskie wybuchło 1 sierpnia 1944 roku. Mieszkańcy okupowanej Warszawy walczyli przez 63 dni.

Wspomnienia powstańców i mieszkańców Warszawy pochodzą ze strony Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

Opracowała Justyna Tomaszewska


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy